Dunaway Laramie - Pożyczone życie.doc

(2118 KB) Pobierz
LARAMIE DUNAWAY

 

 

LARAMIE DUNAWAY

 

 

Pożyczone życie

 

 

Tytuł oryginalny:

Borrowed Lives

 

49

 


Rozdział pierwszy

 

Kiedy wreszcie dotarłam na komisariat, ujrzałam Wren stojącą w jaskrawym świetle na schodach. W prawej ręce trzymała zmięte w kulkę niebieskie majtki. Potrząsała pięścią, jakby chciała z nimi zrobić jakąś magiczną sztuczkę, zamienić je w gołębia, czy co. Z zarumienioną twarzą wrzeszczała na młodego bladego glinę w mundurze. Dach mojego rabbita był opuszczony, i jej słowa dobiegały mnie wyraźnie, jak kartofle wysypujące się z worka.

- Totalna bzdura! - wydzierała się Wren. Chudy gliniarz uchylał się przed nią tak, że o mało nie wypadł przez barierkę. Oczy miał szeroko otwarte i patrzył z przestrachem, jakby mu właśnie powiedziano, że jest potomkiem diabła. Jak większość mężczyzn, którzy stanęli twarzą w twarz z rozjątrzoną Wren, wyglądał trochę na zakochanego, a trochę tak, jakby miał ochotę ją zamordować.

Błyskawicznie podjechałam do krawężnika i zatrąbiłam dwa razy.

Wren nie odrywała wściekłego wzroku od młodego policjanta. Wpatrywała się w niego jeszcze, kiedy schodziła tyłem ze schodów, nie patrząc pod nogi. Jak zdalnie sterowana. Każdy inny człowiek potknąłby się i upadł. Ale nie Wren. W życiu nie zrobiła jednego fałszywego kroku. Wychodząc z łona matki najprawdopodobniej zakręciła piruet i zatańczyła twista z pępowiną. W końcu odwróciła się do mnie. Wtedy to spostrzegłam na jej czole ukośnie przylepiony spory bandaż, zasłaniający lewą brew. Pośrodku bandaża widniała wilgotna rdzawa plama. Trzy krople krwi tworzyły konstelację na jej białym podkoszulku.

Wren zdążyła zejść ledwie o parę stopni, kiedy zatrzymała się raptownie i odwróciła z powrotem do policjanta. Jej tenisówki skrzypiały na gładkim betonie. Przestraszony gliniarz drgnął i sięgnął dłonią do kabury.

-              Sukinsyn! - obwieściła Wren, celując w niego majtkami.

-              Słyszałeś, co powiedziałam, panie władzo?

Przemaszerowała do mojego samochodu, wsiadła i huknęła drzwiami.

-              Spierdalajmy stąd, zanim znowu kogoś zabiję.

 

Przestań - powiedziała Wren i trzepnęła mnie w rękę.

Kiedy jestem zdenerwowana, mam paskudny nawyk wkładania rąk w dekolt i pocierania paznokciami o ramiączko biustonosza. Robię to na zajęciach, w pracy, przed seksem i po seksie. W trakcie - pocieram nimi o krawędzie materaca. W paznokciach obu kciuków mam głębokie, wstrętne rowki, jak ślady opon malutkiego roweru. Lakier jeszcze pogarsza sprawę. Jeden z moich studentów zapytał raz, czy ktoś mi kiedyś obciął paznokcie, a potem je przyszył. W miejscach publicznych zazwyczaj usiłuję ukryć dłonie.

-              Luna, do cholery! - krzyknęła Wren i trzepnęła mnie jeszcze raz.

-              Au! - jęknęłam i oddałam jej. Ale przestałam.

Wren podniosła tyłek i wyciągnęła spod siebie papiery, na których siedziała.

-             A to co? - zdziwiła się.

-             Petycja. Podpisz.

Złapała długopis, który turlał się irytująco po tablicy rozdzielczej, i podpisała się pod moim nazwiskiem.

-              Co za petycja?

-              O nową ustawę.

-             Aha. - Otworzyła schowek na rękawiczki i wpakowała tam listę. Z uśmiechem sięgnęła po moją torebkę zatkniętą przy siedzeniu. - Masz tu coś ciekawego? - Przekopała torebkę w poszukiwaniu jointa. Daremnie. Skończyłam z tym, kiedy dwa miesiące temu rozstałam się z Robbym. To raczej on lubił być na haju. Ja tak naprawdę za tym nie przepadałam. Ani kiedy byłam nastolatką, ani kiedy skończyłam lat dwadzieścia, a już tym bardziej teraz, po tym jak rok temu stuknęła mi trzydziestka. Palenie marihuany tak bardzo trąci latami sześćdziesiątymi, to akt nostalgii, jak pora herbatki dla amerykańskich anglofilów. Jako że przez większość lat sześćdziesiątych nosiłam jeszcze pieluszki, nie tęskniłam za powrotem tej dekady. Teraz czułam ulgę, że nie muszę dłużej udawać hipiski. Jedyną dobrą stroną palenia trawy było to, że Robby dostawał potem wściekłego apetytu i gotował nam wykwintny posiłek z dziesięciu dań. Jego tato był najprawdziwszym szefem kuchni w bardzo eleganckiej restauracji w Beverly Hills. W domu taty Robby'ego na ścianach wisiały tuziny fotografii w czarnych ramkach, przedstawiające go w czapce kucharza i białym fartuchu, zapinanym z boku na guziki, jak wojskowy mundur. Nachylał się nad stołem między jakimiś wielkimi osobistościami, uśmiechając się prosto w obiektyw. Jego dłoń zwykle spoczywała na ramieniu osobistości. Mnie najbardziej podoba się zdjęcie z Jayem Leno, który ze słomką przytkniętą do nosa udaje, że rozkoszuje się aromatem świeżo utartego parmezanu. Podpis brzmi: „Mógłbym to jeść garściami. Uwielbiałam, jak Robby krzątał się po naszej kuchence, całkiem goły, w samym tylko białym fartuchu ojca na muskularnym ciele.

-             Powiesz mi, co się stało? - spytałam, zdejmując jedną rękę z kierownicy, żeby pociągnąć za podarte majtki Wren. Nosiła zawsze tylko jeden rodzaj, z czystej bawełny, bez żadnych ozdóbek, o francuskim kroju - wysokie w biodrach, z malutkim trójkątem przykrywającym krok, a z tyłu tylko z cieniutkim paskiem. Nazywałam to majtki z nitką na tyłku.

-              Ta szmata? - Wren rozwinęła je i rozciągnęła w dłoniach. Były poszarpane i dziurawe, jak psu z gardła wyjęte.

-              O Jezu, Wren - powiedziałam. - Co się stało?!

Wren wyrzuciła majtki w noc. Prąd powietrza porwał je w ciemność. Odwróciła głowę, żeby zobaczyć, gdzie wylądują.

-             Jutro znajdzie je jakiś wąchacz siodełek rowerowych i będzie w siódmym niebie.

-             Świadomość, że przyczyniłaś się do rozładowania jego młodzieńczego napięcia, musi być satysfakcjonująca.

-              No cóż, jestem tylko humanitarna.

-              A tak nawiasem, pani doktor Schweitzer, niechże mi pani łaskawie opowie, o co, u diabła, poszło z tymi glinami?

Wren znowu sięgnęła do mojej torebki, buszując w niej, póki nie znalazła na dnie samotnego, wykruszonego papierosa. Od palenia też odwykłam, odkąd zaczęłam odwykać od Robby'ego. Było to częścią mojego nowego programu kwarantanny. Podobnie jak to, że zgłosiłam się na ochotnika do zbierania podpisów pod petycją Amnesty International. Powtórzyłam:

-              No więc jaką to zbrodnię popełniłaś?

Wren wetknęła papierosa w usta, przycisnęła zapalniczkę samochodową i czekała. Wiedziałam, że nie odpowie, dopóki nie zapali. Lubiła takie teatralne gesty.

-              Wren, jest już po północy - przypomniałam. - Ledwie dwadzieścia minut temu wróciłam do domu z biblioteki, po dwudziestu godzinach siedzenia na dupie nad tuzinem prac doktorskich o Thomasie Pynchonie. Odebrałam twoją wiadomość z sekretarki i oto jestem. Od rana nie miałam nic w ustach i jestem gotowa cię zabić za resztki jedzenia między twoimi zębami. Więc lepiej mi powiedz, co się, do cholery, stało.

-             Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! - Zamachała gwałtownie rękami.

-             Co?!

-              Stań. - Wren porwała kierownicę i raptownie skręciła.

Rabbit z piskiem opon przejechał w poprzek dwóch pasm szosy, aż udało mi się zahamować na drodze dla rowerów przed barem szybkiej obsługi A&W. Było już zamknięte. Mimo że Langston w stanie Oregon jest miasteczkiem uniwersyteckim, niemal wszystkie lokale zamykają tu o szóstej. Jakby mieszkańcy nie chcieli przyznać, że żyją głównie ze studentów, którzy stanowią połowę ludności. Dzięki Bogu, po szóstej nie było też ruchu na drogach.

-             Chryste, Wren - jęknęłam, przyciskając dłoń do walącego serca. Wren nie słuchała. Cisnęła dopiero co zapalonego papierosa do ścieku i zaczęła ryć w moim schowku na rękawiczki.

-             Papier! - zażądała. - Papier, szybko! - Znowu rzuciła się na moją torebkę. Znalazła kopertę i zaczęła bazgrać na odwrocie.

-             Nie na tym! - zaprotestowałam wyciągając rękę. - To list od adwokata Robby'ego w sprawie rozwodu.

-              Piszę na kopercie, nie na twoim pieprzonym liście.

-              Ale list jest w środku. Muszę go, wiesz, włączyć do akt.

Wren wyszarpnęła list z koperty i rzuciła w moją stronę.

-              Masz. Włączaj sobie. - I wróciła do swojej pisaniny. Nie miało sensu jej teraz przerywać.

Rozłożyłam list i jeszcze raz rzuciłam nań okiem. Krótki. Grzeczny. Dwa akapity. Sprawa rozwodowa w toku. Bla, bla. Bez orzeczenia winy. Bla, bla. Z poważaniem. Bla. Nazwa firmy adwokackiej była dłuższa niż sam list.

Zerknęłam na Wren piszącą z pasją w przyćmionym świetle latarni. Ramiona skulone, oczy zmrużone w skupieniu najwyżej o osiem cali od koperty. Wydawało się, że zaklina złe moce.

-              Może podjadę do latarni - powiedziałam. - Zniszczysz sobie oczy.

-              Mhmm - mruknęła do siebie. - Tak, tak. Jak w miłosnej ekstazie.

Położyłam list na desce rozdzielczej. W głębi ulicy dostrzegłam kilku rosłych chłopców z uniwersytetu wychodzących ze sklepu 7-Eleven. Śmiali się lubieżnie, jak to robią mężczyźni, którzy właśnie rzucili jakąś ubliżającą uwagę o kobiecie lub penisie innego faceta.

Ziewnęłam szeroko, aż poczułam, jak podskakują mi uszy i strzykają kości szczęki. Zdjęłam okulary i przetarłam zmęczone oczy. Dwadzieścia godzin spędziłam na czwartym piętrze biblioteki wpatrując się w drobne literki. W którymś momencie, kiedy czytałam o V Pynchona, głowa mi opadła i przyśniło mi się, że jestem w piekle. Z zaskoczeniem odkryłam, że piekło jest podobne do tego, które opisywał Dante, ze wszystkimi kręgami, w zależności od rodzaju popełnionych grzechów, tyle że kręgi były wyznaczone przez kartonowe barierki, jak w cyrku. Nie było ognia, nie było nawet specjalnie ciepło. Miałam taki wielki, ciężki miecz, który ledwo za sobą wlokłam, i z jakiegoś powodu miałam zwalczyć wszystkie piekielne demony, co chwilę wyłażące spod ziemi. Demony były dwugłowe, o ciałach pokrytych łuskami, jak węże morskie. Głowy miały twarze Williego Nelsona i Julio Iglesiasa.

-             Podjedźmy do tego 7-Eleven - powiedziałam do Wren. - Będziesz miała więcej światła, a ja kupię coś do jedzenia. Umieram z głodu.

-             Cśśś - odpowiedziała.

Ucichłam. Nie wiedziałam, co ona tam pisze. Mogło to być wszystko. Pisała poezje, sztuki, opowiadania, scenariusze, naukowe artykuły na temat literatury, sztuki, rzeźby, filozofii. Miała już dyplomy magistra historii sztuki, filozofii oraz literatury angielskiej.

Wren była genialna. Zostało to dowiedzione przez wyniki testów, jeszcze kiedy stawiała pierwsze kroki. Była też zabójczo piękna. Tego można było dowieść, obserwując jak mężczyźni wykręcają sobie za nią szyje na ulicy. Ja zaś nie byłam ani geniuszem, ani pięknością. Byłam skrzętną pszczółką. Wszystko, co robiłam, wymagało długich godzin mozolnej pracy. W szkole uczyłam się na cztery plus, a piątki dostawałam za nadprogramowe referaty o Gwatemali (eksportuje kawę, cukier, banany i zboże). Wyglądałam jak hoża dziewoja, idealna na plakat Rady Kościołów Ameryki. Dla Wren gromadzenie wiedzy i chłopaków było niczym przechadzka po sadzie, gdzie wszystkie dojrzałe jabłka są w zasięgu ręki. Tylko rwać. W moim sadzie gałęzie były wysokie i niedostępne. Musiałam podskakiwać, uderzać je kijem. Zanim zerwałam jakieś jabłko, było już obite na miazgę.

Na swój tytuł magisterski harowałam od czterech lat; Wren zdobyła swój ostatni dyplom - z literatury angielskiej - w ciągu osiemnastu miesięcy. Jej dysertacja była już gotowa, dwa miesiące przed terminem. Było to porównanie metafizyki w tekstach Paula Simona i poezji Williama Blake'a. Jakiś wydawca z Nowego Jorku, związany z New Age, kupił ją w zeszłym tygodniu i zamierzał wypuścić przed Bożym Narodzeniem. W zeszłe święta ten sam wydawca uczynił bestseller z Matka wie najlepiej - nauki Matki Teresy w strategiach MBA. Zaburczało mi w brzuchu. Zanurzyłam rękę w schowku na rękawiczki. Znalazłam pół rolki pastylek miętowych. Wrzuciłam je wszystkie do ust.

- Luna! - zirytowała się Wren. - Siedź spokojnie!

Plunęłam w nią pastylką. Wylądowała na kopercie, na której pisała. Nie podnosząc wzroku, Wren podniosła biały krążek do ust i dalej pisała.

Mam na imię Luna. To znaczy księżyc. Mój ojciec pracował jako fizyk dla NASA, od momentu powstania tej organizacji w 1958. Urodziłam się w rok, a właściwie dokładnie w dziewięć miesięcy później, z czego wnoszę, że tata i mama musieli nieźle świętować w dniu, kiedy dostał tę pracę. Po moim przyjściu na świat tata miał kłopoty ze służbą bezpieczeństwa z powodu mojego imienia, ponieważ akurat wtedy Sowieci wypuścili w kosmos całą serię sond pod nazwą Luna. Luna 3 był to pierwszy statek kosmiczny, który w 1959 sfotografował Księżyc od ciemnej strony. Całymi miesiącami maglowali ojca, dlaczego nadał córce imię po radzieckim programie badań kosmicznych. Przesłuchiwali nawet jego dziewczynę z college'u, pytali, czy tata czytywał jej dzieła Karola Marksa. Podejrzewam, że i tak miałam szczęście - mama twierdziła, że z początku tata chciał mi dać dwa imiona, Abby Baker, na pamiątkę dwóch małp wy-strzelonych 300 mil w przestrzeń kosmiczną w 1959.

Nagle Wren przerwała pisanie.

-             No więc siedzę sobie w celi, ja i jeszcze dwie inne babki...

-             Dziwki?

-             Zaraz dziwki. Za dużo się naoglądałaś telewizji.

Miała rację. Dawniej tego nie robiłam, ale kiedyś Robby kupił od jednego ze swoich studentów dekoder jego własnej konstrukcji, tak że nie musieliśmy płacić firmie telewizyjnej. Robił z tego akt niemalże polityczny, choć w gruncie rzeczy rajcował go głównie fakt, że wystrychnął ich na dudka. Kiedy Robby podłączył ten dekoder, coś wystrzeliło w telewizorze i od tamtej pory jedyny kanał, jaki dobrze odbieraliśmy, to ESPN. Z początku nie mieliśmy pieniędzy na naprawę, a potem Robby sobie poszedł i tak już zostało. W końcu przyzwyczaiłam się do oglądania sportu. Czasami przy śniadaniu oglądałam turnieje bilardowe albo poprawiałam prace zerkając na mecze rugby. Któregoś razu nawet nastawiłam budzik na drugą w nocy, żeby popatrzeć na rodeo. Sama nie wiem, co mnie tak wciąga, może ta rozmaitość zasad gry i dziwaczna terminologia. To całkiem jak podróże dookoła świata, tylko tańsze.

-              No więc siedzimy we trójkę w tej celi - ciągnęła Wren. - Jedna taka całkiem młoda, może dwadzieścia lat. Studentka wydziału handlu. Razem ze swoim chłopakiem kradła z biur komputery i maszyny do pisania. Przez dwa lata w ten sposób zarabiali na studia. Dziś wieczorem złapały ją gliny w campusie, ale chłopakowi udało się uciec.

-             No i co z nią?

-             Z nią? Nic. Tworzę ci tylko ogólny obraz sytuacji.

Dwaj chłopcy, którzy wyszli z 7-Eleven, pili piwo z papierowych kubków i klepiąc się nawzajem po ramionach, zaśmiewali się z czegoś.

Odwróciłam się do Wren.

-              No i co? Co tam tak zawzięcie piszesz, że o mało nas nie zabiłaś?

-              No i siedzę w tym więzieniu, i w myślach wyliczam wszystkich znanych ludzi, którzy także odsiadywali wyroki. Thoreau, Cervantes, Joan Baez...

-              Wren, parę godzin w miejskim areszcie to jeszcze nieodsiadywanie wyroku.

-             ...Gandhi, bracia Berrigan, Galileusz, Robert Mitchum...

-             I Hitler - dodałam.

Tamci chłopcy byli coraz bliżej. Już można było rozróżnić rysy twarzy. Stanęli w kręgu słabego światła przyćmionej latarni. Jeden z nich dostrzegł Wren. Nie mógł oderwać od niej wzroku.

-              ... Martin Sheen, Martin Luther, Martin Luther King...

-              I wujek Martin z Mojego ulubionego Marsjanina. Wren, do rzeczy.

I w tym właśnie momencie Wren odwróciła się i zaczęła mnie łaskotać. Pod pachami, po brzuchu, po szyi. Czułam jej silne palce na żebrach i kościach miednicy. Nie miała zamiaru przestać. Zatrzepotałam rękami i, krztusząc się ze śmiechu, usiłowałam ją odepchnąć. Spadły mi okulary i walnęłam ją łokciem w czoło. Rdzawa plama na jej bandażu nasiąkła świeżą jasnoczerwoną krwią. Nawet tego nie zauważyła.

-             Przestań! - Zachichotałam. - Dość, bo się posikam.

Wren rozparła się na siedzeniu.

-             Dobra, a teraz połaskocz się sama.

Złapałam oddech i założyłam okulary.

-             Dobra, a ty się teraz wypchaj.

-             Poważnie, Luna. Połaskocz się.

-             Nie można się samemu połaskotać.

-             Spróbuj.

Spróbowałam. Przebierałam palcami po tych samych miejscach, i nic.

-              Giligiligili. Wystarczy?

-              Wiesz, że starożytni Chińczycy potrafili załaskotać na śmierć? Parę tysięcy lat temu stosowali taką formę tortur.

-              Hej, dziewczynki - odezwał się jeden z chłopaków z wrednym uśmieszkiem. Stali już o parę stóp od samochodu. - Dobrze się bawicie.

-             Pomóc wam? - zagadnął drugi. To on ciągle się gapił na Wren. Obaj byli potężni, jak atleci. Chłopcy z jednej drużyny.

-             Jedziemy Luno - powiedziała Wren. Nie była przestraszona, tylko poirytowana.

Ja mimo wszystko się bałam. Natychmiast zapaliłam silnik.

-              No, dziewczyny, nie bądźcie takie. - Ten, któremu spodobała się Wren, podszedł i oparł się o wóz od jej strony. Miał lekko sterczące jasne włosy. Bardzo był podobny do Toma Cruise'a i najwyraźniej dobrze o tym wiedział. Jego kolega nie przypominał nikogo. Tom C. mrugnął do Wren z uśmieszkiem: - Byłbym zainteresowany.

Wren zaśmiała się.

-              Taak? Przyjdź, kiedy zaczniesz być interesujący.

-              Już jestem wystarczająco interesujący. Zobaczysz, kiedy mnie bliżej poznasz. - Poło...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin