[ebook] [PL] Roland Topor - Opowiadania.doc

(286 KB) Pobierz
Opowiadania

OPOWIADANIA

Roland Topor

 

 

 

ALIBI DZIECKA

 

- Mamusiu - powiedział mały Serge budząc się - dzisiaj w nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.

 

Mamusia małego Serge’a uśmiechnęła się pobłażliwie.

 

- To niedobrze - rzekła po prostu - nie rób tego więcej.

 

Opowiedziała mężowi i oboje uśmiali się serdecznie. Lecz gdy następnego ranka historia się powtórzyła, zaczęli się niepokoić. Mały Serge miał osiem i pół roku. Od dawna już mu się to nie zdarzało.

 

- Jutro, jeśli to się powtórzy, zaprowadzimy go do lekarza.

 

Musieli go zaprowadzić.

 

Lekarz zbadał dziecko, wypytał je zręcznie, po czym zawyrokował:

 

- Musiał mu ktoś zrobić przykrość i chłopiec podświadomie mści się w ten sposób.

 

W rezultacie rodzice małego Serge’a popadli w taki kompleks winy, że nie śmieli niczego odmówić maleństwu, które mimo tych wyjątkowych warunków moczyło łóżko każdej nocy.

 

Dziecko powtarzało z uporem:

 

- W nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.

 

Rodzice już się nie uśmiechali. Trzeba było działać.

 

Tatuś i mamusia schowali się za szafą, by czuwać nad snem jedynaka. O trzeciej nad ranem jakiś kształt zjawił się przy łóżeczku. Wkrótce rozległ się odgłos wodotrysku. Potem dźwięk ucichł i postać oddaliła się z wolna, jakby z żalem. Był to osobnik wysokiego wzrostu. Na ułamek sekundy promień księżyca oświetlił mu twarz, w następnej chwili człowiek zniknął.

 

- Poznałeś go? - spytała mama.

 

- Tak - odrzekł tata z zduszonym głosem. - To on. Mój kierownik działu.

 

- Wiesz, co powinieneś teraz zrobić? On też ma małego chłopca. To dwa kroki stąd.

 

Biedak kręcił się i wiercił.

 

- Nie chce mi się, kochanie, przysięgam ci, że chętnie bym poszedł, ale mi się nie chce.

 

- Zdaje się, że w kuchni jest jeszcze trochę piwa. Chodź, wypijesz szklaneczkę. To ci doda odwagi.

 

 

 

 

BILET POWROTNY

 

Staliśmy wszyscy na pokładzie i wypatrywaliśmy na horyzoncie Statuy Wolności. Mieliśmy wrażenie, że transatlantyk płynie z coraz większą trudnością. Co się dzieje? Kapitan marszczył czoło i był chyba równie zdezorientowany jak my. Statek niemal stał w miejscu, choć kotły pracowały pełną parą.

 

Z ust pasażerów wyrwał się nagle radosny okrzyk, a zaraz potem nastąpił jęk rozczarowania. Ujrzeliśmy słynną statuę, rysującą się na tle błękitnego nieba, trwało to jednak ułamek sekundy. Teraz bowiem statek nie tylko nie płynął naprzód, ale wręcz się cofał!

 

Kapitan przyparty do muru przyznał, że nic z tego nie rozumie.

 

Wtedy usłyszeliśmy silny głos, dobiegający z rufy:

 

- Chodźcie tu wszyscy, wytłumacze wam, co się dzieje!

 

Pobiegliśmy.

 

Jakiś mężczyzna z wielkim nożem czekał oparty o burtę.

 

- Nie bójcie się! Wyjaśnię wam całą zagadkę. Statek nie może płynąc dalej, bo jest przycumowany. A cumę założyłem ja sam. Spójrzcie!

 

Ostrzem noża wskazał potężną gumę. Jeden jej koniec był mocno przywiązany do relingu, a drugi ginął w oceanie.

 

Mężczyzna zaśmiał się histerycznie.

 

- Zanim statek wypłynął, przymocowałem koniec gumy do nabrzeża w Hawrze. A teraz, kiedy jest napięta do ostateczności, przetnę ją. Czy wiecie, co się stanie?

 

- Nie! - odrzekliśmy chórem.

 

- No więc, moja żona, z którą umówiłem się w Tobolsku na głównym placu przy fontannie, zostanie zabita z odległości dwunastu tysięcy kilometrów uderzeniem tej śmiercionośnej gumy!

 

Okrzyk zgrozy wyrwał nam się z piersi. Szaleniec jednym ruchem wprowadził słowo w czyn. Guma z głośnym gwizdem zniknęła pod wodą. Uwolniony nagle statek wzniósł się z olbrzymią prędkością ponad fale.

 

Powietrzna podróż zakończyła się szczęśliwie. Wylądowaliśmy miękko w Los Angeles, gdzie jakaś fabryka materacy uratowała nam życie.

 

Nie trzeba dodawać, że morderca pobędzie jeszcze dłuższy czas w więzieniu San Quentin, dokąd nikt z nas nie posyła mu paczek.

 

 

 

CIĘŻKA OPERACJA

 

Rannego ułożono na stole. Gdy zastosowano prowizoryczną narkozę, chirurg, w rękawiczkach i masce, wyciągnął rękę i rzucił sucho:

 

-Skalpel !

 

Wykonał podwójne cięcie na krzyż. Kula tkwiła w ranie.

 

-Szczypce! - rzekł chirurg.

 

Szczypce chwyciły kulkę rtęci, ale ta się zaraz wyślizgnęła. chirurg zaklął. Ze złością łapał kulki rtęci, turlające się po całej ranie. Na próżno. Wściekły, rzucił szczypce i próbował chwytać palcami, ale przeszkadzały mu rękawice. Ściągnął je. Kuleczki tymczasem wpadły w głąb rany. Było za mało miejsca, żeby je łowić. Jednym cięciem skalpela poszerzył otwór. Człowiek już dawno nie żył, a chirurg wciąż jeszcze zawzięcie chwytał palcami błyszczące, srebrne krople.

 

 

 

 

CZTERY RÓŻE DLA LUCIENNE

 

    Tego wieczoru wróciłem do domu trochę wstawiony. Po wyjściu z biura koledzy zaprosili mnie na jednego, ale jeden kieliszek łatwo się rozmnaża. Nie miałem o to pretensji, bo nie śpieszyło mi się w domowe pielesze. Trzeba było widzieć moją żonę w tamtym okresie, żeby mnie zrozumieć.

 

    Biedna Lucienne nie była zła. Była po prostu brzydka. Grube rysy, ogromny nos, wyblakłe włosy, obwisłe piersi, nogi rozszerzające się ku dołowi, a w całym tłustym ciele ani grama wdzięku. Niektórzy mężczyźni poślubiają kobietę dlatego, że ucieleśnia ich ideały urody, inni dlatego, że wydaje im się inteligentna, jeszcze inni po prostu boją się samotności, więc uznają, że lepszy rydz niż nic. Tak właśnie było w moim przypadku. Po pięciu latach małżeństwa samotność wydała mi się jednak tysiąc razy lepsza niż to ohydne towarzystwo. Zeszpecone takim potworem, życie stawało się znośne dopiero po kilku głębszych bez zakąski.

 

    Lucienne czekała na progu, ze zwykłym wyrazem stoickiego męczeństwa, wyrazem, który miał bolesny przywilej czynienia jej niemiłej twarzy jeszcze nieco brzydszą.

 

    - O której godzinie się wraca? I do tego w takim stanie!

 

    Wyjąknąłem kilka słów, rzuciłem się do barku i odkorkowałem butelkę whisky.

 

    Lucienne rozpaczała nadal.

 

    - Wiecznie pijany! Czy jesteś aż tak nieszczęśliwy? Czyż nie jestem dla ciebie dobra? Czy nie spełniam wszystkich twoich zachcianek? Oczywiście, ja nie jestem modelką! W porównaniu z siksami z biura wydaję ci się nieciekawa!

 

    Nawet nie próbowałem odpowiadać. Doskonale znałem scenariusz dramatu. Zaraz zacznie płakać. To znaczy jej oczy się zaczerwienią, a po brodzie pocieknie ślina. Znów będę musiał uważać, żeby na nią przypadkiem nie spojrzeć, bo inaczej całą noc będą mnie męczyć koszmarne sny.

 

    Whisky była marki "Cztery Róże". Zazwyczaj pijałem tylko szkocką, mimo to nalałem sobie pełną szklaneczkę i wypiłem jednym haustem. Za plecami usłyszałem dalszy ciąg litanii:

 

    - Myślisz, że to jest życie dla młodej kobiety? Siedzieć w domu i czekać, aż mąż pijaczyna wróci po nocy? Myślisz, że to jest życie?

 

    Pierwsze łzy pewnie już kiełkowały. Odwróciłem się gwałtownie, by rzucić kąśliwą uwagę o jej wdziękach, lecz zamarłem z rozdziawionymi ustami. Pusta szklanka wypadła mi z rąk i strzaskała się o podłogę.

 

    - No, co? Czemu wytrzeszczasz oczy? Nigdy mnie nie widziałeś? Przetarłem powieki. Nie, zjawa nie zniknęła. Po dłuższej chwili udało mi się powiedzieć:

 

    - Ależ, Lucienne... Jesteś... Jesteś piękna!

 

    Skrzywiła się zabawnie i zalała łzami.

 

    Przyglądałem się jej z ciekawością. Nawet w tym stanie była piękna, że aż dech zapierało. Perły spadały z jej błękitnych, porcelanowych oczu, wargi czerwone i pełne pulsowały niczym biblijne owoce, jędrne piersi unosiły się rozkosznie, złote włosy okalały twarz świetlistą aureolą.

 

    Musiałem usiąść.

 

    Lucienne spojrzała na mnie oczyma pełnymi wyrzutu.

 

    - Kpisz sobie ze mnie? Bawi cię to? Sprawia ci przyjemność dręczyć mnie i poniżać! Wiem, że jestem brzydka, ale przecież to nie moja wina. Miej trochę litości, nie znęcaj się nade mną.

 

    - Ależ, Lucienne, ja wcale nie żartuję. Zapewniam cię, że mam teraz przed sobą najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziałem. Jesteś piękna, nie masz pojęcia, jaka piękna! Chciałoby się zobaczyć i umrzeć!

 

    Lucienne przyglądała mi się z niepokojem.

 

   - Dobrze się czujesz, Dan? Aż tyle wypiłeś? Nie zdawałam sobie sprawy. Chcesz się położyć?

 

    - Nie! Czuję się całkiem dobrze! Wprost cudownie! Och, jakże jesteś piękna, Lucienne! Jak to możliwe!?

 

    Ledwo wymówiłem te słowa, a już wiedziałem, JAK TO MOŻLIWE!

 

    Butelka "Czterech Róż", oczywiście!

 

    Żona widać przeprowadziła to samo rozumowanie, bo zauważyłem, że spogląda na butelkę z wdzięcznością.

 

    Potem pobiegła do lustra i krzyknęła z zachwytem:

 

    - Och, Dan! To prawda! Jestem piękna, jestem piękna!

 

    Śmiała się i płakała na przemian. Śpiewała, głosem przerywanym łkaniem i czkawką:

 

    - Jestem piękna, jestem piękna, jestem piękna, jestem piękna, piękna, piękna, piękna, pięęęknaaa!

 

    Spędziliśmy cudowne godziny niczym pierwszy raz zakochani. Lucienne była wspaniała, delikatna, wzruszająca. Łzy napływały mi do oczu, kiedy opowiadała o życiu ze mną, o mojej brutalności i braku szacunku, o swojej rozpaczy. Miałem wrażenie, że trzymam w ramionach żonę kogoś innego, jakiegoś chama, brutala, niegodnego skarbu, jaki posiada.

 

    Położyliśmy się wcześniej niż zwykle.

 

    Nazajutrz rano miałem oczywiście kaca. O wiele większy ból sprawiał mi jednak widok odrażającego stworu, który leżał obok, chrapał bezwstydnie i czule przytulał się do mojej piersi.

 

    Czknąłem z obrzydzenia i pobiegłem do łazienki.

 

    Więc to był tylko piękny sen! Złudzenie wywołane nadmiarem alkoholu. Zresztą, cóż innego mi pozostało?

 

    Nalałem sobie pełną szklaneczkę "Czterech Róż" i wypiłem jednym haustem, jak lekarstwo. Czyniąc to, nie spuszczałem żony z oczu. Nic się nie wydarzyło.

 

    Ze zmartwienia wypiłem jeszcze jedną szklaneczkę.

 

    I cud się powtórzył. Rozwalony na łóżku gruboskórny potwór przeobraził się w istotę baśniową.

 

    W tym momencie Lucienne otworzyła oczy. Natychmiast odpowiedziałem na pytanie, które ją trawiło.

 

    - Najdroższa! Jesteś z każdym dniem coraz piękniejsza!

 

    Płacząc ze szczęścia, wyciągnęła ku mnie ramiona. Przytuliliśmy się. Zaczął się miodowy miesiąc. Gdy tylko uroda żony bladła, solidny łyk "Czterech Róż" przywracał jej poprzedni blask. Czasem, stojąc przed lustrem, Lucienne wołała z łazienki:

 

    - Dan, nie miałbyś ochoty się czegoś napić? Mam wrażenie, że to znika.

 

    Wypijałem szklaneczkę i teraz ja z kolei wołałem:

 

    -Czy to wraca?

 

    - Tak, już jest. Dziękuję, Dan!

 

    - Nie ma za co kochanie.

 

    Odtąd dom był zawsze pełen gości. Znajomi chętnie wpadali wieczorami, bez uprzedzenia. Nie mogli pojąć, skąd w Lucienne ta nagła zmiana? Próbowali pociągnąć mnie za język:

 

    - W dzisiejszych czasach chirurgia plastyczna naprawdę czyni cuda!

 

    - Operacja musiała bardzo drogo kosztować?

 

    - Czy to bardzo bolesne?

 

    Zamiast odpowiedzi uśmiechałem się, nie zapominając przy tym napełnić kieliszka.

 

    Pewnego dnia zwymiotowałem krwią. Wezwany lekarz uprzedził, że jeśli będę nadal pił w takim tempie, zostały mi najwyżej dwa lata życia.

 

    Tymczasem wysłał mnie na kurację do prywatnej kliniki, a potem na rekonwalescencję nad morze.

 

    Od czasu choroby nie widziałem Lucienne. Nie odwiedziła mnie w klinice ani nie pojechała ze mną nad morze. Powód był oczywisty. Nie ośmielała się pokazać mi na oczy. Pisała jednak. Listy rozdzierające. Co się z nią stanie, skoro ja nie mogę już pić? Jej uroda przepadła na zawsze. Zarazem uleciała też nasza miłość. Myśli o samobójstwie. W odpowiedzi słałem bezładne apele, mętne obietnice, zwodnicze argumenty, w które sam nie wierzyłem.

 

    W istocie byłem zrozpaczony.

 

    O ile kochałem jedną Lucienne, o tyle nienawidziłem drugiej.

 

    Odkładałem, ile się da, termin powrotu do domu, lecz nadszedł dzień, kiedy nie było to już możliwe.

 

    Trzęsąc się zawczasu z obrzydzenia, wetknąłem klucz w zamek.

 

    Jakże będę mógł znieść widok ohydnej Lucienne, odpychającej Lucienne, nieznośnej Lucienne? Już dwa tygodnie nie pisze. Czyżby rzeczywiście popełniła samobójstwo, jak zapowiadała?

 

    Wchodząc do mieszkania nieomal tego pragnąłem.

 

    Lucienne leżała w łóżku. Spała.

 

    Nigdy jeszcze nie była tak olśniewająco piękna.

 

    Poczułem, jakbym dostał pałką w łeb.

 

    Już od dawna nie miałem w ustach kropli alkoholu. A więc znalazła sobie innego magika! Kto to taki? Pewnie któryś z moich przyjaciół. Zebrało mi się na wymioty.

 

   Na palcach wróciłem do drzwi. Byle jej nie zbudzić, byle jej tylko nie obudzić! Nie zniósłbym widoku jej oczu. Lepiej odejść bez hałasu, bez zbędnych słów. W ten sposób będę mógł wmówić sobie, że umarła.

 

   W chwili gdy przekraczałem próg, wypowiedziała głośno moje imię.

 

   - Dan!

 

   Zamarłem lecz nie odpowiedziałem.

 

   - Dan, wiem, że tu jesteś. Wiem, że chcesz sobie pójść.

 

   Wzruszenie ścisnęło mi gardło.

 

   - Dan kocham cię.

 

   "A co z tamtym - pomyślałem - czyżby był narzędziem?"

 

   - Nie ma żadnego tamtego - rzekła Lucienne, jakby czytała w moich myślach. - To ja sama.

 

   - Coś ty! - rzuciłem ochrypłym głosem. - Wzięłaś się zapicie? Ależ to tylko odroczenie! Przyjdzie chwila, że zachorujesz jak ja!

 

   Lucienne stanęła w drzwiach sypialni. Drżała z emocji.

 

   - Ależ, Dan, to nie "Cztery Róże" tak na mnie działają, to tran z wątroby wątłusza. Będę mogła go pić całe życie. Nie jest wprawdzie zbyt smaczny, ale i tak warto się poświęcić. Bo teraz jesteś taki piękny Dan, taki piękny...

 

 

 

DENTYŚCI

 

W swoim czasie każdy z nas doświadczył przykrości z racji znalezienia się w zasięgu dentysty o cuchnącym oddechu. Dentystom, jak przekonaliśmy się o tym wielokrotnie, śmierdzi z gęby. Dlaczego? Pewien były stomatolog, który wolał zachować anonimowość, puścił farbę: dentyści nigdy nie myją zębów. Tak naprawdę szczotkowanie niszczy je. A usuwanie kamienia? Szkodliwe. Leczenie próchnicy? Fatalne. Plombowanie, zakładanie mostków? Katastrofalne. Wystarczy przyglądać się czaszkom naszych przodków, a dokładniej - ich szczękom, żeby stwierdzić, jak wspaniałe posiadali uzębienie, zanim poddali się dyktaturze stomatologów. Wzorujcie się na tym, jak dentyści postępują, a nie na tym, co mówią. Zastawcie żeby w spokoju. Będzie wam śmierdzieć z ust? Najwyżej wezmą was za stomatologów.

 

 

 

DOBRY UCZYNEK

 

Stary pan Scrouge nie mógł zasnąć. Męczyły go najróżniejsze dziwne myśli, do których nie był przyzwyczajony. Zupełnie jakby worek z myślami, nie tknięty przez siedemdziesiąt sześć lat, nagle pękł. Stary pan Scrouge przewracał się w łóżku z boku na bok. Wraz z tymi poruszeniami przed otwartymi oczyma zmieniały się obrazy. Jedna po drugiej defilowały postaci, które w życiu spotkał, a z którymi nie udało mu się zaprzyjaźnić. Znów oglądał twarze kobiet, które pozostały obce, bo bał się zakłócić swój wygodnicki tryb życia. Przypomniał sobie żebraka, któremu odmówił kawałka chleba, i zagubionego na środku ulicy ślepca; udał wtedy, że go nie widzi. Stłumił łkanie. Nagle poczuł straszliwy chłód. Zadrżał. Owinął się kocami cały, łącznie z głową, żeby się ogrzać własnym ciepłem. O północy dobiegło go dwanaście uderzeń zegara, przytłumionych grubą warstwą wełny. Potem zdawało mu się, że słyszy jakieś krzyki. Jednym ruchem z całej siły odrzucił koce. Słuchał. Nie mylił się. Słabnący głos krzyknął jeszcze kilka razy:

 

- Ratunku!

 

Pan Scrouge mieszkał przy Nabrzeżu Grands-Augustins. Głos należał zapewne do jakiegoś nieszczęśliwca, który wpadł do Sekwany. Nie bacząc na chłód, wstrząsający zasuszonym ciałem, szybko narzucił szlafrok, wsunął kapcie i wybiegł na dwór. Przeszedł ulicę, wychylił się przez balustradę i wpatrzył w czarną toń. Jakiś człowiek poruszał się niezdarnie, jakby uwięziony w kleistej mazi.

 

- Jestem stary - pomyślał pan Scrouge - cóż mi jeszcze w życiu pozostało? Jeżeli teraz uratuję tonącego człowieka, osiągnę więcej satysfakcji niż przez całe lata nędznej egzystencji. Odważnie przekroczył balustradę i dał nurka.

 

Od razu poszedł na dno, bo miał serce z kamienia.

 

 

 

DOKTOR JEKYLL I MISS HYDE

 

Tak długo słuchałem, jak ludziom odwala na temat tego filmu, aż w końcu poszedłem go zobaczyć. To najbardziej przykra strona zawodu krytyka filmowego: od czasu do czadu trzeba iść do kina.

 

Z początku pomysł wydawał się zabawny i nie pozbawiony pewnej pikanterii. Kiedy Doktor Jakyll połykał tę swoja osławioną miksturę, nie zamieniał się w potwora, lecz w zachwycającą kobietę, przy tym tak zdesperowaną i demoniczną, że straszliwy Mister Hyde wyglądał przy niej jak idący do pierwszej komunii chłopczyna. Na domiar wszystkiego narzeczona doktora, która była niezwykle zazdrosna, ubzdurała sobie, że tenże kombinuje z Miss Hyde. Śledziła więc tę obmierzłą istotę w długie londyńskie noce. Jej przerażenie szybko ustąpiło miejsca fascynacji tą zdzirą. W końcu w zatłoczonym nadmiarem postaci łóżku odkryła, że Doktor Jakyll i Miss Hyde to jedna i ta sama osoba. Koniec.

 

Bazując na głównym wątku, reżyser i scenarzysta uznali za stosowne dać upust swoim fantazjom. W rezultacie powstało żałosne widowisko, w którym zły gust przekraczał granice tolerancji. Mam na myśli między innymi tę scenę, podczas której mającą akurat okres Miss Hyde zamienia się w Doktora Jakylla, któremu z nosa leci krew. Powalające. Czy miało czemuś służyć łaskawe ukazanie nam Miss Hyde wkładającej sobie miniaturowy potrzask do pochwy? Czy nie można było darować sobie zbliżenia w chwili, gdy pułapka zatrzaskiwała się na penisie jakiegoś nieszczęśnika? A w ogóle to dlaczego pozwala się chędożyć każdemu napotkanemu psu? No i jak udało się jej odgryźć taką ilość kusiek za jednym zamachem? Brak prawdopodobieństwa walczył o lepsze z ohyda.

 

Wyjątkowo skandaliczny wydal mi się epizod, gdy Doktor Jakyll, wycinający na żywca wyrostek robaczkowy swojej narzeczonej, nagle odrzuca skalpel, wskakuje na stół i kocha się z nią, robiąc przy tym użytek ze świeżej rany. No i ten, kiedy to Miss Hyde wzorem Gena Kelly stepuje w kałużach spermy, podczas gdy kilkunastu marynarzy onanizuje się do rytmu. To już prawdziwy festiwal wulgarności.

 

Koniec końców, ani właściwa reżyseria i solidna obsada z dobrym prowadzeniem aktorów, ani pięknie komponowane kadry nie wystarczą, żeby zatrzeć wrażenie czegoś wtórnego. Czy nie lepiej byłoby wprowadzić ograniczenie: tylko dla widzów poniżej 13 lat?

 

PS Doskonale widać, że Miss Hyde goli sobie nogi, podczas gdy Doktor Jakyll jest owłosiony jak małpa. Kolejny absurd.

 

 

 

EGZEKUCJA

 

Skazańca przywiązano do słupa. Był człowiekiem lat około czterdziestu o spokojnym wejrzeniu i wysokim czole intelektualisty. Oficer zasłonił mu oczy opaską.

 

- Możecie zabronić mi patrzeć, ale nie możecie zabronić całemu światu, by widział was i osądzał.

 

- Zamknij się - odparł oficer zmęczonym głosem.

 

- Obrażając mnie, usiłuje pan znieważyć wolność.

 

- Dobra, dobra - westchnął oficer.

 

Wolnym krokiem wrócił do plutonu. Skazaniec usłyszał szczęk repetowanych karabinów. Krzyknął:

 

- Niech żyje wolność !

 

Czekał na uderzenie kul o ciało i na ból ... Mijały sekundy, potem minuty. Oficer wydał komendę:

 

- Cel !

 

Człowiek zesztywniał. I znowu nic. Czas dłużył się w nieskończoność. Ostatnie chwile życia ... Nic.

 

- Niech żyje wolność ! - powtórzył skazaniec.

 

Lecz gdyby mógł widzieć pluton egzekucyjny, nie wysilałby się. Żołnierze porzucili karabiny. Spuścili spodnie i wszyscy razem, korzystając z tego, że ich nie widzi, załatwiali się, kucnąwszy w kurzu.

 

 

 

JAK PIES Z KOTEM

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin