Cmentarna planeta - Clifford D. Simak.rtf

(703 KB) Pobierz

Clifford D. Simak

 

Cmentarna Planeta

(Cemetery world)

 

Przełożył Mariusz Kamiński

 

 


1

 

Zapierający dech swą pięknością Cmentarz rozciągał się w dal w świetle poranka. Rzędy lśniących monumentów stały majestatycznie w całej dolinie pokrywając wszystkie jej zbocza i wierzchołki. Szmaragdowy dywan skoszonej i przystrzyżonej z precyzją i poświęceniem trawy nie pozwalał dojrzeć gleby, w którą wpuszczała korzenie. Dostojne sosny rosnące w alejkach biegnących między rzędami grobów szumiały miękką, jękliwą melodię.

– To ujmuje – powiedział kapitan statku pogrzebowego. Uderzył się przy tym w pierś, by pokazać mi dokładnie, w jakim miejscu go ujmowało. Chyba od urodzenia był idiotą.

– Pamiętasz Matkę Ziemię – kontynuował – przez wszystkie dni, kiedy cię tu nie ma. Przez te wszystkie lata w kosmosie i na innych planetach. Przywołujesz ją w pamięci i widzisz dokładnie taką, jaka jest. Jednak kiedy lądujesz, otwierasz właz i schodzisz na powierzchnię, okazuje się, że zapamiętałeś zaledwie połowę. Matka Ziemia jest zbyt duża i piękna, by zachować ją całą w pamięci.

Za nami, na lądowisku, statek pogrzebowy ciągle skwierczał od temperatury, do jakiej się nagrzał podchodząc do lądowania. Załoga nie czekała aż ostygnie. Wysoko w górze otwierały się boczne, czarne luki ładunkowe. Z brzękiem i klekotem rozwijanych łańcuchów wysuwały się towarowe dźwigi.

Z długiego, niskiego budynku, który uznałem za tymczasowy barak-garaż, wytaczały się i jechały przez płytę lądowiska pojazdy mające odebrać kasety z ładunkiem.

Kapitan nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół. Stał wpatrując się w Cmentarz. Wydawał się zafascynowany. Wykonał ręką ruch ogarniający otaczającą przestrzeń.

– Całe mile i mile to samo – powiedział. – Nie tylko tu, w Ameryce Północnej, ale i w innych miejscach. To tylko mały narożnik.

Nie mówił mi niczego nowego. Przeczytałem o Ziemi wszystko, co było dostępne. Obejrzałem i przesłuchałem każdy kawałek taśmy dotyczący planety, jaki wpadł mi w ręce. Marzyłem o Ziemi od lat i studiowałem wszystko na jej temat. W końcu znalazłem się tutaj, a kapitan, niczym klown, robił z tego głupie przedstawienie. Tak jakby był właścicielem wszystkiego dokoła. Może zresztą i można było zrozumieć – był przecież Karawaniarzem. Miał oczywiście rację mówiąc, że był to zaledwie mały narożnik. Pomniki, welwetowy dywan trawy i jakby maszerujące rzędy sosen ciągnęły się całymi milami. I tu, w starożytnej Ameryce Północnej i na starych wyspach brytyjskich tak samo, jak na kontynencie Europy, w północnej Afryce czy Chinach.

– I wszędzie każda piędź ziemi – mówił dalej kapitan – jest tak samo dobrze i troskliwie utrzymana jak tu, w tym zakątku.

– A co z resztą? – zapytałem. Kapitan odwrócił się do mnie ze złością:

– Z resztą?

– Z resztą Ziemi. Przecież nie cała jest Cmentarzem.

– Wydaje mi się – rzekł nieco ostrzej – że pytał pan już o to wcześniej. Zdaje się pan mieć na tym punkcie obsesję. Musi pan zrozumieć jedną rzecz. Cmentarz jest jedyną częścią Ziemi, która ma jakieś znaczenie.

To było to, oczywiście. W całej dotyczącej Ziemi literaturze ostatnich lat – przez ostatnie lata należy rozumieć ostatni ich tysiąc lub coś koło tego – rzadko kiedy można było znaleźć jakąkolwiek wzmiankę o reszcie Ziemi. Wyłączając kilka miejsc będących pomnikami historii i kultury, tak rozreklamowanymi przez Biuro Pielgrzymek, Ziemia była Cmentarzem. Wydawało się jednak, że nawet miejsca, do których udawały się pielgrzymki, zostały tylko odsunięte na bok i czekają na przyszłe pokolenia. Pomijając ten fakt, nigdzie nie było nawet najmniejszej wzmianki o innej Ziemi. Tak jakby cała reszta planety nie była niczym innym, jak wolnym placem czekającym na przyłączenie do Cmentarza. Tak jakby nie było tu nic więcej niż puste, wymarłe tereny, tak długo nie odwiedzane, że nawet pamięć o nich dawno wygasła.

Kapitan kontynuował nieprzyjemnym tonem:

– Rozładujemy pański fracht i zmagazynujemy w baraku, gdzie będzie dla pana łatwo dostępny. Poproszę załogę, by nie pomieszali go z kasetami.

– To miło z pańskiej strony – odparłem sucho. Byłem rozczarowany kapitanem. Miałem dość jego widoku, już po trzech dniach lotu miałem go dość. Starałem się trzymać od niego z daleka, a jest to trudne zadanie, gdy znajdujesz się na pokładzie statku pogrzebowego i w zasadzie jesteś gościem kapitana, choć za tę gościnę przyszło słono zapłacić.

– Mam nadzieję – powiedział jeszcze nieco rozdrażnionym tonem – że pański fracht nie zawiera niczego o wywrotowym przeznaczeniu.

– Nie wiedziałem, że statut Korporacji „Matka Ziemia wymaga działalności wywrotowej pozwoliłem sobie na lekką ironię. Pomyślałem równocześnie, że może niepotrzebnie wspomniałem o reszcie Ziemi. Oczywiście, rozmawialiśmy już o tym wcześniej i od samego początku mogłem zorientować się, że to bardzo drażliwy temat. Ze wszystkiego co czytałem, również mogłem wywnioskować, że powinienem trzymać gębę na kłódkę. Byłem jednak zbyt głęboko przekonany, iż Stara Ziemia nie mogła, nawet po dziesięciu tysiącach lat, pozostać planetą bez twarzy. Wierzyłem, że ktoś, kto poszuka, znajdzie jeszcze ślady starych blizn i triumfów, starożytnych czynów zapisanych w kurzu i kamieniu.

Kapitan odwrócił się, by odejść, ale zadałem mu jeszcze jedno pytanie:

– Ten człowiek – powiedziałem. – Zarządca. Ten, którego mam zobaczyć?

– Nazywa się – odparł sztywno – Maxwell Peter Bell. Znajdzie go pan dalej, w budynku administracyjnym. – Wskazał w kierunku lśniącej masy dużego, białego budynku w dalekim końcu lądowiska. Biegła do niego droga. Spory kawałek, ale powiedziałem sobie, że spacer na pewno sprawi mi przyjemność.

Wszystkie pojazdy, które wyjechały z garażu, ustawiły się w jednej linii, oczekując kaset ze statku.

– Ten drugi budynek – powiedział kapitan, jeszcze raz wskazując ręką kierunek – to hotel prowadzony przez Biuro Pielgrzymek. Prawdopodobnie uda się tam panu znaleźć zakwaterowanie.

Wykonawszy swój obowiązek wobec mnie, odszedł miękkim krokiem, nie oglądając się ani razu.

Hotel, nie wyższą jak trzypiętrowa konstrukcję, zlokalizowano o wiele dalej niż budynek administracyjny. Nie licząc tych dwóch gmachów, baraków i statku stojącego na płycie lądowiska, cała okolica była pusta. Na lądowisku nie zauważyłem innych statków, a oprócz pojazdów oczekujących na ładunek, nic się nie poruszało. Elmer będzie prawdopodobnie bardzo kręcił nosem na to, że nie wypuściłem go zaraz po wylądowaniu. Byłoby to zresztą rozsądne, bo gdybym go wypuścił, mógłby zająć się montowaniem Bronco, podczas gdy ja poszedłbym odwiedzić Bella. Mimo że niecierpliwiłem się, by wreszcie zacząć coś robić, musiałem poczekać, póki skrzynie nie zostaną rozładowane i złożone w baraku.

Idąc zastanawiałem się, dlaczego właściwie musiałem widzieć się z Maxwellem Peterem Bellem. Kapitan powiedział, że wizyta jest kurtuazyjna, ale nie trzymało się to kupy. Bardzo mało kurtuazji wiązało się z moją podróżą. Była to raczej sprawa grubej gotówki, oszczędności całego życia Elmera. Pomyślałem, że wygląda tak, jakby Cmentarz był czymś w rodzaju rządu i każdy odwiedzający miał obowiązek złożyć mu wizytę. Była to jednak nieprawda. To był business, zimny i cyniczny z natury. Od bardzo długiego czasu, odkąd studiowałem Starą Ziemię, moja opinia o Korporacji „Matka Ziemia była bardzo, bardzo niepochlebna.

 

 


2

 

Maxwell Peter Bell, zarządca północnoamerykańskiego oddziału Korporacji „Matka Ziemia, był baryłkowatym grubasem spragnionym podziwu i przyjaźni. Siedział w swoim zużytym, masywnym, miękko obitym fotelu za ciężkim, błyszczącym biurkiem w biurze mieszczącym się na poddaszu budynku administracyjnego.

Zatarł ręce i uśmiechnął się do mnie niemal ze wzruszeniem. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby delikatny brąz jego oczu zaczął się rozmazywać i spłynął po policzkach pozostawiając czekoladowe smugi.

– Miał pan miłą podróż? – zapytał. – Kapitan Anderson dbał o pana wygodę?

Kiwnąłem głową:

– Było mi tak wygodnie, jak to tylko możliwe.

Jestem oczywiście wdzięczny. Nie miałem wystarczającej ilości pieniędzy, by wykupić bilet na przelot Statkiem Pielgrzymów.

– Nie musi pan mówić o wdzięczności – powiedział z delikatnym naciskiem. – To my powinniśmy być zadowoleni. Tylko bardzo niewielka liczba ludzi sztuki przejawia zainteresowanie naszą Matką Ziemią.

Na swój miły, gładki sposób nieco przesadził, bo w ciągu lat, bardzo wielu – jak to on ich nazwał – ludzi sztuki wykazywało zainteresowanie Ziemią. Działo się to jednak pod wypolerowanymi, matczynymi auspicjami Korporacji „Matka Ziemia. Nawet gdyby ktoś nie wiedział o tym patronacie, mógłby podejrzewać jego istnienie. Większość ich prac wyglądała na robotę dobrze płatnej grupy dziennikarzy sfabrykowaną dla reklamowania Cmentarza.

– Przyjemnie tutaj – rzuciłem bardziej dla podtrzymania konwersacji niż z jakiegoś innego powodu.

Rozparł się w fotelu wygodnie, jak napuszona kwoka wiercąca się nad jajami.

– Słyszał pan oczywiście sosny – zaczął swą reklamową przemowę. – One śpiewają. Nawet tu w górze, gdy okno jest otwarte, słychać ich śpiew. Po trzydziestu latach pobytu tutaj, ciągle ich słucham. Jest to pieśń wiecznego spokoju, tak całkowitego, jaki można znaleźć tylko na Ziemi. Czasami wydaje mi się, że to nie tylko pieśń sosen i wiatru, czy też brzmienie Ziemi, ale hymn rozrzuconych po wszechświecie ludzi, którzy w końcu zebrali się w domu.

– Nie słyszałem tego wszystkiego – odparłem. – Być może po czasie. Gdy posłucham dłużej. Właśnie dlatego tu jestem.

Równie dobrze mogłem nic nie mówić. Wcale mnie nie słuchał. Nie chciał słuchać. Miał swój kawałek do powiedzenia, swoją role do odegrania i koncentrował się wyłącznie na tym, na niczym innym.

– Przez ponad trzydzieści lat – kontynuował – kierowałem myśli ku wielkim ideom Ostatniego Powrotu Do Domu. Moją pracę nie jest łatwo zaakceptować. Wielu było przede mną, wielu zarządców siedzących w tym fotelu, bardzo wielu. A każdy z nich był człowiekiem honorowym i wrażliwym. Moja praca to kontynuacja ich dzieła. Ale nie tylko. Muszę również podtrzymywać wielkie tradycje, które dumą rozpierały serca przez całe lata historii Matki Ziemi.

Zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu, a jego brązowe oczy stały się, o ile to w ogóle możliwe, łagodniejsze i lekko wilgotne.

– Czasami – powiedział – nie jest to łatwe. Tak wiele jest przeszkód, które trzeba pokonać. Są insynuacje, szeptane podłości i ukryte zarzuty, nie wypowiedziane jednak otwarcie tak, by można było z nimi walczyć.

Przypuszczam, że pan o nich słyszał.

– O niektórych – potwierdziłem.

– I uwierzył pan w nie?

– W niektóre.

– Przestańmy owijać w bawełnę – powiedział nieco niezręcznie. – Wyłóżmy kawę na ławę. Powiedzmy sobie otwarcie, że Korporacja „Matka Ziemia to instytucja pogrzebowa, a Ziemia to Cmentarz. Nie jesteśmy jednak oszustami nastawionymi na robienie pieniędzy ani szalbierzami w pobożnym celu. Korporacja nie jest także zmową mającą zadanie wyciągnięcia ogromnych korzyści z bezwartościowego w sumie gruntu. Oczywiście, że działamy zgodnie z zasadami zysku. To jedyna możliwa metoda. To jedyny sposób, w jaki możemy oferować swoje usługi całej ludzkości w Galaktyce. Nasza działalność wymaga organizacji potężniejszej, niż można to sobie wyobrazić. A ponieważ jest ona tak ogromna, muszą w niej być usterki. Nie ma czegoś takiego jak ścisła kontrola nad całością. Zawsze istnieje szansa, że my, tu w administracji, możemy być nieświadomi działań, którym moglibyśmy w przeciwnym wypadku zapobiegać. Zatrudniamy ogromną rzeszę specjalistów od stosunków międzyludzkich, by poprawić sprawność działania naszej instytucji. Oczywiście z konieczności musimy reklamować się w odległych, zamieszkanych przez człowieka obszarach. Z zadowoleniem stwierdzamy, że mamy swoich handlowych przedstawicieli na wszystkich planetach zaludnionych przez człowieka. Wszystko to jednak nie może być uważane za coś więcej jak zwykłą działalność. No i musi pan wziąć pod uwagę fakt, że reklamując się takim nakładem środków, oferujemy ludzkości ogromne korzyści przynajmniej w dwóch płaszczyznach.

– W dwóch płaszczyznach – powtórzyłem zdziwiony. Bardziej zdziwiony samym człowiekiem niż potokiem jego słów. – Myślałem o...

– Płaszczyźnie osobistej – przerwał mi. – O tym pan myślał. Oczywiście właśnie to mamy głównie na uwadze. Proszę mi wierzyć, że możliwość spoczęcia po śmierci w poświęconej glebie Matki Ziemi to ogromny komfort psychiczny. Człowiek odczuwa głęboką satysfakcję wiedząc, że kiedy nadejdzie jego czas, zostanie położony na wieczny odpoczynek między pięknymi wzgórzami planety, na której powstała ludzkość.

Poruszyłem się nerwowo w fotelu. Było mi za niego wstyd. Wprawiał mnie w zakłopotanie i czułem do jego osoby wstręt. Pomyślałem, że musi uważać mnie za zupełnego durnia jeśli myśli, iż dzięki tym kwiecistym słowom pozbędę się swoich wątpliwości co do Korporacji i stanę się zwolennikiem Cmentarza.

– Poza tym – kontynuował – jest jeszcze druga płaszczyzna, być może nawet o ważniejszym znaczeniu. My na Matce Ziemi, w co szczerze wierzę, stanowimy rodzaj spoiwa, które trzyma w całości, jakby w komplecie, pełne wyobrażenie o ciągłości rasy, o jej przeszłości. Bez Matki Ziemi człowiek stałby się bezdomnym włóczęgą. Zniknęłyby korzenie. Nie pozostałoby nic, co wiązałoby nas z tym niewielkim przecież okruchem materii wirującym wokół bardzo przeciętnej gwiazdy. Niezależnie od tego, jak cienka będzie to nić, wydaje mi się, że musi być coś, co łączy wszystkich ludzi, coś, co wszyscy będą mieli wspólnego. Cóż może być w tym przypadku lepszego od poczucia osobistego związku z planetą, która jest matką ludzkości.

Zawahał się na chwilę i siedział przyglądając mi się. Może oczekiwał jakiejś reakcji po płynnym wyjawieniu swoich wzniosłych myśli. Jeśli tak, to rozczarowałem go.

– A więc Ziemia jest wielkim galaktycznym cmentarzem – ciągnął po chwili, gdy przekonał się z całą pewnością, że nie zamierzam nic powiedzieć. – Trzeba jednak zrozumieć, że jest to coś więcej niż zwykły cmentarny grunt. Jest to również pomnik oraz pamięć i więź, która czyni ludzkość jednością niezależnie od tego, gdzie dana osoba się w tej chwili znajduje. Bez naszej pracy Ziemia dawno już zniknęłaby z pamięci ludzi. Możliwe nawet, że stałaby się w przyszłości obiektem akademickiego zainteresowania i zaciekłych sporów. Ekspedycje naukowe po omacku szukałyby choćby najbardziej mglistych dowodów, które pozwoliłyby na udowodnienie tezy o powstaniu Ludzkości w Systemie Słonecznym.

Pochylił się do przodu w swoim fotelu i oparł łokcie na biurku.

– Nudzę pana, panie Carson?

– Ależ skąd – zaprotestowałem. Było to prawdą. Nie nudził mnie. On mnie fascynował. Wydawało mi się niemożliwe, by przy zdrowych zmysłach mógł wierzyć w ten swój kwiecisty bełkot.

– Panie Carson – powtórzył. – A jak pan ma na imię? Wyleciało mi to z pamięci.

– Fletcher – odparłem.

Ach tak, Fletcher Carson. Pan oczywiście słyszał plotki. O tym, jak zdzieramy skó...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin