Stone Katherine - Wymyślona miłość.doc

(1755 KB) Pobierz

Stone Katherine - Wymyślona miłość

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Zachodni Teksas 18 grudnia

 

Dwaj chłopcy wyruszyli po północy. Młodszy spał, ale został obudzony przez swojego starszego brata tak delikatnie, że nie wydał żadnego dźwięku.

Tylko starszy chłopiec rozumiał, jak ważne jest absolutne milczenie. Znał również cel podróży, miejsce, do którego mieli dotrzeć, i sens całego przedsięwzięcia.

Rodzice malców spali w sąsiednim pokoju. Zazwyczaj nigdy nie budzili się wcześniej niż nad ranem. Po strasznym dla ich synów wieczorze zawsze zapadali w głęboki sen. Jak daleko starszy chłopiec sięgał pamięcią, żaden hałas nie mącił im snu, nawet jeśli to były rozpaczliwe krzyki ich dzieci.

Ale budząc swojego brata, szepnął mu do ucha, że trzeba być cicho. Powiedział to łagodnie i mały wykonał polecenia bez żadnych pytań, za to z wielką ufnością. Pomimo szoku i bólu, malec nie przestał wierzyć chłopcu. Jakimś sposobem rozumiał, że chociaż mężne wysiłki starszego brata spełzły na niczym, to przynajmniej próbował, jak zawsze, go ochronić.

Jednak zeszłego wieczoru starszemu bratu nie udało się tego dokonać. Po raz pierwszy ich ojciec uderzył swojego najmłodszego syna. Po raz pierwszy... i ostatni.

Zmierzali do postoju ciężarówek na granicy stanów. Starszy chłopiec nie znał odległości w kilometrach. Wiedział jednak z całkowitą pewnością, że braciszek nie da rady pokonać tak dużego dystansu na piechotę, a on sam nie będzie w stanie go nieść. Zdecydował, że będą podróżowali tak jak dotychczas - młodszy brat w wózku popychanym przez starszego.

Wózek był kiedyś połyskujący i czerwony, ale wtedy jeszcze do nich nie należał. W końcu podarował im go sąsiad, który już go nie potrzebował. Wózek był zardzewiały i skrzypiał, bo kółka mocno się powykrzywiały. Jednak dla chłopców był skarbem, czymś w rodzaju magicznego dywanu, na którym mogli polecieć bardzo daleko. W Breaux Bridge, w stanie Luizjana, gdzie mieszkali przed miesiącem, wędrowali po brzegach zatoki, pogrążając się w jej ociężałym, błękitnym przepychu; w ciągu tego ostatniego miesiąca spędzonego w Teksasie spacerowali wzdłuż rzeki, podziwiając białą kipiel jej wód.

Zeszłego wieczoru starszy chłopiec niósł zardzewiały wózek aż do chwili, gdy byli już daleko od chaty nad rzeką, która stała się ich nowym domem. Młodszy brat dreptał u jego boku niezdarnie, ale z determinacją, ściskając w małych rączkach inny drogocenny skarb. Zszyta z kawałków kołderka była równie zniszczona jak wózek, ale równie ukochana. Uszyto ją z myślą o łóżeczku dziecinnym. Została uratowana ze sterty śmieci. Jeden koniec był bardzo zniszczony, a raczej pogryziony, może przez jakieś gorliwe szczenię, liczne ciemne plamy nie dawały się wywabić, a kolory wyblakły w niezliczonych praniach. Ale dla chłopców wyszywane obrazy szczęścia były olśniewająco wyraziste. Uśmiechnięte słońce błyszczało jak złoto, tulipany kwitły, tworząc jaskrawy bukiet z fioletu i różu, wagonik pociągu połyskiwał na ciemnoczerwono, a falujący ocean, na którym tańczyła malutka żaglówka, był niebieściutki jak niezapominajki.

Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od chaty, starszy chłopiec postawił wózek na ziemię i dał bratu znak, żeby się do niego wgramolił. Malec zrobił to chętnie, jak zwykle wypełniając polecenie starszego brata, tym bardziej że rany sprawiały mu ogromny ból. Zarówno jego brat, jak i pobite ciało domagały się, by zasnął. Jednak tej nocy mały chłopiec zbuntował się i jechał tak, jak zawsze, wyprostowany, czujny i pełen zapału, gotowy na spotkanie z przygodą.

Nie chciał spać, nie chciał przegapić ani chwili z tej tajemniczej nocnej eskapady. Wkrótce jednak powieki zaczęły mu się kleić, a potłuczona głowa opadała bezwładnie. Wtedy jego brat przestał popychać wózek, objął zaspanego chłopczyka ramionami i zaczął śpiewać.

Śpiewał ich ulubioną piosenkę, radosne wspomnienie życia w Breaux Bridge. Jej słowa zachęcały ukochanego brata, żeby się obudził, aby nie zasypiał, ale dla tych dwóch chłopców to zawsze była kołysanka, pieśń miłości, która wabiła malucha puszystym płaszczem snu i zapewniała go, iż starszy brat pozostanie przy nim, by kochać go i bronić, gdy nadejdzie chwila przebudzenia.

Ale ta uroczysta obietnica już nie była prawdziwa. Zastąpiły ją słowa jeszcze ważniejszej przysięgi: nasz ojciec już nigdy cię nie skrzywdzi.

Gdy chłopczyk usnął, jego brat delikatnie pocałował go w skroń, tak delikatnie, że chociaż ciało malca było posiniaczone, nie poczuł żadnego bólu. Kiedy starszy brat ostrożnie owijał drzemiącego chłopca w postrzępioną kołderkę, szepnął w ich tajnym języku: „Kocham cię".

Księżyc skąpał ziemię w bladożółtej mgle. Był to zimowy księżyc, który za tydzień miał wzejść w jasnej, złocistej pełni, jak przystało na porę Bożego Narodzenia.

Starszy chłopiec brnął przez pola i pchał swój drogocenny, śpiący ładunek, a drogę oświetlała mu księżycowa poświata. Czasami musiał się zatrzymać, żeby dać wytchnienie obolałym rękom i ciężko pracującym płucom, i wówczas spoglądał w górę, na księżyc.

Mogli wtedy zostać sojusznikami. Zimowy księżyc i pełen determinacji chłopiec byli wszak spiskowcami w niesłychanie odważnym akcie miłości. Chłopak mógłby poprosić księżyc, żeby od czasu do czasu kontaktował się z nim, żeby posyłał mu swoje uspokajające, złociste wieści: jak bardzo szczęśliwy jest jego braciszek, jaki bezpieczny i kochany.

Ale chłopiec nie poprosił. To nie miało sensu. Był zupełnie pewien, że nie dożyje nawet pierwszej świetlistej wiadomości.

Kiedy dotarli do granicy stanów, do świtu brakowało jeszcze sporo godzin. Na postoju ciężarówek panował jednak duży ruch, tak samo jak przed miesiącem, kiedy przybyli do Zachodniego Teksasu w środku nocy. Atmosfera wydała mu się taka świąteczna, a miejsce tak jasne na tle wszechobecnej ciemności, że serce chłopca napełniło się nadzieją. Może w tym nowym domu będzie szczęście i spokój. Może tutaj skończy się przemoc.

Ale było jeszcze gorzej. Chłopiec nie do końca orientował się, dlaczego musieli uciekać ze swojego domu w Breaux Bridge. Chodziło o pracę ojca, o jakąś kłótnię z szefem. Ta kłótnia wciąż budziła w ojcu wściekłość, która prowadziła do jeszcze większej przemocy. Poprzysiągł sobie, że kiedyś wrócą do Luizjany. Jednak dopóki nie będzie ich stać na triumfalny powrót, będą mieszkali tutaj, w miejscu, którego ojciec nienawidził. Synowie drogo płacili za jego gniew.

Na postoju wrzała krzątanina, tak jak tamtej listopadowej nocy, lecz tym razem budziła raczej poczucie zagrożenia niż radość. Kierowcy, którzy przed restauracją napełniali baki swoich olbrzymich wozów galonami oleju napędowego, otwarcie gapili się na chłopca popychającego zardzewiały czerwony wózek. Niektórzy śmiali się, a niektórzy nawet szydzili, i może kpin byłoby jeszcze więcej, gdyby któryś zorientował się, że pod zniszczoną kołderką leży jeszcze mniejsze, śpiące dziecko.

Czy wszyscy mężczyźni byli tak okrutni jak ojciec? Jakieś głęboko ukryte uczucie, śmiały przypływ ufności, kiedyś pozwalały mu wierzyć, że tak nie jest. Teraz jednak zastanawiał się. Czy gdyby przeznaczone mu było żyć -gdyby nie musiał wkrótce umrzeć - on również stałby się mężczyzną, który lubi drwić ze słabszych? Czy nadszedłby taki czas, kiedy on również biłby swoich synów ze złośliwą satysfakcją?

A co się stanie z jego ukochanym braciszkiem? Czy na przekór jego odważnemu planowi ta niewinna, młoda istota wyrośnie na potwora?

A co z kobietami? Czy wszystkie były milczącymi wspólniczkami zbrodni popełnianych przez mężczyzn? Czy, tak jak jego własna matka, patrzyły dziwnie przytępionym wzrokiem, ze złowieszczą aprobatą, jak ich synom brutalnie uświadamia się, co to znaczy być mężczyzną?

Czy było zwyczajną głupotą wierzyć, że gdzieś musi być lepszy świat? Czy było zupełnym szaleństwem wyobrażać sobie, że inni mają w sobie tyle czułości, ile on sam w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał swojego malutkiego brata - czułości, która przybierała na sile z każdym dniem?

Nie, powiedział sobie. To nie była głupota. Gdzieś musi istnieć życzliwość, miłość... dlajego brata.

Może nie znajdzie jej tutaj, dzisiejszej nocy, gdy bladożółte smugi księżyca oświetlają mu drogę do okrutnych drwin i szyderczego śmiechu. Teraz spoglądał na niebo, pragnąc wykrzyczeć swój gniew fałszywemu bogu owego niebiańskiego światła. Jednak zdradziecki księżyc zniknął z czarnego, zimowego nieba.

- Nie poddam się! - zawołał cichutko w mrok, gdzie kiedyś lśnił księżyc. Nie mogę. Muszę wciąż szukać, wierzyć...

- Hej tam.

Był to męski głos, równie tubalny, jak głos jego ojca, ale przesycony łagodnością, jakiej chłopiec nigdy nie słyszał u dorosłego. A twarz, która znajdowała się teraz naprzeciwko niego, bo mężczyzna przykucnął, by spojrzeć mu w oczy, była uśmiechnięta i życzliwa.

- Mam na imię Sam - powiedział. A ty, pomyślał, musisz być uciekinierem. Odgadł, że była to ucieczka pod wpływem impulsu, wywołana być może kłótnią z rodzicami dotyczącą świątecznego prezentu, którego chłopiec miał nie dostać. W przypływie furii malec zapewne wrzucił swoje rzeczy do zniszczonego wózka i dumnie pomaszerował w noc. Na dziecinnej twarzy malowała się powaga i wyczerpanie, ale teraz Sam zobaczył tam jeszcze promyk nadziei - jak gdyby chłopiec instynktownie zrozumiał, że rozmawia z przyjacielem. - Jak ty się nazywasz?

W odpowiedzi chłopiec zdecydowanie pokręcił głową. Ale wciąż patrzył na swojego rozmówcę z nadzieją.

- Potrzebuję pana pomocy.

- W porządku.

- Czy któraś z tych ciężarówek jest pana?

- Żadna z tych dużych. Moja jest tamta półciężarówka.

- Ale pan nie jest stąd.

- Nie, jestem tu tylko przejazdem. Ale jeśli chcesz dokądś pojechać, chętnie cię podwiozę.

Chłopiec znowu potrząsnął stanowczo głową.

- Czy moglibyśmy podejść do pana wozu i porozmawiać?

Pickup Sama stał w cieniu, z dala od jasno oświetlonego miejsca, w którym tankowano paliwo, i ciekawskich spojrzeń kierowców. Kiedy znaleźli się w tym ukrytym w mroku sanktuarium, chłopiec pokazał Samowi, kto śpi pod kołderką.

- Zabierze go pan?

- Mam go zabrać?

- Do swojego domu?

- Czy będzie pan jego ojcem?

- Co?

- Jego prawdziwy ojciec jest bardzo podły. On go uderzył. Widzi pan? Nawet pomimo cienia Sam zauważył potężnego fioletowego siniaka na rozespanej twarzyczce. Myśl o uderzeniu dziecka była dlą Sama tak obca, tak niewyobrażalna, że przez chwilę po prostu wpatrywał siew guza pragnąc, by był jedynie złudą, podobnie jak prowadząca do niego przemoc. Ale fioletowe znamię stało się jeszcze bardziej wyraźne, bardziej oczywiste. Jak gniew mężczyzny.

- Tak, widzę - odparł wreszcie. - Chyba powinienem go zabrać na policję.

- Nie! Nie może pan tego robić.

- Dlaczego nie?

Bo jego ojciec jest gliniarzem, był gliniarzem.

- Przyjaciele jego ojca są policjantami. Nigdy by nie uwierzyli, że on to zrobił. Oddaliby mu dziecko, a on zezłościłby się jeszcze bardziej i... -Obraz przemocy sprawił, że chłopcu na moment załamał się głos. - Proszę, niech pan go ze sobą zabierze - powiedział błagalnie. - On umrze, j eśli pan tego nie zrobi. Jest za mały, żeby się obronić.

- A co z tobą?

- Ze mną? - Nawet nie przyszła mu do głowy myśl o własnym ocaleniu, zdumiewająca możliwość, że on też mógłby uciec. Bo taka możliwość nie istniała. Musiał wrócić do domu, powiedzieć rodzicom, że przyciągnął czerwony wózek zbyt blisko rzeki, do miejsca, w którym wózek przewrócił się na stromym zboczu niczym zmurszały nagrobek, z którego już nie wydobywa się żaden odgłos, żaden pisk. Jego rodzice uwierzą w tę historię i będą go obwiniali... i ojciec go zabije.

Ale jego braciszek będzie bezpieczny.

- Czy ojciec nie zrobi krzywdy także tobie?

Chłopiec potrafił znakomicie kłamać, ale tym razem musiał zamilknąć, żeby uzbroić umierające serce w odwagę przed wypowiedzeniem najważniejszego kłamstwa w swoim życiu.

- My nie jesteśmy braćmi. Ja jestem jego sąsiadem, jego przyjacielem. Mój ojciec jest delikatny i miły.

- Gdzie jest teraz twój ojciec?

- Niedaleko stąd na drodze, czeka na mnie. Nie mógł przyjść ze mną, bo w tym miejscu ludzie mogliby go rozpoznać. - Mówiąc to, chłopiec zrobił nieokreślony gest w kierunku, gdzie rzekomo przebywał jego wyimaginowany ojciec. - Musimy się pośpieszyć. Musi go pan zabrać teraz.

- Nie mogę go zabrać - odparł łagodnie Sam. - Nikt nie może. Nie wolno mi tak po prostu...

- Ależ wolno panu! Jego ojciec nigdy się o tym nie dowie. On nawet nie będzie go szukał!

- Dlaczego nie?

- Bo będzie myślał, że mały nie żyj e. Zostawię wózek nad rzeką, a kiedy on go znajdzie, pomyśli, że mały utonął. Kiedyś i tak utonie, bo nikt go nie pilnuje - oprócz mnie. Utonie albo jego ojciec za mocno go uderzy. On umrze, nie rozumie pan? Tak samo jak jego brat.

- Jego brat?

- Miał starszego brata. - Teraz mówił o sobie, o swojej własnej śmierci, i chociaż od tej śmierci dzieliło go jeszcze sporo godzin, widział ją bardzo wyraźnie. -Ale któregoś dnia ojciec strasznie sięna niego rozgniewał. Bił go aż go zabił, a potem bił go jeszcze mocniej - nawet po tym, jak on umarł. Powiedział policji, że to był wypadek, że syn spadł z drzewa, a oni mu uwierzyli.

Chłopiec zadrżał, jakby śmierć już zdążyła się upomnieć o jego ciało, i po raz pierwszy ogarnął go lęk przed lodowatą czarną pustką, w której już tak niedługo miał zamieszkać na całą wieczność. Szybko jednak ponownie skupił uwagę na jedynej rzeczy, która miała znaczenie.

- Czy potrzyma go pan teraz? - zapytał. - Chyba jest mu zimno.

- Tak. W porządku. Potrzymam go. - Tylko przez chwilę, żeby zdecydować, co ma zrobić. Ale kiedy kołysał to zawiniątko - sponiewieranego chłopczyka w zniszczonej kołderce - i patrzył na posiniaczoną buzię, już wiedział, jaka jest prawda. Tulił swojego syna. Chodziło o niewinne młodziutkie życie i nie mógł dokonać innego wyboru.

Sam nie był całkowicie przekonany o prawdziwości tego, co opowiedział mu chłopiec. Właściwie poważnie wątpił w to, że ojciec chłopca jest w pobliżu jako milczący wspólnik. Ale nie kwestionował dwóch najważniejszych stwierdzeń chłopca: że to bezbronne dziecko zostało brutalnie pobite przez swojego ojca... i że ten sam ojciec zdążył już zabić innego syna.

A jeśli się mylił? Jeżeli w gruncie rzeczy to nie była prawda? Sam postanowił się dowiedzieć. Gorączkowe poszukiwania zaginionego dziecka przez kochających rodziców znalazłyby się na pierwszych stronach lokalnych gazet, a może nawet w dziennikach całego kraju. Gdyby tak się stało, Sam musiałby wrócić, aby wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za to, co zrobił tej nocy.

Ale ja przecież nie będę wracał, pomyślał, spoglądając najpierw na wielki fioletowy siniak, a potem na zatroskaną twarz chłopca z sąsiedztwa. Przytulam swojego syna.

- Ile on ma lat? - zagadnął cicho.

- Niedawno skończył dwa, w listopadzie.

- A imię?

Coś powstrzymało chłopca przed podaniem imienia swojego braciszka. Czy to nieomylny instynkt ostrzegał go, że ujawnienie prawdziwej informacji w potoku wszystkich tych kłamstw byłoby zbyt niebezpieczne? A może po prostu nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa więcej?

Jego serce wyrwano mu z piersi w chwili, gdy nieznajomy zaczął kołysać młodszego brata w swoich ramionach. Teraz starszy chłopiec dusił się, umierał. Jak długo mógł przetrwać bez serca? Niedługo... tylko tyle, ile trzeba, bo gdyby umarł tutaj, wszystko byłoby stracone.

Musiał odejść, i to zaraz, ale najpierw musiał po raz ostatni dotknąć swego brata, naprawdę musiał. Ta pieszczota podtrzyma go przy życiu przez resztę podróży, przez ostatnie godziny życia. Drżącymi palcami dotknął małego policzka. Wiedział, że dotyka brata, widział swój gest. Nie był jednak w stanie go poczuć. Palce miał zdrętwiałe, prawie martwe. Uświadomiwszy to sobie, omal nie schwytał ukochanego zawiniątka, pragnąc mocno przycisnąć brata, jakby był on kołem ratunkowym, które uchroni go przed utonięciem.

Szybko cofnął palce, jakby już nie były zdrętwiałe i jakby przed chwilą dotknęły ognia. Potem puścił się biegiem. Ciągnięty przez niego wózek skrzypiał głośno. Chociaż był teraz taki lekki, przez brak ładunku wydawał się nieznośnie ciężki.

Po kilku sekundach pochłonęła go księżycowa poświata. Wyczuł jednak, że mężczyzna podąża za nim, kierując się piskiem zardzewiałych kół.

Chłopiec podniósł wózek i pobiegł bezszelestnie przez pole. Kiedy wreszcie przestał gnać, był sam. Udało mu się uciec.

Uciec? Tak. Uciekł od mężczyzny, który mógł go uratować, a teraz szedł do domu, do miejsca, w którym czekała go śmierć. Ale chłopiec nie umarł. Nie całkiem.

On tylko spędził swoje dzieciństwo pragnąc, by tak się stało.

 

1

 

Harlanville, Terrebonne, Luizjąna Piątek, 23 grudnia

27 lat później

 

Dokładnie dwanaście lat temu opuścił Harlanville. Wrócił tu - sześć lat później - ale znowu wyjechał. I dzisiaj wrócił po raz kolejny. I po co się tu zjawił, w dwunastą rocznicę wydarzeń, które odebrały mu marzenia, które odebrały mu ukochaną osobę? Czy przybył po to, by upomnieć się o cudowne marzenia? Oczywiście nie. Wiedział, że te marzenia były niemożliwe do urzeczywistnienia, i znał prawdę o przemocy, która zniweczyła nadzieję.

Tamte chwile uwolniły ją od niego, dały jej wolność, by zakochała się w kimś, kto mógł jej obiecać wszystko, czego on nie był w stanie jej zaoferować. I rzeczywiście zakochała się w kimś takim i poślubiła owego mężczyznę.

Teraz, kiedy Cole zbliżał się do Belle Reve, do domu, a raczej rezydencji pana Andrew Harlana i jego małżonki, walczył z piekącym bólem, jaki powodowała najzupełniej oczywista prawda: to właśnie tu było miejsce Claire. Tutaj. U boku Andrew Harlana. W miejscu nazywającym się Piękne Marzenie. Nie u jego boku. I nigdzie indziej. Już nigdy.

Zatem w jakim celu, jeśli nie w pogoni za swoim pięknym marzeniem, jechał wysadzaną cyprysami aleją, której białe kocie łby tworzyły wspaniały wjazd do Belle Reve? Powodem był koszmar, a nie marzenie, uporczywie powracający obraz w kolorach cynamonu, karmazynu i śniegu - obraz Claire ugodzonej nożem, krwawiącej, wołającej do niego, zaklinającej go, by nie odchodził.

Ten koszmar towarzyszył mu od dwunastu lat. Czasami był pi-zytłurnio-ny, innym razem krzykliwy, ale nigdy się nie oddalał, a upływ czasu bynajmniej nie zacierał jego ostrości. Wręcz przeciwnie, podczas ostatniego roku stał się bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek i bardziej bezlitosny, bowiem dręczył Cole'a nawet w biały dzień.

Udręka mogła już na zawsze wypełniać wszystkie godziny życia Cole'a, czy to na jawie, czy we śnie. To nie miało żadnego znaczenia. Zasługiwał na koszmary, podobnie jak Claire zasługiwała na marzenia. Cole nie wrócił do Harlanville aby pozbyć się koszmarów, lecz dla Claire, ze względu na nią, albowiem te nowe, wyraziste obrazy wiązały się z nieustannym lękiem, że Claire może mieć kłopoty, że potrzebuje pomocy, że potrzebuje jego samego.

Przed sześcioma laty Cole wrócił pierwszy raz. Wierzył wówczas, że odpowiada na ciche wołanie jej serca. Ale tamtego dnia Claire brała ślub. Mylił się wówczas i mylił się również teraz.

Claire zapewne czuła się świetnie w roli szczęśliwej żony, a może i matki. Czy nadal marzyła?

Tak. Jasnoniebieskie oczy, w których lśniły radosne iskierki, kiedy wyobrażała sobie i c h wspaniałąprzyszłość, bez wątpienia wciąż jeszcze roztaczały blask śmiałych wizji. Kiedyś Claire z taką ufnością snuła marzenia o ich wspólnym życiu. Gdyby losy Cole' a Taylora i Claire Chamberlain połączyły się, splotły ze sobą w jedność - jak niegdyś planowali - wówczas wszystkie cudowne wizje Claire rzeczywiście by się spełniły.

Była mężatką i z tego związku być może już narodziły się córki i synowie, a Cole śpiewał piosenki miłosne. To były marzenia Claire.

Tyle że... to on miał być ojcem jej dzieci.

A piosenki o miłości miały być wykonywane wyłącznie w duetach i tylko z nią.

Czy Claire będzie chociaż pamiętała, jak kiedyś wyobrażali sobie, że zadziwią cały świat piosenkami o miłości? Jeśli tak, owemu wspomnieniu nie będzie towarzyszyła nawet odrobina żalu. Będzie wiedziała, tak jak on, tak jak oboje wiedzieli już wtedy, że liczyło się tylko marzenie, którym żyła, marzenie o rodzinie i miłości.

W tym momencie ujrzał okazałą, dobrze znaną rezydencję. Belle Reve należała niegdyś do pradziadka Andrew Harlana, człowieka, który założył miasto i dał mu swoje nazwisko. Joshua Harlan zrobił majątek na białym złocie, na cukrze, który doskonale się udawał na żyznej glebie. Jednak przed czterdziestoma laty ojciec Andrew i jego partner, Lamont Prentice, zaczęli wydobywał czarne złoto, ropę ukrytą pod ciepłymi wodami zatoki. Zanim cena ropy zaczęła się wahać, spółka Harlan-Prentice zdążyła już ulokować pieniądze w różnych przedsięwzięciach i dwa rody nadal znakomicie prosperowały.

Belle Reve została zbudowana po Wojnie Domowej, ale w stylu przedwojennym, w hołdzie nie dla tamtej epoki, lecz tylko dla jej architektonicznego wdzięku. Majestatyczna budowla wyglądała dokładnie tak samo, jak dwanaście lat temu; utrzymywana w nienagannym stanie, lśniła niby błyszcząca perła na tle szarego grudniowego nieba.

Kiedy Cole wchodził po schodkach prowadzących do drzwi frontowych, rozmyślał o altance na tyłach posiadłości. Czy ona również była utrzymywana w nienagannym stanie? Czy pani domu dbała o to, by co rok pokrywano ją nową warstwą farby?

A może pan Andrew Harlan uparł się, żeby rozebrać domek?

Ani jedno, ani drugie, zdecydował Cole, dotknąwszy dzwonka u drzwi. Claire nie czciła tego przybytku marzeń jak świętości ani go nie zniszczyła. Każdy z tych gestów świadczyłby o zbyt mocnej więzi z przeszłością. Ona zapomniała. Zapomnienie było jej potrzebne.

Właśnie tego dla niej pragnę. Koszmary są przeznaczone tylko dla mnie.

Cole wyobrażał sobie, że Claire będzie potrzebowała trochę czasu, żeby zareagować na dzwonek. Dom był przecież obszerny, a ona zapewne była w pokoju do muzyki, gdzie śpiewała swoim dzieciom.

Jednak potężne drzwi otworzyły się niemal natychmiast, a zrobiła to nie Claire, tylko pokojówka w uniformie.

- Miałem nadzieję, że zastanę panią Harlan. Jestem jej dawnym przyjacielem. Nazywam się...

- Wiem, kim pan jest! - odparła pokojówka. Oczy miała ożywione, szeroko otwarte, a jej ozdobione dołeczkami policzki aż poróżowiały.

Cole poczuł ulgę widząc, jak pełna oficjalnej rezerwy służąca przemienia się w wylewną nastolatkę. Claire bez wątpienia potrzebowała gosposi, bo rezydencja była bardzo duża. Ale pokojówki? To nie pasowało do Claire. Cole utwierdził się w swoim przekonaniu, bo teraz zobaczył, kim pokojówka jest naprawdę: nastolatką zatrudnioną po to, by dać jej zarobić, może na college albo na zakup Remembrance, najnowszej miłosnej płyty Cole'a Taylora.

Nastoletnia pomocnica Claire przyglądała mu się jak urzeczona, promieniując czystą, młodzieńczą adoracją. Takie chwile wciąż jeszcze zadziwiały Cole'a i wprawiały go w zakłopotanie. Śpiewał piosenki o miłości, piosenki odwołujące się do uczuć, liryczne i namiętne, ale nie napisał żadnej z nich, z wyjątkiem jednego utworu, który powstał niedawno. Śpiewał słowa innych ludzi o miłości - zapewniając im wielką sławę - głosem, który obiecywał zapierającą dech w piersiach namiętność i miłość na wieki. Jak gdyby był w tej sprawie autorytetem, a nie szalbierzem.

- Czy pani Harlan jest w domu? - zapytał Cole, pragnąc, aby ta kłopotliwa chwila dobiegła końca.

- Och! Tak, jest w domu. Proszę za mną.

Droga z wykładanego białym marmurem foyer odbywała się pośród świątecznych dekoracji. Normalnie wystrój rezydencji był i tak pogodny, ściany pokryto ręcznie malowanymi bzami, ale w ten poprzedzający Wigilię dzień zadbano o bożonarodzeniowe dekoracje: girlandy ostrokrzewu i szyszek, wieńce z eukaliptusa i zimowych róż, świeczki zapachowe w kryształowych słupkach, błyszczące srebrne dzwonki zwisające ze złotych wstążek.

Claire zawsze uwielbiała Boże Narodzenie. A Cole? Dopóki nie poznał Claire, dla niego był to czas smutku, zagubienia. Ale ten nieustraszony anioł postanowił odważnie - och, jakaż ona była odważna! - że przekona zapalczywego poganina, iż Boże Narodzenie to czas magii, cudów, radości.

I wreszcie zdołała go przekonać, w tamten skąpany w księżycowej poświacie wieczór w altance... a następnego dnia, dokładnie dwanaście lat temu, oboje zostali surowo ukarani za jego głupotę.

Spacer przez rezydencję zakończył się gwałtownie pod łukowym wejściem do salonu, niebezpiecznie blisko gałązki jemioły. Cole założył, że to tylko chwilowy postój na trasie, żeby dać mu sposobność podziwiania choinki. Nie wydawało mu się, żeby Claire mogła spędzać dużo czasu w takim pomieszczeniu, i zdecydowanie wątpił w to, żeby dziewczyna o różowych policzkach była dość zuchwała, by zażądać rytuału pod jemiołą.

Drzewko stało w drugim końcu pokoju gościnnego. Czterometrowa jodła była przystrojona kryształowymi ozdobami z Waterford: różowiutki-mi szklanymi kulami i srebrnymi lampkami. Oczywiście była wspaniała. Nie mogła się jednak równać z małymi choinkami w skromnym domku Claire, kiedy była dziewczynką. Tamte drzewka były często niewyrośnięte; ratowały je - i kochały - tylko Claire i ciocia Augusta, które wiedzi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin