Boglar Krystyna - Lot nad pawilonem X.pdf

(285 KB) Pobierz
Krystyna Boglar
Krystyna Boglar
LOT NAD PAWILONEM X
Książka zakupiona
dzięki ofiarności
Wydawnictwo Siedmioróg
Wrocław 1997
Fotografia na okładce Velvet Model
Redaktor Danuta Sadkowska
L' '
25656
Copyright by Siedmioróg
ISBN 83-7162-344-5
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław
Wydanie pierwsze
Wrocław 1997
Wrocław, ul. Miedzy!eska6 tel. (071) 67-80-31 w. 37, Id. kom. 090 342 610
AkeJ
JJ
Co to jest, to zielone, które zjadłaś?
— Mielony trawnik.
Przyglądaliśmy się sobie nad wyraz podejrzliwie. Tutaj każdy zawijał się od rana
w bezpieczny kokon niczym larwa. Byle przetrwać. Do zmierzchu.
Spojrzał na moje bose stopy i sandały leżące obok w igliwiu.
— Jeśli cię buty uwierają trzeba je trochę pożuć. Żucie zmiękcza skórę.
Miał jasną cerę, zwężone oczy jaszczurki i włosy koloru miodu. Nie podobał mi
się. Ale nikt tu nie miał urody lepszej od średnio przystojnego szympansa.
Odłożyłam kanapkę z listkiem sałaty. Przestałam żuć.
— No?
— Co: no?
— Długo tak będziesz stał?
Cień przebiegł mu przez wysokie czoło. Pionowa zmarszczka na gładkiej skórze
wyglądała bezsensownie.
— Uśmiechnij się, chyba że religia ci tego zabrania! Miałam dość. Jeszcze jeden
zbawca świata. Tutaj, w Pawilonie X, roiło się od takich. Zresztą obojga płci.
— Spadaj! —mruknęłam sięgając po sandał. Wyraźnie się spłoszył. Może dopiero co
się zjawił i nie znał zwyczajów? — No, słyszałeś? — zupełnie niepotrzebnie
podniosłam głos. A tak sobie obiecywałam, że nic i nikt nie wyprowadzi mnie z
równowagi.
Wzruszył lewym ramieniem. Był jak wrośnięty w ziemię słup telegraficzny.
5
— Oddalę się powoli. Nie uprawiam biegów przełajowych. Moim ulubionym ćwiczeniem
fizycznym było otwieranie butelek bimbru.
Zapięłam oporny zameczek. Prawy sandał miał jakiś feler.
— Było? — upewniłam się.
— Niestety.
Kiwnęłam głową. Przynajmniej wiedziałam już, dlaczego się zjawił w naszym
pawilonie. Przypadek z tych raczej lżejszych. Jeśli wpadł w alkoholizm, to się
pewnie wygrzebie. Jak będzie chciał.
— Prędzej ulituję się nad grzechotnikiem.
— Wyglądasz na to — odwrócił się gwałtownie, a mnie nie wiedzieć dlaczego
zrobiło się go żal. Poniewczasie. Patrzyłam, jak odchodził w kępę brzóz, lekko
powłócząc nogą.
— Mam na imię Ewa — wyszeptałam, gdy już na pewno nie mógł mnie usłyszeć. — I
byłam w porwanym samolocie.
Na szczęście rozległ się z dawna oczekiwany gong. Zwoływał na południowy
posiłek. „Lunch", jak mawiała przymykając z lubością oczy pani Blanka, jedna z
naszych nielicznych opiekunek.
Byłam wściekle głodna i pewnie dlatego świat wydał mi się lodowaty niczym zupa
koperkowa.
— Cześć — powiedziałam do Michała widząc, jak wciąż beznamiętnie ugniata w
palcach kulę z ciasta.
Nawet nie kiwnął głową. Chyba dziś było z nim źle. Michał miał dwadzieścia lat,
grał cudownie na fagocie i kochał się beznadziejnie w Chelsea, córce prezydenta
Clintona.
— Masz zaraz po żarciu zgłosić się do Knura — powiedziała Fredka, odgarniając z
policzków pasma kruczoczarnych włosów. — Mówił, że to pilne.
Wzruszyłam ramionami.
— Pilne jest tylko łapanie pcheł. Ale dzięki. Pójdę, choć wejście do gabinetu
Knura bez maski gazowej grozi śmiercią.
Fredka wyszczerzyła rząd sześćdziesięciu czterech wspaniałych zębów. W
rzeczywistości miała ich o połowę mniej, ale wrażenie zawsze pozostawało
niezmienne.
— Regulamin Pawilonu X mówi wyraźnie: wszyscy, którzy cier-
6
piąz powodu stresu, są obowiązani raz w tygodniu rozmawiać z psychologiem.
Koniec cytatu.
Pokiwałam głową.
—Problem w tym, że jedynym stresem jest właśnie ten okólnik!
Szłyśmy długim korytarzem wymalowanym w odcieniu rozbie-lonego różu. Od
pierwszego dnia mojego tu pobytu miałam nieodpartą ochotę wylizać ścianę.
Kojarzyła mi się z talerzem malin lub w ostateczności poziomek ze śmietaną. I o
to chyba chodziło. Do sali jadalnej prowadziły szerokoskrzydłe szklane drzwi.
Rozsuwane przez personel tuż przed posiłkami.
Usiadłam na swoim miejscu, obok Fredki i Rafała. W jadalni nie było długich ław
typu „Ostatnia wieczerza", lecz czteroosobowe stoliki nakryte różowymi obrusami.
Czystymi i wykrochmalo-nymi jak przełożona personelu, zwana przez wszystkich
Gretą V2. Czwarte krzesło było wolne. W każdym razie do dziś.
Rafał uparcie wpatrywał się w podłogę.
— Co tam widzisz? — spytałam uprzejmie. To był nasz rytuał ustanowiony od
pierwszego dnia.
— Sprawdzam, czy nie wpadnę pod podszewkę świata.
— Nie martw się. Razem z zupą koperkową rozdadzą nam spadochrony.
Ale zamiast spadochronu przedstawiono Alberta. Greta V2 niczym owa groźna
rakieta doholowała do stolika nową ofiarę Pawilonu X.
— To jest Albert.
— Znaczy... Einstein? — uprzejmie zapytał Rafał. Greta nie miała dziś ochoty do
żartów.
— Albert zostanie z nami jakiś czas.
— No jasne! — mruknęła Fredka. — Każdy z nas władował się tu na... jakiś czas!
Poznałam chłopaka. Te same miodowe włosy i skośne, prawie chińskie oczka.
— Cześć, Albert — powiedziałam. — To jest Fredka z bulimią. Żre, a potem rzyga.
A to Rafał. Lubi drapać. Ja mam na imię Ewa.
7
Przyjrzał mi się uważnie. Chyba mnie nie lubił.
— Wiem. Widziałem twoje zdjęcia.
— I wywiad w telewizji! — ucieszyła się Fredka. — Zaraz na lotnisku!
Skrzywiłam usta. Nie lubiłam tych wspomnień. Było, minęło.
Choć psychicznie wyszłam z tego niczym wyżęta ścierka do naczyń. Tu, w Pawilonie
X, miałam dojść do całkowitej równowagi. I dochodziłam. Od dwóch miesięcy.
Wcześniej, przez zimę i wczesną wiosnę starałam się samodzielnie rozplatać sieć
zdarzeń, wymeldować z pamięci wnętrze samolotu, trupy i żywych, którzy
zachowywali się, jakby wyzionęli ducha.
— Tfu! Zgiń, przepadnij! — wymruczałam. Zupa koperkowa pachniała latem.
Rafał ostrożnie wziął łyżkę w zabandażowane palce.
— Nic mi nie jest — powiedział do Alberta, choć ten o nic nie pytał — bandażuję,
bo mam zwyczaj wszędzie zdrapywać politurę. Albo lakier.
— Rafał chce w ten sposób zostawić po sobie ślad! — roześmiała się uprzejmie
Fredka. — A ty?
— Co ja? — zapytał Albert. Widać nie był słynnym myślicielem Einsteinem. Tylko
imię miał po geniuszu.
— Dlaczego tu jesteś?
Wzruszył lewym ramieniem. Dlaczego tylko jednym? Zastanowiłam się przez moment.
Może z lenistwa? Albo choruje na reumatyzm prawego?
— Wolałbym o tym nie mówić... Wyraźnie speszył go nasz gromki śmiech.
— Zasada regulaminowa numer dwa Pawilonu X brzmi: Trzeba bezwzględnie odpowiadać
na każde pytanie. W ramach terapii grupowej — skomentowała Fredka.
— Nawet gdybym zamordował matkę?
— Naturalnie! — Rafał zrobił wielkie oczy. — Musiałbyś nam wytłumaczyć dlaczego.
Czy źle gotowała fasolkę szparagową i to cię wkurzyło?
8
Albert zagryzł usta. Musiał być wcześniej zdrowo maglowany przez Knura. Inaczej
nie mógłby tu zostać. O tym, czy się zajmie łóżko w trzyosobowym pokoju z
różowymi firaneczkami, decydował on. I tylko on. Choć tak straszliwie
śmierdział. Podobno to chorobliwe.
— Dobra. Przeżyłem trzy lata w Bośni.
— Gdzie? — Rafał musiał opuścić lekcję geografii, kiedy się uczono o byłej
Jugosławii.
— Trafiłem tam w... piekło. Zabijali Chorwaci, Muzułmanie i Serbowie.
— Aha — zrozumiałam, o czym mówił. Choć wojna znana mi jest wyłącznie z obrazków
w telewizji.
— I masz problem? — Fredka pochłaniała już trzecią porcję koperkowej.
— Bo to nie była moja wojna! Ja tylko po niej sprzątam! Za dużo krwi. Za dużo
bimbru...
Podano coś w buraczkach. Nie podobało mi się.
— Chcesz? — wiedziałam, kogo o to zapytać. Fredce zalśniły oczy.
—Jasne! — zabrała talerz i po chwili oddała mi wylizany do czysta. Rafał wydął
wargi.
— Wpuszczasz ją w maliny, Ewa! Wiesz, że jest bulimiczką!
Wiedziałam. Ale wcale nie pojmowałam sedna tej choroby. Muszę spytać Knura, na
czym polega problem Fredki. Bo ona sama nie wie. Lubijeść. Dużo, nerwowo i
czasem połyka kęsy bez pogryzienia. A potem rzyga. Żeby to wszystko z żołądka
wyrzucić. Też choroba.
Pojawiła się Lenora. Takjąprzezywaliśmy, bo swoje rzeczy płukała w płynie o
podobnej nazwie. Lenora mieszkała ze mną i Fred-kąw jednym pokoju. Miała
problemy z matką. Od dzieciństwa. Tuż przed przyjęciem do „Gawędy" rodzicielka
obcięła jej włosy na zapałkę. Choć wiedziała, że do zespołu przyjmuje się tylko
dziewczynki z „końskimi ogonami". Lenora przestała mówić. A potem zbuntowała
się. Taki pokręcony szajbus. Święcie wierzy w telewizyjną reklamę. Wprost
bezgranicznie. Ostatnio wcieliła się w krowę z czekolady milka.
9
— Kto to? — spytał Albert.
— Lenora.
— Wenus z Milo plus sto kilo.
Rzeczywiście. Siedemnastolatka przypominała szczyt Giewontu. Krzyżyk na jej szyi
miał mniej więcej taki rozmiar, jak ten na szczycie zakopiańskiej góry.
— Jest w porządku! — skarcił go Rafał.
Albert wyglądał, jakby się nie chciał podporządkować. Temu, co miał na talerzu,
także. Słał ostrożne spojrzenia w kierunku ludzi, którzy go zewsząd otaczali.
Może czuł się osaczony? Rozumiałam to. Sama często czułam się zamknięta,
zatrzaśnięta w zakrzywionej czasoprzestrzeni. Duch miejsca? Styk ludzi,
architektury, powietrza, koloru?
— Twój imiennik, wielki Albert, twierdził, że można zniknąć, jeśli się zakrzywi
czasoprzestrzeń — zaczęłam ostrożnie.
Spojrzał uważnie. Miał brązowe oczy. Jak świeżo wyłuskany, dojrzały kasztan.
Takie oczy miewają wyżły. Moja ukochana rasa. Natychmiast zaakceptowałam
Alberta.
— W porządku. Rozumiem. Zniknąłem już dwa razy. Fredce opadła szczęka. Jej
sześćdziesiąt cztery zęby, czy ile ich
tam miała, zastukały o brzeg szklanki z kompotem.
— Znów zaczynasz, Ewa? Chcesz go zdołować? Jest tu nowy, sam sobie nie poradzi.
Rafał ostrożnie zaczął rozwijać bandaż na małym palcu. Położyłam mu dłoń na
ramieniu. Przestał.
— Okay — wymamrotał. — Kisielu nie jadam.
— To jest kompot — westchnęła Fredka.
— Wszystko jedno. Nie jadam.
W drzwiach wiodących z jadalni stanęła pani Basia. Jedyna, którą akceptowali
wszyscy bez wyjątku. Była tak promiennie normalna na tle ludzi z Pawilonu X, że
się to prawie nie mieściło w głowie. Rozglądała się z uśmiechem po sali, aż
napotkawszy mój wzrok skinęła palcem.
— Kto to? — Albert oblizał usta.
10
Basia prezentowała się wspaniale. Jasnoniebieska sukienka odsłaniała doskonałe
nogi. Biust — na oko duża czwórka — rysował się miękko w zwojach bawełny. Tak,
pani Basia robiła wrażenie. Na każdym.
—Nasza Basia Kochana—odparłam.—Nie, nie ma nic wspólnego z kapelą o tej samej
nazwie. Basia jest terapeutką. Pracuje razem z doktorem Kurzyną.
— Inaczej zwanym Knurem — wyjaśnił Rafał.
— Przyszła po ciebie, Ewa — westchnęła Fredka, patrząc pożądliwym okiem na nie
wypity kompot. Też nie lubiłam rozgotowanych owoców.
— Możesz zjeść to świństwo — podsunęłam jej miseczkę. — Życzcie mi powodzenia.
— Tylko go nie denerwuj! — upomniał mnie Rafał. — Zezłoszczony Knur śmierdzi
jeszcze gorzej.
Wstałam, ostrożnie odsuwając krzesło. Nie lubiłam wizyt u doktora Kurzyny.
Denerwował mnie. Miał okropny zwyczaj postukiwania fajką o blat biurka. Nie
palił. Tylko stukał. Chyba też zdrowo szajbnięty. Jak każdy psychiatra. Ale
podobno był niezłym fachowcem. Tak mówili ci, którzy stąd wyszli na dobre.
Uśmiechnęłam się do Basi, maszerując w poprzek sali. Znad stolików odprowadzały
mnie oczy współmieszkańców. Oczy błękitne, czarne, szare. A każde podszyte
cieniem strachu. Bo tu, w tym sterylnym poziomkowym wnętrzu, gdzie nie było
zbędnego sprzętu ani pyłku, czaił się przepotężny STRACH.
Клиг czytał jakieś pismo. Pewno porno, bo schował je gwałtownie, gdy weszłam.
Zawsze mnie trochę bawiło wnętrze tego pokoju czy gabinetu. W kącie stał
plastykowy szkielet ludzki o imieniu Ludwik. Knur uparcie twierdził, że to
kościec samego Beetho-vena. Tak dla draki. Nad Ludwikiem wisiał portret Jego
Wysokości Cara Wszechrosji. Ostatniego cara, zastrzelonego z rozkazu Lenina
przez bandę zwykłych morderców. Piękna twarz z przystrzyżoną
11
bródką wyłaniała się ze złoconych ram. Car patrzył surowo na boży ludek.
— Jak życie, Ewo?
Knur zawsze pytał w ten sam sposób.
— Po bożemu.
— Mam nadzieję, że znalazłaś tu przyjazne ci dusze. Ale zapamiętaj: żeby być
pewnym przyjaciół, trzeba ich zmieniać!
To zapewne jedna z tych sentencji, które wydrukowane i opra-wionę pstrzyły
ściany gabinetu. Nie miałam żadnej szansy, by je wszystkie przestudiować.
Usiadłam w fotelu obitym ciepłym, oliwkowym pluszem. Chociaż raz nie musiałam
żyć pod presją różowości.
— Panie doktorze, kiedy mnie pan stąd wypisze? Uśmiechnął się niczym jaszczurka
na widok dużej, soczystej
ważki, która nieświadomie przycupnęła, zmęczona lotem, na kamieniu.
— Nudzisz się czy męczysz?
— Ani jedno, ani drugie. Chcę do domu.
— Dom to pojęcie względne. Słuchaj — poruszył się i zaśmierdział. Zawsze tak się
działo, gdy gwałtownie zmieniał pozycję. Zaczerpnęłam powietrza w płuca. Może
uda się wcale nie oddychać? W porządku, nie będę się niczemu sprzeciwiała. Wtedy
szybciej stąd wyjdę. — Opisz mi jeszcze raz tego ptaka.
Wiedziałam, o co chodzi! Kiedy w końcu wypuszczono nas z porwanego samolotu, gdy
dotknęłam mokrej ziemi, a raczej płyty lotniska, zobaczyłam ptaka.
— Miał żółty dziób i czerwone oczy. Jedno oko...
— Nie ma takich ptaków w Europie! Chyba że komuś uciekł z klatki! To, co
opisujesz, jest podobne do tukana. Inaczej... piep-rzojada. On żyje w Ameryce
Środkowej. To fikcja, Ewo. Od dawna staram ci się to wytłumaczyć.
— Ma pan coś przeciwko fikcji? Czy muszę żyć, nazywając wszystko po imieniu? Bez
odrobiny fantazji?
—Nie.—Knur postukał fajką. Miał siwe włosy przetykane czar-
12
nymi pasemkami, wąsy żółtozielone od nikotyny, bo choć przestał palić, wąsy nie
zmieniły koloru, i bardzo śmieszne czoło pokryte ciemnymi plamkami. Knur był
cały zaprzeczeniem rzeczywistości. -— Fikcja jest lekarstwem! Wspaniałym
lekarstwem na cały ból świata! Fikcja jest pokarmem, jedzonkiem zaspokajającym
głód na „coś innego" niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam dostępne! Tak pisał
Mario Vargas Llosa. Wiesz, kim był?
— Nie.
— Powiem ci innym razem. Wspaniały pisarz! Często widzisz tego ptaka? — Zaczynał
mnie nudzić. Co mu miałam odpowiedzieć? Że nie widuję, ale widziałam? —
Odpowiedz po prostu prawdę!
Cholera, czyta w moich myślach?
— Czy pan...
—Nie, nie umiem czytać w myślach. Poprosiłem cię tu, bo mam wielki, wspaniały
pomysł.
— Na co?
— Na teatr.
Otworzyłam szeroko oczy. Teatr? Tutaj? W Pawilonie X?
— Już coś takiego było... kiedyś — wyszeptałam, bo nie potrafiłam wydłubać z
pamięci, co i gdzie.
— Jasne! U Durrenmatta, a także w Domu dla Obłąkanych, w Charenton. Pod
Paryżem. Od wieków teatr służy celom terapeutycznym. Cała ludzkość potrzebuje
fikcyjnej rzeczywistości. Ale mnie nie o to chodzi — zawiesił głos.
— A o co?
— O to... — zrobił pauzę — że sami napiszecie sztukę, sami ją wyreżyserujecie,
dodacie akcenty scenograficzne, jakieś efekty świetlne...
— Ludwik zagrzechocze kostkami?
Spojrzał na mnie ze szczerym smutkiem. Poruszył się i zaśmierdział nie do
wytrzymania. Znów zatrzymałam oddech.
— Nie spłycaj problemu. Sztukę odegracie sami. I może uda się wyrzucić z
zakamarków podświadomości to, co was gnębi.
13
To miało sens. Ale komu będzie się chciało uczyć tekstu? A jeszcze wcześniej go
napisać? Miałam cały ocean wątpliwości.
— No dobrze, ale jeśli ludzie nie zechcą?
— Właśnie dlatego poprosiłem tu ciebie. Umiesz organizować przestrzeń wokół
siebie. W tym samolocie...
— Nie chcę o tym mówić!
— Musisz. Inaczej to nie rozgryzione ziarenko zakiełkuje ci w duszy, urośnie w
strzelistą sosnę, poprzebija szare komórki...
— Dość! Nie chcę tego słuchać. Jestem normalna.
— Jasne. Wszyscy jesteśmy normalni. To co, pomożesz mi? — Wahałam się. Wyczuł
to, stary, szczwany lis. — Obiecuję, że będzie nad wami czuwać święty
Krescencjusz! Przywracał wzrok ślepym i uzdrawiał opętanych. Zmarł w trzysta
dziewięćdziesiątym szóstym roku.
— Mówi pan, doktorze, że uzdrawiał opętanych?
— Tak. Chcesz zobaczyć, jak wyglądał? Gdzieś tu mam... o, jest. Reprodukcja
obrazu Giotta. Święty Krescencjusz...
Spojrzałam i zamarłam ze zgrozy. Miał twarz Rodana. Terrorysty, który zginął, bo
chciał mnie obronić! Czyja się nigdy nie wyzwolę?
Doktor Kurzyna przyglądał mi się w napięciu. Czekał, że coś mu powiem, z czymś
się zdradzę. Jego oczka wyglądały niczym okrągłe guziczki. Był cały wychylony do
przodu. A chała! Nic nie powiem! Odsunęłam reprodukcję, może nieco zbyt szybko.
— Przystojny.
— Przypomina ci kogoś?
Co za diabeł wcielony! Wszystko wie? Przestałam się opierać. Tak bardzo chciałam
opuścić gabinet.
— Tak. Przypomina mi tego...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin