Maria Rodziewiczówna
Kwiat lotosu
I Szpakowaty, ale jeszcze krzepki obywatel piął się mozolnie na strome, ciasne i
od powstania swego nie myte schody ogromnej kamienicy. Na każdym przęśle
przystawał, ocierał pot z czoła, sięgał do kieszeni obszernego płóciennego
kitla, wydobywał odwieczne, w róg oprawne okulary i nałożywszy je na nos
odczytywał na drzwiach nazwiska mieszkańców. - Szelmowskie schody! - mruczał pod
wąsem. - Przecie to nie tutaj jeszcze... Wybudują, panie, chałupę jak wieżę
Babel i końca nie ma, i rozumu zgoła. I to się nazywa piękność i wielkie miasto.
Uf! Po tej skardze rzuconej niebu i ścianom chował okulary, odsapywał i szedł
dalej, monologując z cicha. - A pisał mi błazen, że bardzo wygodnie i porządnie
mieszka! To, panie, porządek i wygoda! Przeszedłem ośm kawałków tej drabiny, a
jeśli nie dojdę do obłoków, to już chyba, panie, Bóg nie łaskaw. Ha, ale to
upał! Mówią, panie, że na północy biegun, czyli to globus, z lodu! Jadę, jadę no
i, panie, dojechałem do takiej spieki, jaka u nas i w kanikułę nie bywała!
Ładny, panie, biegun, co! Kłamią, panie, te książki, z roku na rok gorzej kłamią
i nie wiem, na czym się to skończy! Uf! Stanął. Znowu troje drzwi miał przed
sobą; brudy i upał rosły w stosunku bliskości obłoków. Jegomość dobył znowu
zbawczych szkieł i jął sylabizować pierwsze nazwisko z brzegu. - Stefan
Grzybowski - wyczytał. - A to, panie, postny człowiek! Na suche dni niezawodnie
święci swego patrona. Posunął się w rotacyjnym ruchu na prawo. - Adam Żabuski -
stało na blasze. - Nie znam, panie, nie z naszych stron. - Wiktoria Brzeza! -
biło z daleka w oczy na trzecich i ostatnich drzwiach, a pod spodem, białą kredą
na brudnych deskach, ktoś śmiało i wyraźnie rzucił rysunek legendowego pelikana
krwawiącego dziobem własne piersi dla nakarmienia zgłodniałych dzieci, jeszcze
zaś niżej stał sześciowiersz: Pani Brzezowa@ sądowa wdowa,@ panna Brzezina@
cudna dziewczyna,@ kto mi nie wierzy,@ niech w dzwon uderzy.@ Stary odczytał
wszystko, palcem dotknął pelikana i, widocznie niedowiarek, wedle rady
rymowanej, zadzwonił. - A to, panie, huncwot jakiś, tak sprofanować białogłowę -
burczał chowając okulary. - No, alem trafił! Błazen się schował jak lis w norę;
wykopałem. Ho, ho, dowiem się o paniczu całej prawdy! Na dźwięk dzwonka wewnątrz
powstał piekielny hałas. Prym trzymał piskliwy głosik pudla czy pinczera,
wtórował dyszkant kobiecy i łomot zamykanych drzwi i odsuwanych sprzętów.
Wszystko zbliżyło się ku niemu. - A to, panie, dmuchnąłem w ul! - zauważył. -
Leonka, Leonka! Ktoś dzwoni! - wołał głos kobiecy przeciągłym białoruskim
akcentem. - Odeprzyjże drzwi, bo ja właśnie szołtonosami zajęta! Żaczek,
będziesz ty cicho! Ale Żaczek wcale być cicho nie myślał, tylko wrzeszczał
wniebogłosy; natomiast z głębi rozległy się kroki i u drzwi ucichły. - Leonka,
Leonka! Czyżeż ty nie słyszysz! Odeprzyj drzwi; to może który z panów na obiad!
- A czymże otworzę - odparł mrukliwie drugi głos. - Jakże to to czym? Kluczem to
przecie? - Kiedyż klucza wcale nie ma. - Jezusie! Mario! Jak to klucza nie ma! A
gdzieżeż by się on podział! Poszukajże, dziecko, bo ja właśnie szołtonosy na
wodę puszczam! Żaczek, poczekaj, dam ja tobie, dam! - Gdzież mam szukać, kiedy
go nie ma! - odparł obojętnie drugi głos. - Pewnie pan Feliks wziął go z sobą! -
Co ty gadasz! Nie może być! Nic beze mnie się nie obejdzie! A któż to dzwoni? -
Nie mogę widzieć przez deski! - To spytajże się! Albo nie, poczekaj! Już sama
idę. Ach, Boże, gdzież to mój czepek! Leonka, nie widziałaś czepka? Tylko co
leżał ot tu na krześle i już go nie ma. Okropność, jak w tym domu wszystko
ginie! Nigdy w innych mieszkaniach tego nie bywało; takie widno założenie
feralne, Jezus!!! Pauza, i wnet podniósł się żałosny lament Żaczka, targanego
snadź za uszy i okrzyki: - Ot tobie mój czepek! Ot tobie rozpusta! Ot tobie psie
figle! Masz, masz, masz, masz! Po wymierzeniu doraźnym sprawiedliwości, jejmość
znalazła się u drzwi i rezolutnie spytała: - A kto tam? - Ja, moja dobrodziko! Z
interesikiem, panie, tego. Ale, słyszę, klucz zdysparował, to co będzie? - Ach,
Boże, to pewnie pan do moich panów! Są, są, ale wyszli i widno klucz zabrali!
Ach, Boże, co to będzie, co to będzie? Leonka, ten pan do naszych panów, a tu
klucz przepadł! Ach, ja nieszczęśliwa! Tyle razy prosiłam pana Rafała, żeby mi
tego nie spłatał; no i trzebaż wypadku, że dzisiaj właśnie przestrogi zapomniał.
- Dziś właśnie o niej pamiętał - poprawił drugi głos. - Ej, co ty gadasz? Taki
polityczny * młody człowiek. Z przypadku, mówię ci! Pan łaskawy z daleka?
Polityczny - dobrze wychowany, roztropny, układny. - MOja dobrodziko, choćby z
ulicy, to do pani daleko. Do chłopca mego przyjechałem zobaczyć go i zabrać z
sobą, bo i ferie teraz! Adres pani mi przysłał. Feluś mu na imię! A może
zmyślił, niecnota! - Jest, jest pan Feliks! Bardzo stateczny kawaler. To pan
jego rodzic? Bardzo mi przyjemnie! Łaskawy pan raczy spocząć, ja zaraz podam
krzesełko! - A którędyż, moja dobrodziko? - Ach, prawda! Nie ma klucza. Co to za
dom! Rąk i głowy nie starczy! A to niespodzianka dopiero! Wiesz, Leonka, to
ojciec pana Feliksa! Mówię panu, syn pański to taki cichy, w sobie zamknięty, że
o swoim ojcu nigdy nie wspomniał. Za sierotę go miałam i często patrząc nań aż
na płacz mi się zbierało, takie to smutne i opuszczone. - Osobliwość! - odparł
tonem podziwu obywatel. - Błazen nie ma czego się smucić ani ukrywać! Ojca ma,
siostrę ma, dom chwała Bogu ma, a za te pieniądze, co mnie tu kosztuje,
wszystkie uciechy kupić może. No, no, i mówi pani, że cichy! - Jak panienka. Ani
mru_mru! Głosu jego nie słychać! A hardy i do nauk zawzięty, że strach. A
ciężkaż to nauka, panie mój, ciężka! Ja, co się strasznie widoku umarłych boję,
pojąć nie mogę, jak on może trupy krajać! - Trupy krajać! Mój Feliś! - wrzasnął
obywatel. - A kraje, panie mój, kraje biedaczek! Taka to już bezecna nauka ta
medycyna! - Jaka medycyna! Czy dobrodzice rozum się pomieszał, czy mnie, ale nie
inaczej, komuś z dwojga! Jaka medycyna! Feliś na medycynę chodzi, trupy kraje!
Matko Boska! A toż go na prawo posyłałem, jurysty chciałem, cóż znowu z tą
medycyną? - Medyk on, panie mój, i pociechę z niego mieć pan będzie. Chociaż
prawnika i ja bym wolała, ale mi Bóg syna nie dał, tylko córkę. A syn prawnik
byłby się zdał, oj zdał! Bo trzeba panu wiedzieć, że my z magnatów jesteśmy,
dobra są, Ochajny, może pan słyszał, na Polesiu, mil siedem od Jaremnego, tylko
że nieboszczka moja matka z Burhaków była secundo voto za Zudrą, * i choć
sterilis zeszła z tego świata..., naprawdę sterilis, są dokumenta... jednakowoż
Zudrowie łapes_capes skrzywdzili nas i zabrali de hajda majątki! Ale to do
czasu, panie mój, do czasu! Dwunasty rok pilnuję interesu, przeszedł wszystkie
instancje; czasem oni wygrali przekupstwem, ale to nic! Od trzech lat senat go
rozpatruje! Secundo voto... (łac') - z drugiego małżeństwa; tu: po raz drugi
wyszła za... (potocznie, niepoprawnie). - Ale Feliś mój, dobrodziko, Feliś!
Odkądże on na medycynę chodzi? Po co, jak? Skończenie świata! - Zawsze chodzi,
panie mój, zawsze! O! pracowity i, myślę, zamiłowany w swym fachu! Przyznam się
panu memu, że ja z nim rzadko kiedy się spotykam, bo ten proces, nie da pan
wiary, ile to czasu zajmuje, a on, aby z kursów, szmyk do swego pokoju i tam
siedzi. Raz słyszę, dzwoni, a że się spóźnił na obiad, biegnę, panie mój,
otworzyć. Kiedy spojrzę, coś trzyma w ręku! "Co to?" pytam. "Oczy!" odpowiada i
pokazuje bliżej ze śmiechem. Jezusie, Mario! Wie pan, co to było? naprawdę oczy,
oczy ludzkie, żywiuteńkie, z trupa. - Chryste Panie! - wykrzyknął obywatel. - Od
tej pory, panie mój, już nigdy nie otwieram. Leonkę posyłam, bo trzeba panu
wiedzieć, że ta dziewczyna za chłopca stanie, taki u niej rezon, takie
postanowienie. Talenta ma: rozwijam je, rozwijam; a przy tym pisze prośby i
każdy dokument odczyta! O, panie mój, nawet pan Feliś z nią czasem rozmawia, bo
rozumek jest i mówią, że do mnie podobna. - Proszę mamy! - rozległo się w głębi.
- Żaczek zjadł szołtonosy. - Jezusie, Mario! Jak? Co? Szołtonosy z rondelka! No,
co teraz, to koniec z nim! Powieszę, własnymi rękoma powieszę! Ach, Boże! Ale to
takie gorące, jeszcze mu zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, Żaczek! - Ładniem trafił! -
zaburczał obywatel. - Baba za urlopem od czubków, Feliś trupy kraje, Zudry nie
Zudry! Gwałt. Babińska respublika, słowo, panie, daję. A okaże się wreszcie, żem
nie trafił. - Moja dobrodziko, za pozwoleniem! - dodał głośniej. - Co pan każe?
- ozwał się głos panny zagłuszony rozdzierającym uszy wyciem karanego Żaczka. -
Powiedzcie mi dokumentnie: czy mieszka u was Feliks Rahoza? - Mieszka, panie. -
A cóż on porabia? - Maluje, panie, przeważnie! - Ma_lu_je! Chryste Panie! A toż
co nowego? Jak to maluje? Co on maluje? - Przeważnie karykatury, z których jedną
ma pan przed sobą na drzwiach. - To już nie kraje trupów? Coraz lepiej! Któż
trupy kraje w takim razie? - Mamy i medyka. - Aha! To cóż, u licha, mówiła mi
matka pani? Tu trzeba głowę stracić! - Matka się pomyliła. Syn pański przez żart
zamienił się ze współlokatorem, medykiem, na imię. Tamten się Rafał nazywa! - To
Feliś mój na serio maluje! Cóż to za nowa breweria? - Leonka, Leonka! - ozwał
się jak piszczałka głos pani Brzezowej. - Gdzie to kluczyki? Gdzieś je
widziałam! A gałgan, rozpustnik, nicpoń! Zjadł co do jednego, takie gorące i nic
mu się nie stało! Tymczasem szołtonosów nie będzie i sama nie wiem, co dać na
trzecie danie! Jak myślisz? Może naleśników tak naprędce! Ale kiedy znowu tych
kluczyków nie ma, a mąka i jaja w kantorku! Boże, Boże, co to za dom! Niczego
się nie doszukać! - Aj, dobrodziko, dobrodziko! - zawołał szlachcic zza drzwi. -
A godziłoż się to takiego mi pietra napędzić tą medycyną! Toż to słyszę oni się
poprzezywali, drapichrusty! Ale znowu skądże Feliś malować się nauczył! Awantury
arabskie! - Ach, Boże! Toż prawda! Moja biedna głowa! Poprzezywali się! Prawda,
prawda! To pan dobrodziej ojciec pana Rafała? Bardzo mnie miło... - Feliksa
jestem ojciec, Feliksa Rahozy! - bronił się rozpaczliwie obywatel. - Ach, tak,
przepraszam! Tak zawsze na tym mieszkaniu język mi się miesza! Bardzo polityczny
pański syn, a wesół, a przylepka, a jakie do panien ma szczęście! Skarb takie
dziecko! - A cóż on robi? Czego się uczy? - Ach, panie mój, czego on nie robi!
To śpiewa, to gra, a jakie kalikatury maluje! A zawsze czas znajdzie na
wesołość; ot i tego podłego psa różnych sztuk nauczył i Leonkę rozerwie od
zbytku nauki; Ach, panie mój, co to za kochany człowiek! Pociecha w smutku,
pomoc w potrzebie! - Co ja słyszę, co ja słyszę! A uczyć się, uczyć, to on,
oprócz błazeństw i malowania, nic więcej nie robi? - Uczy się, panie mój, uczy!
Pewnie, pewnie, bo jakżeby to wszystko umiał bez nauki! Taki śliczny, a
wesół_że, wesół! A do przezwisk to już jedyny! Siebie poprzezywali, a i ten pies
gałgan Żuczek się wabił, a teraz Żaczek i Żaczek! Sama nie wiem, jak to
przyszło, że i ja go tak nazywam! Niby, widzi pan, pan Rafał woła Żaczek, a pan
Feliks Żuczek. Jezus! A to mi się język splątał, pan Feliks Żaczek... pfe! już i
sama nie wiem, ale pan łaskawy rozumie! Ot i szołtonosy dziś zjadł i tak co
dzień, niech ręka Boska broni, co to za dom, co to za założenie jego feralne! Od
kwartału muszę się wyprowadzić, bo zwariować trzeba! A może i wcale dalej się
wyniesiemy, bo widzi pan, lada dzień przyjdzie rezolucja * senatu! Siedzi tu
wprawdzie średni Zudra, stryjeczny męża mojej babki, wie pan, syn chorążego,
żonaty też z Burhakówną, ale z innej rodziny... otóż... co ja miałam mówić...
Aha! Siedzi Zudra, Ignacy mu, i forsuje, forsuje, i ja nic, grosika nie dają,
ale wspomni pan moje słowo: wygram, bo nie zasypiam sprawy! A trzeba panu
wiedzieć... Rezolucja - uchwała, rozstrzygnięcie. - Proszę mamy, może pan Rafał
zostawił swój klucz w pokoju? - ozwał się z głębi głos córki. - Ot gadanie!
Tylko co dowodziłaś, że właśnie pan Rafał zabrał go przez psotę. Ale, prawda,
prawda! Zawsze się mylam! Może być, może! Pan daruje, zaraz służę! Pewnie jest
zapaśny klucz. Że też to mi z początku nie przyszło do głowy. Uciszyło się na
sekundę i wnet rozległo się z triumfem: - Jest, jest! Ratunek w biedzie ten pan
Feliks. Z systematem człowiek, z wielkim systematem. Proszę, proszę pana mojego
w ubogie progi! Byłam pewna, że jest drugi klucz, ale przez te szołtonosy reszta
pamięci mi uleciała. Drzwi się rozwarły. Szlachcic wszedł w sień długą jak
korytarz, skąd na obie strony rozchodziło się czworo drzwi, wszystkie rozwarte
gościnnie. Naprzeciw niego stała kobieta sucha i drobna, w staroświeckiej
mantylce, * w czepku krzywo osadzonym na ruchliwej głowie. Żółta, pomarszczona,
ale zdrowa widocznie i nad wiek żywa. Mantyla - lekki szal z czarnej lub białej
koronki, okrywający głowę i ramiona kobiet. Dygnęła przed gościem stylem
zeszłowiecznym i trzepała jak tartak: - Wiktoria Brzezowa, do usług pana
łaskawego! Z męża tak, a z domu Żółbikówna, wdowa teraz i w lada jakim bycie,
ale to minie, minie! Da Bóg, przyjmę inaczej pana dobrodzieja, skoro tylko ten
proces... - Powodzenia, moja dobrodziko, powodzenia! Właściwie rzecz biorąc, nie
bardzo ja tam w prawo wierzę, ale bywają wyjątki. Stefan Rahoza, do usług.
Słyszę, u pani jest jeden medyk i jeden malarz na stancji, ale ja takiego syna
nie mam. Mój Feliś prawnik; pewnie jest trzeci u pani? - Trzeci był, panie, był,
taki blondynek, ale wyniósł się już od miesiąca. Suchotnik, biedaczek,
budowniczy zdaje mi się. - Prawnik, panie, prawnik. Blondyn, zdrów! - Jest u
mnie prawnik; zdaje się, że wspominał raz kiedyś, iż na ten wydział myśli
chodzić. Nie pamiętasz, Leonka? - Pan Feliks Rahoza mieszka u nas! - odparł zza
drzwi dalszych niecierpliwy głos. - Właśnie, właśnie. - To gdzież on teraz, u
diaska! - Gdzie pan Feliks, Leonka? - Wyszedł do państwa Satinów. Przed
wieczorem nie wróci. - Masz tobie! A gdzież ci państwo Satin? Co to za jedni? -
Nie wiem, panie mój, nie wiem! Proszę pana do bawialni, proszę; obiadek za
chwilę podam. Leonka, zabawże pana tymczasem! Satin, Satin, no proszę! Coś mi
się ciągle zdaje, że już kiedyś słyszałam to nazwisko. Nie pamiętasz, Leonka?
Szlachcic znalazł się w saloniku. Okna tej bawialni wychodziły na podwórze,
ciasne jak studnia, rozpalone jak krater wulkanu. Atmosfera była przesiąkniętą
wyziewami kuchenki, upał panował tropikalny. W upale tym nędznie wegetował u
okna mirt suchotniczy i wazon z merum_verum. Wegetowała też w tym zaduchu i
gorącu dziewczynka śniada i mizerna, pochylona nad stołem zarzuconym szkolnymi
książkami, zatopiona całą uwagą w ciężkim arytmetycznym zadaniu. Sztuka to była
uczyć się w takiej spiekocie i przy wtórze matczynej gawędy; uczyła się jednak
pilnie, nie podnosząc oczu z zeszytu. Gdy gość wszedł i matka ją wezwała do
bawienia, rzuciła pióro niecierpliwie i wstała z błyskiem niechęci w czarnych
jak węgiel, posępnych źrenicach. Ukłoniła się niezgrabnie i gryząc blade wargi
żuła niezadowolenie. Młode to jeszcze bardzo było stworzenie, wysmukłe i mdłe
jak piwnicza roślina, bardzo anemiczne i bardzo brzydkie. - Satin, słyszymy
bardzo często od pana Feliksa - pomogła matczynej tępej pamięci. - Ach, prawda!
Że też mi to wcześniej nie przyszło na myśL! Pan Feliks tam bywa, często bywa.
Bardzo musi być porządny dom, bo i bukiety nosi i cukry, i różne słodycze. - To
taak? - rzekł przeciągle stary Rahoza. - To taak! To tak tutaj prawo, pani,
wertują, ha! Smutne te uwagi przerwał Żuczek wpadając do salonu w radosnych
podskokach. Był to pudelek, tym różny od psiego rodzaju, że miał ogon pomalowany
na żółto, korpus na zielono, łapy na błękitno, a pyszczek purpurowy. Tęczowy ten
egzemplarz niósł w zębach zaczętą pończochę, za którą ciągnęła się nić i kłębek.
- Jezu! Moja pończocha! - wrzasnęła pawim głosem pani Brzezowa. - Wczoraj
zarobiłam piętę, miałam spuszczać! Ach, ten pies utrapiony! No, poczekaj, niech
no cię dostanę w ręce! Ale Żuczek nie czekał uskutecznienia groźby i zrejterował
pośpiesznie, trzęsąc pończochę, z której sypały się druty. Za nim podskakiwał
kłębek i rzuciła się w pogoń pani Brzezowa. - A gdzież mieszkają ci Satinowie,
moja panienko? - zagadnął zafrasowany obywatel. - Nie wiem, panie, ale za chwilę
wróci pan Rafał na obiad, ten pana poinformuje. - I pani powiada, że mój Feliś
tam słodycze nosi? Cóż to, amory, panie tego? - Nie wiem, panie. Pana Feliksa
rzadko widujemy - odparła dziewczyna wymijająco. - Jak to? Wszak tu mieszka? -
Mieszka niby, czasem obiaduje i niekiedy nawet na noc wraca. - A zwykle?
Przecież się uczy czegokolwiek? - Nie wiem, panie. Ja sama do gimnazjum chodzę,
potem lekcje daję, a wieczorem mam w domu robotę. Nie mam czasu ani obowiązku
wglądać w czynności naszych lokatorów. - No, no, no! - stękał stary Rahoza. -
Malatury, * figle i Satin! Otóż i pociecha! A gdzież jego stancja, panie tego?
Może już i odzienie pozastawiał? Malatura - malowidło; farby użyte do malowania.
- Pokój panów obok. Służę panu - odparła panna Leonia widocznie rada z okazji
pozbycia się gościa; poszła przodem i wprowadziła starego do stancyjki dość
obszernej i czysto wymiecionej. W oknie była zielona roleta, sprzęty lepsze,
posłanie czyste i białe. Za to na ścianach nie było nigdzie czystego miejsca.
Całe od podłogi do sufitu były zapełnione szczelnie rysunkami czarną kredą i
węglem. Czego tam nie było? Postacie żywcem wzięte z humorystycznych typów
miejskich, apokaliptyczne zwierzęta, klowny, akrobaci, perspektywy świątyń i
pałaców, muskulatury, czarci i anioły, wszystko zgmatwane, rzucone jedno na
drugie w chwilowej fantazji. Nad jednym posłaniem był portret szpetnej Finki czy
Czuchonki, nad drugim ładna kobietka w efektownym negliżu. * Negliż - poranny
albo nocny strój domowy. - A toż to za bazgroty! - wykrzyknął Rahoza
wytrzeszczając oczy. - To robota pańskiego syna - odparła dziewczynka. Mimo woli
stary się roześmiał na widok cudacznych twarzy i kostiumów, wydobył nawet w
pomoc okulary. - Mieszkanka pan mój ogląda! - zapiszczała pani Brzezowa z
kurytarza. - Aha i landszafty * pana Feliksa; jest talent, panie mój, jest
talent. Co miesiąc bielę ściany, a byle dwa wieczory posiedział, znowu pełno!
Taka to u niego w ręku pracowitość. I mnie umieścił, uważa pan, z Żuczkiem, i
Leonka jest, i coś tam napisanego pod nią. Ach, Boże mój, oczy nie służą!
Leonka, Leonka, co tam stoi pod twoim konterfektem (portretem)? Landszaft -
krajobraz, pejzaż; tu: rysunek. Obejrzała się, córka znikła, ale zarazem
spostrzegła na krześle futerał od okularów i chwyciła go skwapliwie. - No
proszę! Pierwszy raz jest coś w porę pod ręką w tym domu. Proszę pana mojego,
już co okulary, to najgorzej giną. Zaraz, zaraz przeczytam. Ach, ach, toż pusty
futerał, daremna pociecha; ale gdzież mogą być okulary? Osobliwe, osobliwe! - A
toż mój futerał, dobrodziko, a okulary mam na nosie; proszę się nie inkomodować
(trudzić) - odparł szlachcic nie dosłyszawszy początku. - Ma pan dobrodziej moje
okulary! - uradowała się pani Brzezowa. - To dobrze, to dobrze, bo ja noszę
numer czwarty. Czy pasują? Ach, panie, to te papierki tak mi popsuły oczy!
Dawniej widziałam przez ścianę, a teraz literki jak maczek; a dopiero jak mi
plenipotent * co napisze, to ani w ząb. Ślepię, panie, mozolę się, ale to nic,
bo wiem, że finalnie (ostatecznie) Zudrów pognębię; a uważam, że i oni coś
zaczynają tracić nadzieję. Mówił mi to jeden sekretarz, co mi doradza i
trudniejsze papiery pisze. Bo trzeba panu wiedzieć, że i prośby na cesarskie
imię zanosiłam. Oho, poznają Zudrowie, co umiem! Oho! Ot i dzwonek. Pewnie pan
Feliks. Plenipotent - pełnomocnik, osoba upoważniona przez mocodawcę do
działania w jego imieniu. Rzuciła się do sieni nie przestając paplać; ruszył za
nią stary, niecierpliwy widoku syna. - Czy to panowie? - wołała gospodyni. - A
dobrze, dobrze, tylko po co pan Rafał klucz zabrał? Czy to ładnie? A tyle razy
prosiłam! A tu właśnie do pana gość przyszedł i tak go przyjęłam niepolitycznie,
a Żuczek szołtonosy zjadł! A gość rzadki; pan się takiej radości nie spodziewał!
Ho, ho! Niech pan tatusia uściska i za klucz przeprosi! Z tymi słowy otworzyła
szeroko drzwi. Wysoki, smukły młodzieniec przestąpił próg, ale zamiast wybuchu
radości rzekł spokojnie: - Ojciec mój od lat dziesięciu nie żyje, a klucza nie
brałem. Gdym wychodził, wracała panna Leonia i zamknęła za mną drzwi. - Ach,
Boże, to prawda! Co ja gadam? O panu Feliksie myślę. To umarł ojciec pański,
wieczny mu spokój! Przepraszam, przepraszam! ale pan w czas wrócił, obiad
gotowy; będą pierożki, barszczyk i miały być szołtonosy, kiedy tymczasem...
Młody człowiek nie słuchał wyliczania. Skłonił się nieznacznie i zwrócił do swej
izdebki, gdy mu stary Rahoza drzwi zastąpił. - Za pozwoleniem pana akademika!
Jestem Stefan Rahoza, syna szukam. Czy to prawda, że on bawi u państwa Satin? -
A skądże ja mogę o tym wiedzieć? - odparł zagadnięty z odrobiną niecierpliwości
w głosie. Wynurzył się teraz z mrocznych sieni i, oświetlony z okna pokoju,
ukazał się oczom szlachcica w całej okazałości. A okazały był w całym tego słowa
znaczeniu. Wzrostem wybujały, smukły i zgrabny, łączył w swej postaci cały
wdzięk Ganimeda * z muskulaturą Samsona. * Na hardym karku osadzona głowa
łączyła też w sobie harmonię cienkich wyrzeźbionych rysów i siłę męskiego
wyrazu. Wysokie kanciaste czoło osłaniała gęstwina ciemnych lekko kędzierzawych
włosów, spod silnych brwi patrzały oczy ciemnoszafirowe, z których by każda
dziewczyna mogła być dumną, a ślicznie zarysowane usta miały świeżość rzadką i
barwę jagody dojrzałej. Ganimed - syn Trosa, króla Troi, słynny z urody
młodzieniec, porwany na Olimp przez zakochanego w nim Zeusa (w postaci orła),
aby służył w czasie uczt. Samson (dosł' słoneczny) - sędzia i bohater izraelski
odznaczający się nadludzką siłą, narodzony w okresie czterdziestu lat zaboru
kraju przez Filistynów. Stary Rahoza utkwił w nim oczy, które rozszerzały się
bezmiernym zdumieniem, otworzył usta i machinalnie podniósł rękę do czoła, jakby
przeżegnać się chciał. - Panie, panie! - zawołał chwytając studenta za rękaw. -
Kto pan taki? Młodzieniec z wysokości swego wzrostu zmierzył natręta ostrym
wzrokiem. - Rafał Radwan! - odparł lakonicznie, starając się przejść do swej
stancji. Ale Rahoza trzymał go krzepko za rękaw i nie ustępował. - A któż pana
rodził, panie? - Ano, matka i wypadek! - rzucił student z szyderskim grymasem,
który jego piękną twarz demonicznie wykrzywił. - A matka jak się zwała? - Nie
wiem, nie pamiętam jej wcale. - Gdzież to było, pa...
mandolinka1