Bułyczow Kir - Antybohater.rtf

(97 KB) Pobierz
Kirył Bułyczow - Antybohater

Kirył Bułyczow   -   Antybohater

 

 

 

 

 

Iwan Degustatow szedł przez wiosenny las; liście brzóz jeszcze się nie rozwinęły i ostrymi końcami zwisały ku ziemi jak kokony motyli. Z ciemnego starego igliwia wyglądały jasne listki. Na końcach świerkowych gałęzi stroszyły się grube żółtawe piąstki. Gdy je zerwać i rozetrzeć w palcach, okaże się, że składają się one z miękkich wonnych igiełek. Ptaki krzątały się i śpiewały, przywykając do wiosennego słońca.

 

    - Ech - powiedział Degustatow do skowronka śpiewającego na gałęzi. - Wykorzystujesz fakt, że robotnicy z domu wczasowego zrobili ci domek i odpoczywasz. - Potem uśmiechnął się chytrze i zażartował: - Zamiast śpiewać wziąłbyś się lepiej do roboty, zbudował gniazdo towarzyszowi, który domku nie dostał.

 

    Skowronek przechylił łepek i popatrzył na Degustatowa z powątpiewaniem.

 

    - Żartuję - wyjaśnił mu Degustatow. - Śpiewaj sobie na zdrowie. Jesteś ptakiem, taka twoja praca.

 

    Skręcił na wydeptaną przez wczasowiczów ścieżkę, ścieżka była pokryta starymi liśćmi i gdyby wczasowicze w tym roku nie przyjechali, zarosłaby trawą. Ale wczasowicze przyjadą, i to już niedługo. Za tydzień autobusem zaczną przyjeżdżać na zasłużony wypoczynek mieszkańcy pobliskiego Wielkiego Guslaru i wtedy Degustatow na serio weźmie się za swoje dyrektorskie obowiązki. Będzie pilnował, żeby wszyscy mieli czyste prześcieradła, żeby nie wnosili do stołówki alkoholu, wycierali nogi przy wejściu i nie zapraszali znajomych na nocleg.

 

    Nachylił się, podniósł pustą puszkę, leżącą tu od zeszłego roku. Puszka była zardzewiała, ale zachowała się na niej etykietka: Szproty w sosie pomidorowym. Obok powinna leżeć butelka, tak się przynamniej zazwyczaj dzieje. Chyba że ktoś ją zabrał, żeby sprzedać w sklepie. Nie, jednak leżała, teraz była w niej woda i igliwie. Puszkę Degustatow schował pod krzakiem, żeby nie psuła pejzażu, a pustą butelkę wsunął do kieszeni spodni. Dbanie o ekologię okolicy było jego obowiązkiem.

 

    Las stał się gęstszy. Tutaj, za niziną, zaczynały się pagórki porośnięte świerkami. Nazywano je Guslarską Szwajcarią; takich miejsc wokół miasta jest wiele. Pod pagórkami czasem odpoczywali turyści. Tam też mogły leżeć różne rzeczy. Degustatow nie uważał się za skąpca, ale był oszczędny, cenił każdą ciężko zapracowaną kopiejkę. Jeżeli było trzeba, bez wahania poświęcał kilka rubli, żeby posiedzieć z przyjacielem i pogadać, ale sobie nie pobłażał w żadnym razie.

 

    Przedarł się przez czeremchę, całą w pąkach, i przekroczyć strumyk po zgniłej kłodzie. W strumyku znalazł jeszcze jedną butelkę, ale wyszczerbioną. Wrzucił ją w czeremchę i wąską dróżką wszedł na wzgórze. Powietrze było świeże, aromatyczne i Degustatowowi zrobiło się tak lekko na sercu, że aż zachciało mu się podrzucić znalezioną butelkę prosto w niebo.

 

    W poprzek ścieżki leżało zwalone drzewo, wielkie i sękate. Pamiętał je - rosło zawsze na szczycie wzgórza, wyższe od innych.

 

    - Ojojoj - powiedział na głos. - Ot, i koniec na ciebie przyszedł. Nie myślałem, że tak szybko podmyją cię wiosenne wody.

 

    Drzewo musiało upaść niedawno, młode listki nie zdążyły jeszcze zwiędnąć. Brakowało tylko traktora i dobrej drogi dojazdowej, można by było wtedy przewieźć drzewo na teren domu wczasowego. Postanowił poprosić leśnika, żeby, po od-piłowaniu gałęzi i korzeni, dali pień domowi wczasowemu. Będzie można z niego zrobić stół i miejsca do siedzenia.

 

    Zatopiony w rozmyślaniach, wchodził na wzgórze wzdłuż pnia, machinalnie licząc kroki. Doliczył do osiemdziesięciu trzech, zasapał się i zobaczył wreszcie wywrócone ku górze ogromne korzenie.

 

    Korzenie były tak rozłożyste i potężne, że stojąc obok, Degustatow nie mógł zobaczyć, jak głęboki jest dół. Ostrożnie, żeby się nie ubrudzić, przesunął się i zajrzą] w prześwit pomiędzy korzeniami.

 

    Dół był ogromny, a dno niewidoczne, zupełnie jakby drzewo rosło nad jaskinią, osłaniając ją przed deszczem.

 

    Degustatow obszedł korzenie i nachylił się nad dziurą, łagodnie sięgającą w głąb wzgórza. Mogły się tam znajdować obiekty archeologiczne, nawet skarby. Przecież tutaj, nieopodal wielkiego traktu, grasowali kiedyś rozbójnicy.

 

    Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i zapalił. Co prawda, w pieczarze mogło kryć się dzikie zwierzę albo jadowita żmija, ale pocieszał się, że to raczej mało prawdopodobne, skoro przez ostatnie kilkaset lat nie było dostępu do jaskini. Inaczej wczasowicze na pewno by ją odkryli i wykorzystali.

 

    - Hej! - krzyknął niegłośno w dziurę. - Jest tam kto?

 

    Nikt nie odpowiedział. Degustatow nachylił się i wszedł do jaskini. Zapalniczka dawała mało światła, osłaniał ognik dłonią, żeby nie przeszkadzał mu patrzeć. Podłoże jaskini okazało się gładkie, bez wypukłości i szczelin. Po kilku krokach sklepienie podniosło się na tyle, że mógł się wyprostować. Wolną rękę trzymał nad kapeluszem, tak na wszelki wypadek, żeby nie zagroził mu wstrząs mózgu.

 

    Jaskinia rozszerzała się, schodząc coraz głębiej. Było zimno i wilgotno, Degustatow zatrzymał się, zapiął marynarkę. Potem się obejrzał - jasny otwór o nierównych brzegach, którym wszedł, wydawał się bardzo odległy. Dyrektor domu wczasowego zapragnął wrócić. No, jeszcze kilka kroków, dodawał sobie otuchy, i wracam.

 

    Degustatow, który raczej odgadł, niż zauważył przeszkodę pod nogami, zamarł i wtedy dostrzegł przed sobą coś białego... Przysunął zapalniczkę - okazało się, że to czaszka z pustymi oczodołami. Za czaszką leżały kości, przykryte zetlałą odzieżą. Drugi szkielet siedział pod ścianą, oparty o zardzewiałą kopię...

             

             

             

             

             

 

             

 

    Degustatow ocknął się na świeżym powietrzu, kilkadziesiąt kroków w dół zbocza. Nie pamiętał, ani jak wyskoczył z pieczary, ani jak biegł. Zmusił się do zatrzymania i rozejrzał po spokojnym lesie, przepojonym wiosennym aromatem. Nikt go nie gonił ani nie dybał na jego życie. Zgaszona zapalniczka grzała dłoń. Można było biec dalej i wzywać pomocy. Albo powiadomić pracowników muzeum. Ale wtedy Degustatow pomyślał, że szkielet trzymający w ręku kopię może tam siedzieć od bardzo dawna, może od rewolucji, albo od czasów, gdy żadnego drzewa nie było i do jaskini mógł wejść każdy. Ci ludzie mogli być strażnikami skarbu. Jak wiadomo z literatury, rozbójnicy zabijali swoich towarzyszy, którzy zbyt wiele wiedzieli, a potem widok ich trupów odstraszał amatorów cudzego mienia. Szansę na skarb były coraz większe. Poza tym nie ma się czego bać, tłumaczył sobie dyrektor domu wczasowego, szkielety nie gryzą. Doszedł do wniosku, że jego obowiązkiem jest wrócić do jaskini i sprawdzić, czy nie ma tam jakichś drogocennych przedmiotów.

 

    Wrócił więc w ciemność i wilgoć. Za szkieletami było jeszcze kilka metrów gładkiego podłoża, a następnie kolejny szkielet, ale ten zdecydowanie nie należał do człowieka. Miał trzy czaszki, przypominające krowie łby, tylko bardziej masywne i dłuższe, z rzędami wielkich ostrych zębów. Zwierzę posiadało również łuskowaty grzbiet. Rozsypane na podłodze pojedyncze łuski, sztywne i ciemne, osiągały pół metra długości. Ogromny kręgosłup kończył się ogonem z rogami nosorożca na końcu. Najwidoczniej szczątki te należały do jakiegoś przedpotopowego stworzenia i Degustatow pożałował, że nie uczył się zbyt pilnie biologii i pamięta jedynie mamuta. Obecność szkieletu potwierdzała zamierzchły wiek jaskini. Dobrze, że się teraz takie krokodyle po lesie nie włóczą i ludzi nie straszą. Ostrożnie zmierzył długość zwierzęcia i wyszło mu ponad dwanaście metrów. Postanowił wziąć na pamiątkę róg z ogona, a resztę oddać do muzeum. Pod nogami coś brzęknęło. Poświecił zapalniczką i odkrył gruby łańcuch (każde ogniwo mogło ważyć z pięć kilo), jednym końcem przykuty do ściany. Drugi otaczał przedpotopową nogę. Degustatow pomyślał zdumiony, że nasi jaskiniowi przodkowie umieli robić wspaniałe łańcuchy i nie bali się owych pierwotnych krokodyli. Poszedł dalej.

 

    O dziwo, znowu zamajaczyło przed nim światło, jakby mieściło się tam drugie wejście do jaskini. Ale to nie było światło słoneczne. Jaskinia rozszerzyła się do rozmiarów sporej sali, jej koniec zaś, oświetlony najjaśniej, był zamglony. Degustatow zerknął pod nogi, dostrzegł, że podłoga jest wyłożona kaflami jak w łaźni, i śmiało poszedł przed siebie. Jego serce zabiło mocniej. Pomyślał, że nie odda całego skarbu. Państwo i tak dużo dostanie, a on ma moralne prawo zatrzymać sobie kilka pamiątek. Z tym twardym postanowieniem przeciął wysoką salę i znalazł się przed tiulową zasłoną. Odsunął zasłonkę i zamarł wstrząśnięty.

 

    Na podniesieniu znajdowała się szklana albo plastikowa trumna, w której ktoś leżał. Wokół siedzieli i stali w przeróżnych pozach ludzie w starodawnych strojach. Wyglądali jak wyjęci z jakiegoś widowiska historycznego. Degustatow nawet się rozejrzał w poszukiwaniu kamer i operatorów. Ale nikogo takiego nie było.

 

    - Hej, towarzysze! - zawołał do nieruchomych ludzi, znacznie już ośmielony. - Co się dzieje?!

 

    Nikt mu nie opowiedział.

 

    Manekiny, pomyślał Degustatow, lalki wielkości człowieka. Wszedł na podniesienie, podszedł do jednego z manekinów i przyjrzał mu się. Manekin szalenie przypominał człowieka. Oczy miał zamknięte, długie kosmyki zrobiono z naturalnych włosów, na bladej twarzy było widać żyłki i zarost. W dotyku manekin był ciepły i miękki.

 

    Co to za diabelskie sztuczki? Podszedł do drugiego manekina - grubej kobiety w długiej wzorzystej sukni i nakryciu głowy, jakie dyrektor widział u pieśniarek zespołów ludowych. Kobieta wyglądała jak żywa. Podniósł jej rękę i ze zdumieniem wyczuł bardzo wolny, słaby puls. Zapragnął natychmiast stąd wyjść, ale opanował się - przecież mógł być tu skarb! Odsunął kobietę, która miękko upadła na podłogę, wyraźnie westchnęła, podłożyła rękę pod policzek i zamarła.

 

    Przestąpił ciało, podszedł do następnej osoby, staruszka, i lekko go pchnął. Staruszek zachwiał się, ale zachował równowagę. Degustatow pchnął go silniej. Staruszek zgiął się wpół i upadł. Gdyby Degustatow wiedział, że to prawdziwi ludzie, nie popychałby ich. Ale dla niego nie byli prawdziwi i przeszkadzali mu podejść do szklanej trumny.

 

    Trudno było się zorientować, kto leży w trumnie, wieko było grube, chropowate i odbijało światło.

 

    Degustatow próbował je podnieść, ciężko mu szło, więc zabrał włócznię jednemu z ludzi, podważył i odsunął. Wieko zjechało na podłogę, uderzyło kantem i rozbiło się. Dyrektorowi zrobiło się żal wieka - wyglądało na bardzo drogie - ale natychmiast o tym zapomniał.

 

    W trumnie leżała dziewczyna olśniewającej urody. Spała albo była martwa. Długie czarne rzęsy zasłaniały jej oczy, policzki miała blade, błękitnawe, czoło wysokie, złoty warkocz, splecione na piersi cienkie paluszki, a na nich drogocenne pierścienie. Pełne różowe wargi były uchylone i odsłaniały drobne ząbki niczym sznur pereł.

 

    Takiej piękności Degustatow nie widział nawet w kinie. Przez dom wczasowy przewinęło się kilka tysięcy kobiet, ale nie było wśród nich ani jednej dziewczyny podobnej do tej. Poczuł, jak łomocze mu serce, nachylił się niżej, żeby nacieszyć się tym cudownym widokiem, a następnie zdjął z paluszka drogocenny, szmaragdowy pierścionek i schował do kieszeni, w której znajdowała się butelka. Dziewczyna nie stawiała oporu.

 

    Degustatow zrozumiał, że pora wracać. Wziąć co się da z interesujących pamiątek i wracać. Tutaj i tak bardziej niż on potrzebna jest medycyna. Już miał wyjść, ale nie mogąc się oprzeć dziwnemu niepokojowi, pochylił się nad piękną dziewczyną i pocałował jej ciepłe rozchylone usta. Pocałunek był słodki, a Degustatow nie mógł go przerwać, bowiem poczuł, że dziewczęce wargi drgnęły i pocałunek stał się prawdziwy i odwzajemniony.

 

    - Taak - powiedział poruszony, odrywając się od różowych warg.

 

    - Oj! - wykrzyknęła dziewczyna, otworzyła oczy i zobaczyła Degustatowa. - Witajcie. Długo spałam?

 

    Z tyłu zaczai się ruch. Przeciągali się i podnosili pozostali ludzie. Brzękała broń, odchrząkiwano, smarkano, poprawiano ubiory i wymieniano się zdumionymi okrzykami.

 

    - Co się stało? - spytał Degustatow. - Skąd taka zmiana? Staruszek, którego dyrektor przewrócił na podłogę, stęknął:

 

    - Chyba mam żylaki.

 

    - Dziękuję ci, dzielny bohaterze. - Dziewczyna usiadła w trumnie. - Całe plecy sobie odleżałam.

 

    - Plecki carewnę bolą - zaniepokoiła się kobieta za Degustatowem. - Carewna plecki odleżała.

 

    Zaczęła się krzątanina, podkładanie poduszek, a jeden z wojowników podstawił plecy, żeby carewnie wygodniej było opuścić szklaną trumnę.

 

    - Nie trwóżcie się - powiedziała carewna. Jej oczy, teraz otwarte, przypominały zielone odmęty, w których, jak kiełbie w głębinie, migotały złote iskry. - Zostawcie. Mój bohater mi pomoże. Weź mnie, kniaziu, na swoje silne ręce i postaw na podłodze.

 

    Degustatow posłuchał. Działał jak w otępieniu, o niczym nie myśląc.

 

    Carewna była niewysoka (sięgała mu do ramienia), szczupła i bardzo młoda.

 

    - Ile ma pani lat? - spytał, stawiając ją na podłodze.

 

    - Carewnie idzie szesnasta wiosna - pospieszyła z odpowiedzią gruba baba. - Pora za mąż. A my na ciebie, bohaterze, czekaliśmy i czekaliśmy... Tyle lat minęło...

 

    -Ile?

 

    - Pewnie dużo - wtrącił się staruszek, pocierając stłuczone miejsca. - Coś bardzo nie po naszemu wyglądasz.

 

    - Co tu robiliście? - indagował Degustatow.

 

    Przeszkadzała mu pamięć o pocałunku, który bezprawnie skradł z ust carewny. Miał nadzieję, że nikt prócz niego i carewny o tym nie wie. No, żeby miała, powiedzmy, dwadzieścia pięć lat. A tu taka smarkula, do szkoły powinna chodzić, a nie całować się z dorosłymi mężczyznami. Mógłby z tego wyjść skandal.

 

    - Spaliśmy - odparła carewna.

 

    Wszyscy ci ludzie otoczyli Degustatowa i zaczęli jeden przez drugiego opowiadać o swoich perypetiach, dlaczego w tych dziwnych strojach są tutaj, w lesie, w jaskini, na terenie domu wczasowego.

 

    A zdarzyło się to dawno, kilkaset lat temu. Piękna dziewczyna o imieniu Lena była córką miejscowego feudała - cara. Na urodziny albo inne dworskie święto zaproszono wszystkich okolicznych feudałów i gości zza granicy, ale pominięto pewną wredną kobietę, która po wielu latach podsunęła Lenie zatrute jabłuszko i królewna oraz wszyscy dworzanie zapadli w głęboki sen.

 

    Inna kobieta, daleka krewna carskiego rodu, przepowiedziała, że Lena się obudzi, jeśli znajdzie się rycerz, który zdoła przeniknąć do jaskini i pocałować ją w usta.

 

    Gdy Degustatow usłyszał tę niewiarygodną historię, poczuł się wyższy, poprawił kapelusz i otrzepał marynarkę z grudek ziemi.

 

    - Jak pokonałeś smoka? - spytał staruszek.

 

    - Smoka? - odpowiedział pytaniem Degustatow. - O smoku nic nie wiem.

 

    - Bronił dostępu do pieczary, zabijał niegodnych.

 

    - Nie było smoka - odparł autorytatywnie dyrektor. - Zauważyłbym.

 

    - Dziwy jakoweś! - oburzyła się gruba kobieta, zwana kniahinią Pustowojt. - Przecież nam tyle lat spać przeszkadzał, chrapał i parskał. A tyś go zabił i nawet nie zauważył. Bohater.

 

    - Tak - zgodził się Degustatow, zajęty swoimi myślami. -A więc nie macie dowodów osobistych ani innych dokumentów, miejsca stałego pobytu, niczego?

 

    - Jak to nie mamy? - obraziła się księżniczka. - Nieopodal powinien stać pałac mojego ojca, może trochę podniszczony, ale to porządny pałac!

 

    - Nie ma - rzekł Degustatow. - Nic nie wiem o żadnym pałacu. Pewnie go zburzyli, zanim zacząłem tu pracować. Jest tu tylko jeden pałacyk - mój. Niedaleko. Jeśli oczywiście można go nazwać pałacykiem. Ma elektryczność, bilard, ping-pong. A wokół sosnowy bór.

 

    - Posłuchajcie, wasza miłość - zwrócił się do niego staruszek, zwany, jak się okazało, Jeremą. - Jakże to tak, może to jakowaś pomyłka? Nasze carstwo było wielkie, aż do samego morza, wielu nam dań płaciło... I Berendejowie, i Szkerborejowie, i Czeremisi, i Wiatycze...

 

    - Milcz, stary! - przerwała mu carewna. - Bo każę głowę odrąbać. Jeśli mój narzeczony mówi, że nie ma, to znaczy, że nie ma. Teraz on nas do swojego pałacu zaprowadzi.

 

    - A tam weselisko wyprawimy - ucieszyła się kniahini Pustowojt. - I dziatki będą.

 

    Carewna zarumieniła się, a słudzy zakrzątnęli, zaczęli zwijać kobierce, zawiązywać w toboły suknie i kotary.

 

    - A gdzie mój ulubiony pierścień?! - krzyknęła nagle carewna. - Gdzie mój czarodziejski szmaragdowy pierścień? Kto go ukradł, gdy spałam?

 

    Nikt się nie przyznał, tym bardziej Degustatow, który nie miał pojęcia, co robić dalej. Wyglądało na to, że dziewczyna zamierza wyjść za niego za mąż, co mu się wcale nie podobało. Po pierwsze, była niepełnoletnia i mogłyby z tego wyniknąć poważne nieprzyjemności, po drugie, Degustatow miał już żonę, która mieszkała z synem Pietią w Archangielsku. Wprawdzie nie mieli rozwodu, ale Degustatow wysyłał żonie alimenty, dwadzieścia pięć procent podstawowej pensji, bez uwzględnienia dodatków. Poza tym dyrektorowi domu wczasowego nie wypada pokazać się w mieście w otoczeniu osób, które przybyły nie wiadomo skąd. A z drugiej strony, nie można przecież porzucić ludzi. To niehumanitarne. Postanowił, że zaprowadzi ich na razie do domu wczasowego.

 

    - Carewno - zaproponowała kniahini Pustowojt - przeszukajmy wszystkich bez wyjątku, takiego pierścionka nie można zostawić w niedobrych rękach.

 

    - Nie, nie! - zaprotestował szybko Degustatow. - Pora iść. Potem się zobaczy.

 

    - Jeśli boicie się bojtura albo jednorożca - włączył się młody żołnierzyk z toporem na długiej rękojeści - obronimy was.

 

    - Żadnego bojtura nie będzie! - zareagował ostro Degustatow. - Bojturów tu nie trzymamy.

 

    - Pewnie teraz wielu rozbójników? - zasugerował staruszek.

 

    - Od tego jest milicja. Posłuchajcie uważnie, czasy się zmieniły, tytuły wyszły z użycia. Musicie mnie słuchać. Pójdziecie, gdzie powiem, zostaniecie, gdzie powiem. Potem zobaczymy. Zwracajcie się do mnie po prostu Iwanie Juriewiczu.

 

    - A wesele? - spytała figlarnie jedna z dworek, kobieta w sile wieku, czarnobrewa i smagła. Typ urody zdradzał szemachańskie pochodzenie.

 

    - Wszystko w swoim czasie.

 

    Degustatow szedł przodem. Gdy opuścili salę, zapalił zapalniczkę. Za nim szło dwóch wojowników z toporami, czuł na karku ich oddechy. Z tyłu szeleściły spódnicami carewna, damy i dziewki służebne. Na końcu kroczyli żołnierze, niosąc toboły i węzły z rzeczami, oraz stary Jeremą. W takim porządku doszli do szkieletów.

 

    - To mój bohater zrobił - powiedziała carewna z dumą, gdy zobaczyła w słabym świetle zapalniczki szkielet przedpotopowego zwierzęcia. - Nawet mięso z niego zdarł.

 

    - Nie, carewno - zaprzeczył staruszek Jeremą. - Już prędzej smok zdechł własną śmiercią z nudów albo udusił się z braku powietrza.

 

    - A może ze starości? - wtrąciła kniahini Pustowojt.

 

    - Może i ze starości - zgodził się staruszek. - Chociaż smoki długo żyją.

 

    - Jestem niezadowolona. - Carewna zmarszczyła brwi. -Mówię wam, że to dzieło rąk mojego ukochanego, a wy mi się sprzeciwiacie. To wstrętne. Gdyby żył mój papa, powywieszałby was. Zresztą jeszcze nic straconego. Przyjacielu rycerzu, odrąb im głowy. Mam ich dosyć.

 

    - Zmiłuj się, carewno - zaczęli błagać dworzanie, padając do nóg carewny. - Nie każ nas tracić, pozwól słowo powiedzieć.

 

    - Dość tych żartów! - powiedział surowo Degustatow. - Nikt nikogo nie będzie tracił. Nie ma czasu. Potem zobaczymy. To mówi pani, Lenoczko, że to właśnie ten wasz smok? Ja myślałem, że zwierzę przedpotopowe, w rodzaju mamuta albo krokodyla, które mogłoby być interesujące dla nauki. Ale skoro smok należał do waszej kompanii, zostawmy go tu. Ani dla nas, ani dla nauki interesujący nie jest.

 

    - Słusznie - pochwaliła carewna. - Mądry z ciebie człowiek.

 

    - Dumny pan - wyszeptał z szacunkiem jeden ze strażników.

 

    Po kilku krokach natknęli się na szkielety ludzi. Zatrzymali się znowu.

 

    Jeremą zauważył miedzianą blaszkę na żebrach jednego ze szkieletów.

 

    - O, po tym obrazku go poznałem - ucieszył się. - Pamiętasz, carewno, bohemski witeź się do ciebie swatał? I mówił jeszcze: "Głowę złożę, a carewnie nic złego się nie stanie".

 

    - Nie pamiętam - rzuciła obojętnie carewna. - Wielu ich było.

 

    Wzięła Degustatowa pod rękę, ale Degustatow lekko się odsunął, żeby carewna przypadkiem nie wyczuła w jego kieszeni pustej butelki i wziętego bez pozwolenia pierścionka.

 

    - Słabo cię w ciemności widać - rzekła carewna - ale twoje bohaterskie oblicze śniło mi się wiele lat.

 

    - Dziękuję - mruknął Degustatow. - Wychodźcie ostrożnie, pojedynczo, nie wyrywajcie się do przodu i bez mojego pozwolenia nigdzie się nie oddalajcie.

 

    Wyszedł i stanął z boku, mrużąc oczy przed jasnym światłem.

             

             

             

             

             

 

             

 

    Na świeżym powietrzu nowi znajomi Degustatowa nie sprawiali już tak czarodziejskiego wrażenia jak pod ziemią. Byli bladzi od długiego przebywania w sztucznym świetle, pokryte pyłem zbutwiałe ubrania wymagały prania i cerowania. Na broni strażników widniały ślady rdzy, która przeszła na starodawne mundury. Twarze kobiet, pokryte pudrem i różem, również przedstawiały smętny widok. Carewna wyglądała teraz na dziecko, uczennicę najwyżej ósmej klasy.

 

    Degustatow przyglądał się im w milczeniu. Zapragnął wyjąć z kieszeni pierścionek i sprawdzić, czy kamień nie ma jakichś skaz, chociaż, szczerze mówiąc, kompletnie nie znał się na szmaragdach.

 

    Uratowani przez niego ludzie mrużyli oczy, chwiali się, zasłaniali twarze rękami i chociaż Degustatow chciał jak najszybciej zaprowadzić ich w jakieś bezpieczne miejsce, zlitował się nad nimi i nie poganiał. Niech się trochę oswoją.

 

    Jeszcze się rozkleją po drodze i zaciągną swojego wybawcę pod monastyr.

 

    - Dziwny masz kaftan. - Carewna nieśmiało dotknęła marynarki.

 

    - Jest, jaki jest. - Degustatow skrzywił się.

 

    Z jaskini wyszedł ostatni strażnik i postawił na ziemi kuferek z posagiem carewny. Degustatow przyglądał się z zainteresowaniem miedzianym okuciom i masywnej kłódce.

 

    - Daj, pomogę - zaproponował i zrobił krok w stronę kuferka. Chciał sprawdzić jego wagę.

 

    - Panie, poniżacie się - powstrzymała go kniahini Pustowojt. - Waszej kondycji przystoi walka ze smokiem albo pojedynek z innym bohaterem, z Chazarów albo Połowców. Ale nie noszenie ciężarów!

 

    - Słusznie - poparła ją carewna. - Tobie, miły, przystoi miecz, nie kufer.

 

    Jerema, który już zupełnie doszedł do siebie, popatrzył na wybawcę przenikliwym starczym wzrokiem, westchnął i polecił strażnikowi:

 

    - Kuferka nikomu nie dawać. Nie wiadomo, co za naród tu mieszka. A to gad podejrzliwy, pomyślał Degustatow.

 

    - No, wszyscy już? - spytał niecierpliwie. - W takim razie idźcie za mną.

 

    Po zboczu schodzili powoli, jakby uczyli się na nowo chodzić. Gdy doszli do strumienia, zatrzymali się, żeby się umyć i doprowadzić do porządku. Wtedy nieoczekiwanie pojawiła się możliwość zabrania kuferka i opuszczenia tej kompanii - nad lasem przelatywał samolot, zwykły, rejsowy. Huk silników i widok opływowego kadłuba sprawił, że wszyscy ludzie z jaskini padli na trawę, w błoto i zaczęli głośno zawodzić. Okazało się, że z powodu zacofania wzięli samolot za latającego smoka. Degustatow śmiał się z nich głośno, wachlując się kapeluszem. Szacunek do niego jeszcze wzrósł.

 

    Dom wczasowy, piętrowy główny budynek z kolumnami, niegdyś należący do kupców Anuczkinów, po rewolucji rozbudowany, stał sobie na wzgórku, skąd było zejście do rzeki. Pozostałe zabudowania częściowo kryły się za roślinnością.

 

    - Ach! - wykrzyknęła czarnobrewa dworka Szemachanka. - I to jest wasz pałac?!

 

    Degustatow, który nie wiedział, czy to zachwyt, czy ironia, rzucił tylko:

 

    - Jest, jaki jest.

 

    - Dużo lepszy niż u ojczulka cara - oceniła czarnobrewa.

 

    - Jak się pani nazywa? - spytał ją Degustatow.

 

    - Anfisa Mahometowna.

 

    - Po prostu Anfiska - poprawiła kniahini Pustowojt.

 

    - Może być Anfiska - zgodziła się dworka i poruszyła ramionami, przeciągając się.

 

    Świeże powietrze i słońce zaróżowiły jej policzki, w oczach zapaliły blask. Degustatow porównał ją w myślach z carewna, westchnął i poprowadził grupę dalej, do ukrytej w krzewach bzu oficyny numer 2.

 

    - Wycierajcie nogi - polecił.

 

    Posłusznie wycierali buty o gumową wycieraczkę i dziwili się wszystkiemu: szybom w oknach, wielkości samych okien, malowanemu dachowi, rynnom i nawet zwykłemu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin