Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie.pdf

(696 KB) Pobierz
HISTORYA
O JANASZU KORCZAKU
I O PIĘKNEJ MIECZNIKOWNIE.
Powieść
z czasów Jana Sobieskiego,
przez
J.I. Kraszewskiego
Jesień pozłociła już dąbrowy — lasy stały w tych sukienkach różnobarwnych, które kładną,
nim mróz liście zwarzy, a wicher je rozniesie po świecie. Na polach jeżyła się ścierń żółta i
gdzieniegdzie spóźniony tylko owies leżał w kopach roztrzęsionych; posiewy ozime czerwieniały
miejscami lub zielenią majową łudziły oczy. Wędrowne ptastwo odlatywać zaczynało. Czuć było.
że się kończy uroczystość letnia życia, a spoczynek zimowy ma rozpocząć. Mało było ruchu na
drogach i łanach, ludzie zebrawszy, co Bóg dał, do domu, gospodarzyli w obejściach swoich.
Szlachty wiele było wyciągnęło z królem Sobieskim pod Wiedeń; nadstawiano ucha co ztamtąd
przyjdzie, czy odgłos zwycięztwa czy okrzyk klęski. — Chrześcijański król musiał iść w obronie
stolicy cesarstwa walczyć i powstrzymać nawałę dziczy, która groziła Europie; niejeden przecież
potrząsał głową lękając się, aby ta wojna na kraj zemsty nie sprowadziła.
Na kresach było chwilowo bezpieczniej, bo się turcy z wielką siłą wybrawszy na cesarstwo,
a pociągnąwszy za sobą ordy tatarskie, nie mieli czasu zabawiać napaściami na granice.
Oddychała więc cała rubież choć chwilę.
Od czasu jak Turcy Kamieniec zajęli i zamki poobsadzali. mało kto ważył się mieszkać w
tych stronach, i wprzódy już dość pustych. Majętności, jakie tam szlachta posiadała, przez rządców
i dzierżawców trzymane, rzadko pana widywały, a płacił z nich co kto chciał, najczęściej nic. bo
pozorów nie brakło, aby się od tego uwolnić.
Pustoszały i zarastały pola, niszczały zamki i dwory, czekano lepszych czasów.
Na granicy Podola, w kącie dosyć odosobnionym, między wzgórzami porosłemi dębiną i
gęstemi krzakami, z pośrodka których gdzieniegdzie nagie boki skał wyglądały, stał zasunięty
głęboko stary zameczek obronny niegdyś, którego mury jeszcze się dotąd w dosyć dobrym stanie
utrzymywały. Okolica była mało osiedlona, wzgórza po większej części lasem okryte, pól
wydartych mało i podróżny — który przypadkiem tu zawitał, stawał zdziwiony na widok
zamczyska niezapowiadającego się niczem w okolicy.
Drogi wiodące doń były tak mało wyjeżdżone, że gdyby deszcze i słoty ich nie wymywały,
dawnoby chwasty porosły. W tym kraju dosyć jest małej rozpadliny w ziemi, którą struga wody z
góry ściekać może, aby w przeciągu niewielu lat, stała się wąwozem.
Gdziekolwiek wozy przejeżdżały a wybiły koleje, popłynął deszcz, uniósł z sobą gliniastą
ziemię i roił trwały gościniec. Mało go potem ludzka poprawiała ręka. Czasu na to nie było. Jeżeli
w poprzek przebiegła woda i wyryła dół. nie stawiono mostu; co najwięcej rzucił kto dla przejazdu
wiązkę chróstu lub trochę kamieni i po nich się dostawano na brzeg drogi.
Okolica dziwnie była piękna wśród tej ciszy, jaka tu panowała. Tu nie czuć było wojny —
nie słychać gwaru życia, tylko ptactwo bujało, zwierz dziki pasł się wygodnie i krzewy a rośliny
gęsto puszczały, nie trzebione.
Pomiędzy zielonemi wzgórzami, które się rozstępowały dosyć szeroko, tworząc dolinę,
płynęła żartko mała rzeczułka Lesicą zwana, stał na cyplu nagim, nad stawem z niej powstającym
ów zamek stary, dawniejsze pono czasy niż korybutowskie pamiętający. Od strony stawu wzgórze
było pod nim oberwane jak ściana, gdzieniegdzie wystającą najeżone skałą, z drugiej przekop wodą
napełniony dzielił go od osady na podzamczu uczepionej.
Nędzna to była. niewiedzieć jak nazwać, wieś czy mieścina...
Osadnicy uprawiali małe kawałki roli po większej części, niektórzy zajmowali się prostemi
rzemiosłami, kilku żydów prowadziło jakieś tajemnicze handle na kresach. W rynku było parę
domostw obszernych, ale tak samo z gliny i chróstu lepionych jak chaty włościan. Nikt tu nie
zmagał się na porządniejsze budowle drewniane, bo tatarskie napady były częste, a gdy się Lipki
albo i Budżaki pokazały w okolicy, co żyło biegło z całem mieniem na zamek, a tłuszcza paliła
chaty i szopy.
Wprawdzie niejedna taka burza Gródek ominęła, bo i trafić doń nie bardzo było Tatarom
łatwo, a szlaki ich dalej przechodziły i zapuszczać się w wąwozy wiodące w ten zakąt nie było
bezpiecznie, gdyż lada garść żołnierza mogła zadać wielką klęskę.
Ludność, jeśli Lipki ją zaskoczyły tak, że na zamek zbiedz nie mogła, rozpierzchała się w
lasy i góry poblizkie, gdzie też bezpieczne znajdowała schronienie. Starsi z osady znali wnijścia do
pieczar tak ukrytych, że ich nikt w świecie dojść nie mógł, a Tatar lasów nie lubił i w odkrytych
tylko polach nawykł harcować.
Bezpieczniej tu też było może niż gdzieindziej na pograniczu, a w złym razie i zameczek
mógł się tak długo bronić, ażeby dzicz co nigdy nie oblegała długo, odeszła.
Zamek na cyplu miał mury choć stare, ale krzepkie, z kamieni wzniesione przed laty, grube i
wysokie dosyć. Z tej strony, która na staw wychodziła, dwie rondele po rogach, od fossy i
miasteczka, oprócz narożnych baszt, bramę obronną, także dwóma wystającemi bastyonami
osłonioną. Już przed nią niegdyś zwodzony most być musiał, lecz dawno go nie stało i na fossie
most lichy na palach wzniesiono, który w czasie niebezpieczeństwa rozbierano lub podpalano.
Kilka śmigownic w murach, wprost nań wykierowanych broniły przystępu. Stał jednak zamek,
raczej siłą dawną budowy swej, niż stara niem, którego tu wcale widać nie było. Gdziekolwiek
dachu kawałek został, składał się z krokwi odartych lub gontów słomą połatanych. Brama blachami
okuta pordzewiała i płaty z niej opadały niepoprawiane. Znać jej też może i nie otwierano nigdy, bo
wystarczała obszerna furta obok, w którą się i wóz włościański mógł zatoczyć.
Wszedłszy z miasteczka na zamek i szeroką minąwszy bramę podwórzec widać było
prostokątny, dosyć obszerny, zewsząd kurtynami staremi otoczony. W głębi od strony stawu, stary
piętrowy budynek murowany przypierał też niemal do kurtyny. Gdzieniegdzie szopy popod murami
i horodnie wi- dać było w dosyć złym stanie, a pod niemi, począwszy od odwiecznych kul
kamiennych, połamanych wozów, zapasu drzewa, słomy, wszelaki sprzęt stary pozrzucany na kupy.
W podwórzu oprócz kilku wydeptanych ścieżek i około bramy miejsca wydeptanego, kędy
wozy stawały, rosła trawa i chwasty. Po murach czepiały się gdzieniegdzie dzikie krzewy, ożyny i
drobne roślinki, z pośrodku kamieni dobywające się na świat. W jednem miejscu płotem z kołków
zagrodzonem. był mały ogródek warzywny — i fasole, kukurudza, różne zielsko na parze grządek
bujało.
Podwórze to wchodząc od głównej bramy widać było można zamknięte w głębi
murowanym domem, który niemal całą połać zasłaniał — za zamczysko same.
Nie kończyło się ono tu przecież i choć przez dom nie wiodło żadne przejście, w prawo i
lewo dwie drożyny prowadziły do wązkiego murami ściśniętego przesmyku, w którego kurtynie
warowna brama osłonięta przepuszczała do wnętrza dawnej cytadeli. Bramę tę zupełnie nowsza
znać budowa zakrywała. W pierwszym podwórcu były jeszcze życia jakiegoś ślady, na drugim już
pustka odwieczna.
Wrota wiodące w ciasniejszy dziedziniec drugi, otwarte od wieków, wisiały na
zardzawiałych wrzeciądzach, jakby się już zamknąć nie mogły. Kawał zarzuconego płotu
chrościanego je zastępował. Można go było odchylić i cokolwiek pod górę idąc przypatrzeć się
opuszczonej warowni. Przestrzeń zajęta nią była znacznie mniejsza; gdzieniegdzie obnażoną skałą
szarą przecięta, wreszcie porosła trawami. Dwie rondele ze wschodkami otwartemi wznosiły się na
rogach. Mniej więcej w pośrodku stał podnioślejszy nad kurtyny budynek niewielki kwadratowy,
znać starożytny bardzo, lecz dziś już. nie zamieszkały. Drzwi i okna jego zczerniałe, zabrukane.
pozamykane były. Gdzieniegdzie w górnych zabrakło błon w ołów oprawnych, a jaskółcze gniazda
w wielkiej ilości okrywały swobodnie wszystkie muru wyłomy.
Choć opuszczona, budowa ta niegdyś musiała być bardzo starannie wyniesioną, bo dotrwała
dziwnie całą i nienaruszoną. Dach tylko gontowy porósł zielonemi mchami.
Oprócz podniesionego mieszkania na dole. dwa rzędy okien nieregularnie rozrzuconych w
ścianach dwa piętra wskazywały; główne drzwi we wgłębieniu muru po wschodach od dziedzińca
dosiądź tylko było można. Nad niemi wpuszczony kamień miał na sobie zatarte herby i napisy.
Jeszcze wyżej w wyżłobieniu widać było mały posążek N. Panny z dziecięciem Jezus Chrystus na
ręku. Okrywał je z góry niegdyś daszek, którego teraz tylko szczątki zostały.
Stada wróbli, którym tu nikt gospodarować nie przeszkadzał, przelatywały swobodnie,
świergocząc dzień cały. W baszcie na prawo, w ciemnym kącie siedziała stara ogromna sowa.
której może przez przesąd jakiś nie prześladowano. W nocy wylatywała na żer, we dnie drzemała w
tym kącie, który za swe niezaprzeczone nawykła uważać dziedzictwo. Wróble tylko napadały ją
stadem we dnie, lecz nawykła do ich szczebiotania całkiem na tę zgraję krzykliwą nie zważała.
Zamek nie był wcale wesoły, a mieszkalną ledwie ta część, która w pierwszem, podwórzu
stała.
Tu murowane domostwo, acz opuszczone bardzo było obszernem.
Zajmował je pod te czasy, już od lat wielu, zwany Podstarościm Paweł Dorszak, rządzący
Gródkiem z przyległościami w imieniu Miecznika Zboińskiego, którego dobra te były
dziedzictwem. Na zamku od bardzo dawna ani dziedzic z ramienia jego nikt nie postał. Dorszak się
tu za pana samowładnego uważał i choć raporta pisał czasem, czując się sam panem, rządził jak mu
się podobało. Kilka osad, słobód i wielka przestrzeń ziemi do Gródka należała, lecz nigdy z tego
Miecznik grosza nie miewał.
Od dnia do dnia a do spokojniejszych czasów odkładano uporządkowanie majętności, w
której żyć nie było bezpiecznie, a gospodarować trudno.
Przed laty piętnastu, gdy stary Podstarości zmarł, zjawił się u Miecznika, mieszkającego w
Lubelskiem ów Paweł Dorszak, cale mu nieznajomy, ofiarując usługi swoje. Za całe polecenie miał
jakieś podejrzane pod pieczęcią świadectwo, jako u panów Potockich, na ich dobrach około
Zbrucza kilka lat siedział a wyszedł z nich tak, że doń pretensyi nie miano.
Miecznik właśnie kłopotał się kogo tam pośle, bo mało kto się ważył na kresy życie stawić i
nędzę cierpieć, a wieczną groźbę tatarskiej niewoli. Spadł mu jak z nieba ów Dorszak, choć się
nikomu nie podobał. Chłop był jak wół ogromny, silny, czerwony, ryży, oczów dzikich i bystro
biegających, uśmiechu niemiłego, śmiały i zawadyaka. Strój z kozacka tatarski nosił i z jednym
pacholikiem do cygana podobnym na dwór przybył. Po polsku mówił, mieszając tatarskie wyrazy i
plącząc się w mowie.
Opowiadał się szlachcicem od Halicza, ale o sobie i rodzinie mało mówił. Żonatym być miał
i bezdzietnym. Za powierzony zamek i dobra gardłem chciał ręczyć, że je w całości dochowa.
Miecznik wahał się długo, tak mu przybyły był nie do smaku. Miecznikowa też odradzała, człek był
nieznany, a świadectwo podejrzane. Lecz nie było nikogo, a w Gródku szkody uczynić nie mógł, bo
oprócz murów a ziemi nic tam Miecznik nie. miał, a z ziemi choć żyznej, czynszów, osypów i danin
nigdy grosza nie widział. Szło to zawsze na reperacye, dachy, mosty, wyderkafy różne. Złamany
szeląg nie wpłynął. Dorszak się klął, że intrate da i nie mała. Z góry nawet ją obliczał. Dał się
przeto namówić Miecznik i pełnomocnictwo przed aktami spisawszy, wyprawił nowego
podstarościego.
Od tej pory listy wprawdzie przychodziły, ale pieniędzy wcale nie. Na naglące domagania
się o przyjazd, o rachunki, odpowiedzi były wykrętne, często milczenie po kilka miesięcy, a potem
pismo, w którem nie to stało, czego się spodziewano.
Miecznikowi na Mierzejewicach, Opolu i Woli Zbrzeskiej działo się, bardzo dobrze, mógł
się bez owego Gródka obejść wyśmienicie, przecież korciło go dobra mieć, a z nich tynfa nigdy nie
dostać i jakby na urągowisko pisma takie, które przeczytawszy, w garści nieraz zmiął i w kąt cisnął.
Byłby sam pewnie się wybrał oddawna zrobić tam porządek, ano czasu nie było. Miał
miecznik zawsze jakąś dosługę publiczną, od której się wymówić nie mógł. Mąż był rycerski,
rycerskiemi sprawy zajęty, w sile wieku — więc jeśli nie na wojnie i nie w obozie, to na komisyi, to
z poleceniem króla na sejmiku, na dworze i t. p. Tchnąć nie by- ło czasu i nawet się w swoich
Mierzejewicach rozpatrzeć. — Miał naówczas pan Zboiński lat pięćdziesiąt, a od kilkunastu
żonatym był. Istny obraz ówczesnego szlachcica, zahartowanego za młodu, zdrów, przystojny, do
konia i do korda dzielny, niezmordowanie czynny, zawsze myśli wesołej, do wszelkiego dzieła
obywatelskiego gotów, do zwady i do biesiady stający ochoczo; długo w domu nie zagrzewający
miejsca nigdy — Miecznik był i szczęśliwym i kochanym. Nic mu na świecie nie brakło, bo i
substancya starczyła i miłość była u ludzi.
Ożenił się też był jak nie można lepiej, pojąwszy jedyną córkę przyjaciela swego
Musińskiego, najpiękniejszą, najmajętniejszą pannę w okolicy, do tego humorem i charakterem
dlań jakby stworzoną. Musiński rotmistrz hulaka trochę, ale z kościami poczciwym. Rotmistrzówna
zawczasu po śmierci matki nauczyła się w domu ojca gospodarować i rządzić, więc później za mąż
poszedłszy, u Miecznika wprędce wszystko w kluby wzięła. A była to potrzeba wielka, bo sam pan
na to czasu nie miał.
Nazywał ją mąż, całując po rękach, złotą Handzią swoją, a przez lat kilkanaście żyjąc z
sobą, nigdy się jedno na drugie i zmarszczyć nie miało powodu. Po śmierci Musińskiego objął
Miecznik po nim majętność niemałą, tak że go za pana miano.Ówczesnych kobiet los był taki, iż
większą część życia w tęsknicyby, a wyglądając panów mężów spędzały, gdyby nie to, że pracy
miały tyle, iż na nią czasu nie stawało. Miecznik rzadkim był gościem w domu, a gdy przyjechał,
gody i szczęście z sobą przywoził, ale często nim konie od ganku odeszły, już je na jutro
dysponowano. W jego niebytności Miecznikowa gospodarstwo i ład domowy i interesa miała na
głowie, nie licząc wychowania, córki, z którą się nie rozstawała. Dwa tylko lata ostatnie Jadzia
spędziła w klasztorze przy ksieni panien Brygidek, która była Miecznikowej cioteczną. Zdało się to
dobrem, aby i robótek i książek i pobożności i światła z sobą do domu przyniosła trochę, w dodatku
do tego, co od matki wziąść mogła. Wyrosło dziewczę jak dwie krople wody do matki podobne,
hoże, świeże, śmiałe i do pracy niezmiernie ochocze i czynne...
Gdy pod Wiedeń ciągnąć przyszło, wezwał Sobieski Miecznika z sobą, powierzając mu
dowództwo w wojsku komputowem. Byłaby się jejmość sprzeciwiła tej wyprawie dalekiej i
niebezpiecznej, gdyby ona nie była przeciwko wrogowi chrześcijaństwa wymierzoną, wiec
obowiązkiem, gdyby przytem królowi co odmówić było można i gdyby Miecznik się dał
powstrzymać.
Mowy więc o tem być nie mogło. Właśnie przed tem niedawno, pozwał był sąsiad pana
Zboińskiego o granice. Gdyby był po ludzku a po bratersku przybywszy sam zagaił sprawę,
kompromis by był łatwym, ale słowa nie rzekłszy Miecznika przed sąd ciągnąć — oburzyło oboje.
Zboiński pięścią w stół uderzył.
— Zje kaduka, rzekł — papiery mam, obronię się, a nie... będę go choć po sądach ciągał,
aby znał co powinność braterska każe. Pieni mu się chce, będzie ją miał... bo się lada pozwu,
chwalić Boga, nie zlęknę.
Szło tedy o dokumenta.
U pana Miecznika papierów w domu wiele nie było. Wszystkie jakie miał tytuły posesyi:
działy, testamenty i odwieczne skrypta chowano na wypa- dek nieszczęścia w jednem miejscu.
Jeszcze po dziadzie odziedziczony kuferek jak długawy wałek okrągły wyglądający, skórką jakąś z
włosem obity, gwoździami mosiężnemi przytwierdzoną, o dwu zamkach — stojący zawsze w
kancelaryi Miecznika, mieścił w sobie archiwum dosyć porządnie fascykułami pozwiązywane. Tam
też spoczywały w rurach blaszanych mappy posiadłości.
Zaraz po otrzymaniu pozwu Miecznik wezwał jejmości do siebie i zabrał się z nią razem do
poszukiwania dokumentów granicznych. Robota była niemała, bo owe fascykuły nie dobrze były
uporządkowane. Niektóre z nich do spraw dawno ukończonych i do dóbr wyszłych z imienia się
odnosiły. Wszystko jednak przeglądać przyszło, bo akta graniczne głęboko gdzieś utkwiły.
Gdy tak oboje stare owe dzieje lustrowali, wpadł Miecznikowej w ręce fascykuł z napisem:
"Papiery Grodka Bracławskiego tyczące." Odłożono go na bok. Znalazły się dokumenta graniczne.
Zaczęto napowrót do kufra pakować, ale dawno nie widziany Grodecki fascykuł, ciekawość samej
pani obudził. Miecznik go też jak powiedział, nigdy w rękach nie miał. Jedwabnym był sznurkiem
zielonym związany i znać długo z nim leżał, bo się wpił w papiery, a węzeł przypłaszczył, że go
trudno przyszło rozplatać. Gdy nareszcie rozbierać poczęto pożółkłe notaty, inwentarze i
informacye, trafiła się notatka niewyraźna, ręką dziada jegomości pisana, w której stało opisanie
loszku zamurowanego na zamku i złożonych w nim ze skrzynią kosztowności i pieniędzy.
Miecznik o nich nigdy w życiu nie słyszał, lecz z opisu tego, co się, tam znajdowało, wnosić
mógł, iż ojciec ani dziad zamurowanej skrzynki nie dobyli. Ruchomości tego rodzaju święcie się w
rodzinach, przechowywały, nigdy ich nikt nie sprzedawał, chybaby szło o okup z niewoli
pogańskiej.
Można było przypuszczać, iż owa skrzynia po dziś dzień się na zamku jeszcze znajdować
musiała. Nie był to skarb tak znaczny, aby się zbyt oń troszczo no, przecież ze spisu wnosząc, kilka
a może kilkanaście tysięcy czerwonych złotych wynosił. Mogło być bardzo, że go ktoś tam
domyślił się, wyszukał i przywłaszczył, wątpliwość wszakże zostawała, a miecznikowa gorąco się
wzięła za to, że należało do Gródka jechać i skrzynię odzyskać. Tyle lat ona tam już przetrwała, iż
Miecznik chciał czekać ażby się wiedeńska potrzeba ukończyła, a on sam po nią mógł się wybrać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin