Arthur C. Clarke - Spotkanie z Meduzą.odt

(828 KB) Pobierz



Arthur C. Clarke

 

 

 

 

 

 

Spotkanie z meduzą

 

 

 

 

 

Przełożył: Marek Cegieła

 

 

Wydawnictwa ALFA Warszawa 1988

 

Opowiadania zamieszczone w niniejszym tomie zaczerpnięto z następujących zbiorów:

„Venture to the Moon", „No Morning After", „Ali the Time in the World", „Tianscience", „The Songs of Distant Earth" – The Other Side of the Sky. Victor Gollancz, London 1961 Copyright              1958 by Arthur C. Clarke.

„A Walk in the Dark", „The Awakening"  – Reach for Tomorrow, Victor Gollancz.  London  1962.  Copyright   ©   1956 by Arthur C. Clarke. „History Lesson" (jako: „Expedition to Earth"), „Breaking Strain". „The Suntinel"              Expedition   to   Earth,   Sphere   Books,   London   1968. Copyright   'c    1968 by Arthur C. Clarke

„Summertirne on Icarus", „The ROad to the Sea" – 7~a/es of Ten Worlds, Victor Gollancz, London 1963. Copyright © 1962 by Arthur C. Clarke.

„The Wind from the Sun", „Transit of Earth", „A Meeting with Medusa" – The Wind from the Sun, Victor Gollancz, London 1972 Copyright © 1072 by Arthur C. Clarke.

„The Lion of Comarre" – The Lion of Comarre & Against the Fali of Night, Victor GL Hańcz, London 1970. Copyright © 1970 by Arthur C Clarke.

 

1. Przebudzenie

 

Marian nudził się – tą bezgraniczną nudą, jakiej można zaznać jedynie w Utopii. Stał przy wielkim oknie i spoglądał w dół na chmury, pędzone wichrem szalejącym u stóp miasta. Chwilami przez dziury we wzburzonej pokrywie białych chmur migały mu jeziora, lasy i wijąca się wstęga rzeki płynącej przez puste pola; obecnie tak rzadko zadawał sobie trud, by je odwiedzać. Trzydzieści kilometrów na zachód wznosiły się nad chmurami tęczowo zabarwione światłem Słońca, najwyższe szczyty sztucznej góry Dziewiątego Miasta – wyspy marzeń, dryfującej w mroźnym bezmiarze stratosfery. Marian zastanawiał się, ilu jej mieszkańców, jak on niezadowolonych z życia, patrzyło obojętnie w jego stronę.

Miał, rzecz jasna, jedną drogę ucieczki i wielu ją wybrało, ale była ona tak oczywista, Marian zaś nade wszystko unikał oczywistości. Poza tym, póki istniała szansa, że życie może jeszcze dostarczyć jakichś nowych doznań, poty nie chciał korzystać z drzwi prowadzących do zapomnienia.

Wtem z leżącej w dole mgły wystrzeliło coś płonącego i świecącego i rozdarłszy chmury znikało w błękicie zenitu. Marian obserwował wznoszący się statek przygasłymi oczami. Niegdyś – jakże dawno temu! – widok ten dodałby mu otuchy. On również kiedyś odbywał takie podróże, podążając drogą, na której Człowiek przeżył swe największe przygody. Lecz na dwunastu planetach i pięćdziesięciu księżycach nie znaleziono nic, czego nie byłoby na Ziemi. Być może, docierając do gwiazd, ludzkość wyszłaby ze ślepego zaułka, w którym znajdowała się teraz jak w pułapce; wówczas w dalszym ciągu miałaby nieograniczone perspektywy eksploracji i odkryć. Lecz rodzaj ludzki zląkł się straszliwego ogromu przestrzeni międzygwiezdnej. Człowiek dotarł do innych planet, kiedy był jeszcze młody, ale gwiazdy pozostały na zawsze poza jego zasięgiem.

A jednak – Marian aż sprężył się na samą myśl o tym i powiódł wzrokiem po spiralnym śladzie pary znaczącym drogę odlatującego statku – chociaż Kosmos go pokonał, mógł spróbować jeszcze jednego podboju. Zamyślony, długo stał w milczeniu, a tymczasem kończąca się burza odsłaniała daleko w dole podpory i umocnienia miasta, a pod nimi zapomniane pola i lasy, które niegdyś były jedynym domem Człowieka.

Pomysł ten przemówił do naukowej wyobraźni Sandraka, stawiając przed nim interesujące problemy techniczne, których rozwiązywanie zajmie go przez rok czy dwa. Zapewni to Marianowi dość czasu, by zlikwidował swoje sprawy lub, jeśli trzeba, zmienił zamiary.

Jeżeli nawet zawahał się w ostatniej chwili, był zbyt dumny, aby to okazać, kiedy żegnał się ze swymi przyjaciółmi. Rozpatrywali jego plany z niezdrową ciekawością, w przekonaniu, że chce poddać się eutanazji w jakiejś wyszukanej formie. Gdy za Marianem zamknęły się drzwi niewielkiego statku kosmicznego, powoli rozeszli się, by dalej ciągnąć swe bezcelowe życie; Roweena zapłakała nawet, lecz na krótko.

Marian dokonywał ostatnich przygotowań, a prowadzony automatycznie statek wznosił się swym kursem, nabierając szybkości, aż Ziemia stała się srebrnym półksiężycem, a potem malejącą gwiazdą, przyćmioną potężniejszym blaskiem Słońca. Odlatując prostopadle do płaszczyzny, po której poruszają się planety, statek wytrwale mknął ku gwiazdom, póki z samego Słońca nie zostało nic poza błyszczącym punktem światła. Marian zmniejszył szybkość statku, wprowadzając go na orbitę, która uczyniła zeń najbardziej oddalone dziecko Słońca. Tutaj nigdy już nic nie zakłóci mu spokoju, chyba że wskutek nie dającego się przewidzieć przypadku przechwyci go jakaś wędrująca kometa.

Po raz ostatni Marian sprawdził zbudowane przez Sandraka instrumenty, potem wszedł do najgłębszego przedziału i zakręcił ciężkie, metalowe drzwi. Kiedy ponownie je otworzy, wówczas pozna tajemnicę ludzkiego przeznaczenia.

Nie odczuwał żadnych emocji, leżąc na poduszkach pokrywających grubą warstwą tapczan i czekając, aż automaty spełnią swój obowiązek. Nie słyszał pierwszego syknięcia wypływającego z przewodów gazu; świadomość odeszła jak fala odpływu.

Wkrótce z niewielkiego pomieszczenia ze świstem uszło powietrze, a pozostałe ciepło pochłonął lodowaty chłód Kosmosu. Nigdy tu się już nic nie zmieni i nie ulegnie zniszczeniu; Marian leżał w grobie, który przetrwa wszystko, co kiedykolwiek człowiek zbudował na Ziemi, a może nawet samą Ziemię. Jednak nie był to tylko grób, gdyż znajdujące się tam urządzenia czekały na stosowną chwilę, a co sto lat włączał się i wyłączał jakiś obwód, odmierzając wieki.

Marian spał więc w lodowatym półmroku za Plutonem. Nic nie wiedział o życiu, które przypływało i odpływało na Ziemi i jej siostrzanych planetach, a tymczasem wieki wydłużały się w tysiąclecia, a tysiąclecia w ery. Na planecie, która niegdyś była Marianowi domem, rozpadały się góry i pochłaniało je morze; lód spływał z biegunów, jak to robił przedtem i uczyni jeszcze wielokrotnie. Na dnie oceanów, kolejnymi warstwami osadu powstawały góry, potem wyłaniały się na światło dzienne, by wkrótce zginąć śladem zapomnianych Alp i Himalajów.

Słońce mimo wszystko bardzo niewiele się zmieniło, kiedy cierpliwe urządzenia na statku Mariana przebudziły się z długiego snu. Do pomieszczenia z sykiem powróciło powietrze; temperatura z wolna rosła od absolutnego zera do poziomu, w którym znów mogło rozpocząć się życie. Automaty ostrożnie zaczęły serię delikatnych zabiegów, które powinny przywrócić życie ich panu.

Lecz on nawet nie drgnął. Przez długie wieki, jakie upłynęły od chwili, gdy zasnął, coś zawiodło w obwodach, które powinny były go zbudzić. Prawdziwy cud, że i tak wiele sprawnie funkcjonowało, bowiem Marian wciąż wymykał się śmierci, choć służące mu automaty nigdy nie wyrwą go ze snu.

A teraz cudowny statek przypomniał sobie rozkazy otrzymane tak dawno temu. Przez krótką chwilę, kiedy jego mechanizmy powoli się rozgrzewały, unosił się bezwładnie w nikłym świetle Słońca, połyskującym na jego ścianach. Potem, nawet jeszcze szybciej niż w tę stronę, zaczął powracać drogą, którą przebył, gdy świat był młody. Nie zwalniał, póki znowu nie znalazł się wśród wewnętrznych planet, a jego kadłuba nie rozgrzały promienie odwiecznego, niestrudzonego Słońca. Tutaj zaczął poszukiwania – w strefie temperatury, w której kiedyś krążyła Ziemia – i tutaj odnalazł planetę, której nie poznawał.

Wielkość się zgadzała, lecz wszystko inne nie. Gdzie są morza, które niegdyś były największą chlubą Ziemi? Nie pozostały nawet ich wyschnięte dna – dawno zasypał je pył z nie istniejących już kontynentów. A przede wszystkim, gdzie jest Księżyc? W jakimś momencie zapomnianej przeszłości zbliżył się do Ziemi i spotkała go zguba, gdyż planetę, jak dawniej wyłącznie Saturna, otaczał teraz ogromny pierścień krążącego wokół niej pyłu.

Przez chwilę roboty sterujące przeszukiwały swą pamięć elektroniczną, kiedy statek rozważał sytuację. Następnie podjął decyzję – gdyby maszyny mogły wzruszać ramionami, na pewno by to zrobił. Wybrawszy na chybił trafił miejsce do lądowania, łagodnie opadł w rozrzedzonym powietrzu i zatrzymał się na płaskowyżu ze zniszczonego erozją piaskowca. Dowiózł Mariana do domu i niczego więcej nie mógł zrobić. Jeśli na Ziemi jeszcze istniało życie, wcześniej czy później ktoś go znajdzie.

I oto rzeczywiście wkraczali na statek Mariana nowi władcy Ziemi. Mieli dobrą pamięć i jajowaty przedmiot ze zmatowiałego metalu, leżący na piaskowcu, nie był im całkiem obcy. Podekscytowani stosownie do swej natury, szybko się naradzili, a potem, używając własnych, dziwnych narzędzi, zaczęli przebijać się przez oporne ściany, aż dotarli do przedziału, w którym spał Marian.

Na swój sposób byli bardzo mądrzy, gdyż potrafili zrozumieć cel urządzeń Mariana i ustalić, w którym miejscu nie wykonały swego zadania. Po krótkiej chwili specjaliści naprawili, co trzeba, choć zbytnio nie łudzili się nadzieją. Mogli co najwyżej oczekiwać, że jeśli w ogóle uda się z powrotem doprowadzić umysł Mariana do świadomości, to tylko na krótką chwilę, zanim Czas wywrze na nim swą długo odkładaną zemstę.

Światło znów zaczęło docierać do mózgu Mariana z powolnością zimowego świtu. Od wieków znajdował się na granicy świadomości własnego istnienia, wiedząc, że żyje, lecz nie wiedząc, kim jest i skąd przybył. Później powróciły fragmenty pamięci i kolejno dopasowały się do siebie, tworząc zawiłą układankę osobowości, aż w końcu Marian wiedział, że jest – Marianem. Choć był słaby, świadomość powodzenia dała mu głębokie, aż palące poczucie satysfakcji. Ciekawość, która skierowała go na drogę przez wszystkie te wieki, podczas gdy jego towarzysze wybrali błogi sen eutanazji, zostanie wkrótce nagrodzona: dowie się, jacy ludzie mieszkają na Ziemi.

Powracały mu siły. Otworzył oczy. Łagodne światło nie oślepiało, lecz przez chwilę wszystko było zamazane i mgliste. Potem dostrzegł majaczące nad nim postacie i zdumiał się jak we śnie, wiedział bowiem, że kiedy wróci do życia, powinien być sam, otoczony jedynie automatami, które miały się nim opiekować.

I teraz wszystko nabrało ostrości – zobaczył wpatrzone weń, ni to wrogie, ni przyjazne, ani też podniecone czy obojętne, niezgłębione oczy Obserwatorów. Szczupłe, groteskowo zbudowane postacie otaczały go ciasnym kołem, patrząc nań z góry poprzez przepaść, której zarówno on, jak i oni nie mogli objąć umysłem.

Inny człowiek poczułby strach, lecz Marian tylko uśmiechnął się trochę smutno, kiedy zamykał oczy na zawsze. Jego dociekliwy umysł osiągnął swój cel: już nie miał o co pytać Czasu. Bowiem w ostatniej chwili życia, gdy zobaczył zebrane wokół siebie istoty, pojął, że odwieczna wojna między Człowiekiem a owadami już dawno się skończyła i że to nie Człowiek był zwycięzcą.

 

1942

 

 

2. Lekcja historii

 

Nikt już nie pamiętał, kiedy szczep rozpoczął swą długą drogę – faliste niziny, które były jego pierwszym domem, pozostały jedynie na pół zapomnianym snem. Przez wiele lat Shann i jego lud uciekali poprzez krainę niskich wzgórz i połyskliwych jezior, a teraz mieli przed sobą góry. Tego lata muszą je przekroczyć, by dotrzeć do południowych lądów, a pozostało im tak niewiele czasu.

Spływające z biegunów białe zagrożenie, które ścierało kontynenty na pył i zamrażało nawet powietrze przed sobą, znajdowało się o niecały dzień drogi za nimi. Shann zastanawiał się, czy lodowce pokonają te góry, a w jego sercu nieśmiało tliła się maleńka iskierka nadziei. Mogły okazać się barierą, w którą nawet najtwardszy lód będzie walił na próżno. Może na południowych lądach, o których wspominają legendy, jego lud w końcu znajdzie schronienie.

Wiele tygodni minęło, zanim odkryto przejście dla szczepu i jego zwierząt. W połowie lata obozowali w samotnej dolinie, gdzie powietrze było rozrzedzone, a gwiazdy świeciły blaskiem, jakiego żaden z nich jeszcze nigdy nie widział. Dni stawały się coraz krótsze, gdy Shann zabrał swych dwóch synów i ruszył przodem na poszukiwanie drogi. Przez trzy dni wspinali się po zimnych skałach, śpiąc gdzie popadło. Czwartego dnia rano zobaczyli przed sobą jedynie łagodne podejście, prowadzące do kopca z szarego kamienia, usypanego przed wiekami przez innych podróżników.

Shann drżał, ale nie z zimna, kiedy szli w stronę niewielkiej kamiennej piramidy. Jego synowie pozostali nieco z tyłu; nikt nic nie mówił, gdyż stawka była zbyt wielka. Za chwilę dowiedzą się, czy nie zawiodły ich wszelkie nadzieje.

Ściany gór rozchodziły się na wschód i na zachód, jakby obejmując leżącą u ich stóp ziemię. Na wiele kilometrów rozciągała się falista nizina, przecięta rzeką, która wiła się ogromnymi zakolami. Ziemia była żyzna; jego szczep mógłby ją uprawiać bez obawy, że będzie musiał uciekać przed nadejściem zbiorów.

Potem Shann uniósł wzrok, spojrzał na południe i zobaczył coś, co pogrzebało jego wszystkie nadzieje. Bowiem tam, na skraju świata migotało to mordercze światło, które tak często widywał od północy – odblask lodu za horyzontem.

Nie było już drogi do przodu. W ciągu tych wszystkich lat ucieczki lodowce z południa sunęły im na spotkanie. Wkrótce zostaną zmiażdżeni między dwiema poruszającymi się ścianami lodu...

Południowe lodowce dotarły do gór dopiero w następnym pokoleniu. Tego ostatniego lata synowie Shanna przenieśli najświętsze skarby szczepu pod górujący nad niziną kopiec. Lód, który niegdyś błyszczał za horyzontem, sięgał teraz ich stóp – do wiosny zacznie kruszyć się o ścianę gór.

Obecnie nikt nie wiedział, na czym polegała wartość tych skarbów; pochodziły ze zbyt odległych czasów, aby ktokolwiek z żyjących mógł to wiedzieć. Ich początki ginęły w mrokach Złotego Wieku, a teraz nikt już nie opowie, jak ostatecznie znalazły się w posiadaniu tego wędrującego szczepu. Należały bowiem do historii pewnej cywilizacji, która odeszła w zapomnienie.

Niegdyś tych wszystkich żałosnych pamiątek strzeżono jak skarbu, a teraz stały się święte, choć ich znaczenia od dawna nikt nie znał. Druk w starych księgach wyblakł już przed wiekami, choć jeszcze sporo można by odczytać, gdyby znalazł się ktoś do tego zdolny. Ale minęło wiele pokoleń od czasów, w których ludzie posługiwali się logarytmami siedmiocyfrowymi, atlasem śwriata i partyturą VII Symfonii Sibeliusa, wydrukowaną przez pekińską firmę H. K. Czu i Synowie w roku 2021.

W niewielkiej, specjalnie w tym celu wykonanej krypcie umieszczono z szacunkiem stare księgi, a następnie zbiór przeróżnych rozmaitości: złote i platynowe monety, rozbity teleobiektyw, zegarek, lampę jarzeniową, mikrofon, nożyk elektrycznej golarki, parę miniaturowych lamp radiowych – resztki tego, co pozostało, kiedy wielka fala cywilizacji odpłynęła na zawsze. Wszystko to pieczołowicie złożono w miejscu wiecznego spoczynku. Potem ukryto jeszcze trzy pamiątki, najświętsze ze wszystkich, gdyż najmniej rozumiane.

Pierwsza z nich to kawałek metalu o dziwnym kształcie, którego barwa wskazywała, że działały nań wysokie temperatury. Na swój sposób był najbardziej wzruszającym spośród tych wszystkich symboli przeszłości, gdyż mówił o największym osiągnięciu Człowieka i o przyszłości, którą mógłby poznać. Na mahoniowej podstawce, do której go umocowano, znajdowała się srebrna tabliczka z następującym napisem:

Pomocnicze urządzenie zapłonowe prawego silnika odrzutowego statku kosmicznego

Gwiazda Poranna,  Ziemia – Księżyc, 1985 r.n.e.

Drugą był inny cud dawnej nauki: kula z przezroczystego plastyku z wtopionymi w nią kawałkami metalu o dziwnym kształcie. W jej środku znajdowała się mała kapsułka syntetycznego radioelementu, otoczona ekranami przetwarzającymi, które zmieniały widmo jej promieniowania.

Dopóki materiał zachowa swą aktywność, dopóty kula pozostanie maleńkim nadajnikiem, wysyłającym we wszystkie strony fale radiowe. Zbudowano zaledwie kilka takich kuł; miały służyć za wieczne radiolatarnie do oznaczania orbit asteroidów. Ale Człowiek do asteroidów nie dotarł i nigdy ich nie wykorzystano.

Ostatnią pamiątkę stanowiła płaska, okrągła puszka, bardzo szeroka w porównaniu z jej wysokością. Była szczelnie zamknięta i grzechotała, kiedy nią potrząsano. Według wierzeń szczepu jej otwarcie miało wywołać kataklizm, a nikt nie wiedział, że puszka zawiera jedno z wielkich dzieł sztuki sprzed bez mała tysiąca lat.

Zadanie wykonano. Dwaj ludzie przetoczyli kamienie z powrotem na miejsce i zaczęli powoli schodzić zboczem góry. Nawet w sytuacji ostatecznej Człowiek pomyślał o przyszłości i próbował coś po sobie zostawić.

Tej zimy wielkie fale lodu przypuściły pierwszy atak na góry od północy i od południa. W pierwszym szturmie pokonały podgórze, które lodowce roztarły na proch. Ale góry stały niewzruszenie, a kiedy nadchodziło lato, lód cofał się na jakiś czas.

W ten sposób każdej zimy trwała walka, a łoskot lawin, odgłosy kruszonej skały i trzaski pękającego lodu wypełniały powietrze zgiełkiem. Człowiek jeszcze nigdy nie prowadził tak zaciętej wojny, która by tak dokładnie objęła całą kulę ziemską. W końcu fale lodu zaczęły ustępować i powoli spływały z gór, których nigdy całkowicie nie pokonały, choć doliny i przełęcze pozostawały jeszcze w ich uścisku. To był pat – lodowce trafiły na godnego siebie przeciwnika.

Lecz ich porażka nastąpiła zbyt późno, aby przynieść jakiś pożytek Człowiekowi.

Minęły wieki, a teraz stało się coś, co musi się wydarzyć przynajmniej raz w historii każdej planety we Wszechświecie, bez względu na jej odosobnienie...

Statek z Wenus spóźnił się o pięć tysięcy lat, ale jego załoga nic o tym nie wiedziała. Jeszcze z odległości wielu milionów kilometrów teleskopy wykryły ogromny płaszcz lodu, który czynił z Ziemi najjaśniejszy obiekt na niebie, ustępujący tylko samemu Słońcu. Oślepiającą powierzchnię pokrywały miejscami czarne plamki, ujawniające obecność ledwie widocznych spod lodu gór. To wszystko. Falujące oceany, niziny i lasy, pustynie i jeziora – wszystko to, co niegdyś było światem Człowieka, tkwiło w okowach lodu, być może na zawsze.

Statek zbliżył się do Ziemi i wszedł na orbitę odległą od jej powierzchni o półtora tysiąca kilometrów. Przez pięć dni krążył wokół planety, a tymczasem kamery rejestrowały to, co jeszcze było widać, setka instrumentów zaś zbierała informacje, które zapewnią pracę wenusjańskim naukowcom na wiele lat. Nie zamierzano lądować, gdyż było to prawie bezcelowe. Lecz szóstego dnia obraz się zmienił. Panoramiczny czujnik radiacji, nastawiony na maksymalne wzmocnienie, wykrył zamierające promieniowanie radiolatarni, która miała pięć tysięcy lat. Przez wszystkie te wieki wysyłała sygnały z coraz mniejszą mocą, w miarę nieustannego słabnięcia jej radioaktywnego serca.

Czujnik namierzył się na częstotliwość radiolatarni. W sterowni zabrzmiał dzwonek alarmowy. Wkrótce statek wenusjański oderwał się od swej orbity i łukiem poszybował ku Ziemi – w stronę łańcucha gór, wciąż dumnie wznoszących się nad lodem, do piramidy z szarych kamieni, których minione lata prawie nie tknęły.

Wielka tarcza Słońca jaskrawo świeciła na niebie, którego już nie przysłaniała mgła, gdyż chmury, zakrywające niegdyś Wenus, teraz całkowicie zniknęły. Moce, które spowodowały zmianę promieniowania Słońca, zniszczyły jedną cywilizację, lecz dały życie drugiej. Przed niespełna pięcioma tysiącami lat półdzicy mieszkańcy Wenus po raz pierwszy ujrzeli Słońce. Podobnie jak na Ziemi, nauka również tutaj zaczęła się od astronomii, a na tej ciepłej, bogatej planecie, której Człowiek nigdy z bliska nie oglądał, postęp dokonywał się nieprawdopodobnie szybko.

Być może Wenusjanie mieli szczęście. Nie wiedzieli, co to mroki średniowiecza, które trzymało Człowieka w okowach przez tysiąc lat; ominęła ich długa, okrężna droga poprzez chemię i mechanikę i od razu doszli do bardziej zasadniczych praw fizyki promieniowania. W czasie, w jakim Człowiek przeszedł od piramid do rakietowych statków Kosmicznych, Wenusjanie odbyli drogę od rolnictwa do samej anty grawitacji – największego sekretu, którego Człowiek nigdy nie poznał.

Ciepłe oceany, w których wciąż egzystowała większość form życia tej młodej planety, ospale obmywały falami piaszczyste brzegi. Młodość kontynentu sprawiała, że piasek był gruby i chropawy – ocean jeszcze nie zdążył rozdrobnić go i wygładzić. Uczeni leżeli do połowy w wodzie; ich wspaniałe, podobne do gadzich ciała połyskiwały w słońcu. Na brzegu zebrały się największe umysły Wenus, przybywając ze wszystkich wysp tej planety. Jeszcze nie wiedzieli, co usłyszą, poza tym, że miało to dotyczyć Trzeciej Planety i tajemniczej rasy, która ją zamieszkiwała przed zlodowaceniem.

Historyk wyszedł na ląd, ponieważ instrumenty, z których pragnął skorzystać, nie lubiły wody. Obok niego stała duża maszyna, przyciągająca zaciekawione spojrzenia jego kolegów. Niewątpliwie miała coś wspólnego z optyką, gdyż wystawał z niej układ soczewek skierowany w stronę odległego o dwadzieścia metrów ekranu z białego materiału.

Historyk zaczął mówić. Pokrótce przedstawił garstkę informacji, jakie udało się zdobyć na temat Trzeciej Planety i jej mieszkańców. Wspomniał o wiekach bezowocnych badań, w wyniku których nie udało się rozszyfrować nawet jednego słowa pisma ziemiańskiego. Planetę zamieszkiwała wielce utalentowana technicznie rasa, czego dowodzi kilka okazów mechanizmów znalezionych w piramidzie na górze.

– Nie wiemy, dlaczego upadła tak rozwinięta cywilizacja. Możemy stwierdzić prawie z całkowitą pewnością, że dysponowała dostateczną wiedzą, aby przeżyć Erę Zlodowacenia. Musiał na to wpłynąć jakiś czynnik, o którym nic nie wiemy. Przypuszczalnie zadecydowała o tym jakaś choroba albo degeneracja rasy. Istnieją sugestie, że endemiczne konflikty plemienne, które w czasach prehistorycznych powstawały między naszymi gatunkami, mogły w dalszym ciągu trwać na Trzeciej Planecie, kiedy już rozwinęła się tam technika. Niektórzy filozofowie utrzymują, że posiadanie maszyn niekoniecznie musi wskazywać na wysoki stopień rozwoju cywilizacji, a wojny są teoretycznie możliwe w społeczeństwie dysponującym siłą mechaniczną, aparatami latającymi, a nawet radiem. Pojęcie takie jest nam obce, lecz musimy przyznać, że to możliwe. Z pewnością to właśnie spowodowało upadek rasy. Zawsze zakładaliśmy, że nigdy nie dowiemy się niczego o fizycznym wyglądzie istot, które żyły na Trzeciej Planecie. Przez całe wieki nasi artyści malowali sceny z historii wymarłej planety, zaludniając je wszelkiego rodzaju fantastycznymi istotami. W mniejszym lub większym stopniu przypominały one przeważnie nas samych, choć często podkreślano, że aczkolwiek jesteśmy gadami, gady niekoniecznie muszą być jedyną formą inteligentnego życia. Znamy już odpowiedź na jedno z najbardziej kłopotliwych pytań w historii. Po pięciuset latach badań, udało nam się odkryć dokładny wygląd i charakter najwyższej formy życia na Trzeciej Planecie.

Wśród zebranych uczonych dał się słyszeć szmer zaskoczenia. Niektórzy byli tak bardzo wstrząśnięci, że na moment zniknęli w pokrzepiającym oceanie, co wszyscy Wenusjanie zwykli czynić w chwilach stresu. Historyk zaczekał, aż jego koledzy ponownie znajdą się w żywiole, którego tak nie lubili. On sam czuł się zupełnie dobrze dzięki niewielkim rozpylaczom, nieustannie zraszającym jego ciało. Z ich pomocą mógł przez wiele godzin przebywać na lądzie, zanim musiał powrócić do oceanu.

Podniecenie z wolna ustąpiło i wykładowca mówił dalej.

– Jednym z najbardziej zagadkowych przedmiotów, znalezionych na Trzeciej Planecie, jest płaski, metalowy pojemnik, zawierający bardzo długi odcinek przezroczystego plastyku, perforowanego na brzegach i ciasno nawiniętego na szpulę. Początkowo ta przezroczysta wstęga zdawała się niczym nie wyróżniać. Dopiero podczas badania przeprowadzonego za pomocą nowego, subelektronowego mikroskopu, okazało się, że tak nie jest. Na całej powierzchni tego tworzywa znajdują się tysiące maleńkich obrazków, niewidocznych dla naszych oczu, lecz bardzo wyraźnych w odpowiednich promieniach. Uważa się, –że utrwalono je na tym tworzywie chemicznie i z czasem wyblakły.

Obrazki te – ciągnął Historyk – tworzą zapis życia z czasów rozkwitu cywilizacji na Trzeciej Planecie. Między nimi istnieje pewien związek; kolejne obrazki są prawie identyczne, różniąc się tylko szczegółami w ruchu. Cel takiego zapisu jest oczywisty – wystarczy szybko wyświetlić te scenki jedną po drugiej, aby uzyskać wrażenie ciągłego ruchu. Zbudowaliśmy w tym celu to urządzenie i mam tutaj dokładną reprodukcję obrazków z zachowaną kolejnością.

Sceny, które zaraz zobaczycie, cofają nas o tysiące lat, do wielkich dni naszej siostrzanej planety. Przedstawiają bardzo złożoną cywilizację i niezbyt rozumiemy wiele form jej funkcjonowania. Wydaje się, że życie tam było bardzo gwałtowne i pełne energii, a wiele z tego, co zobaczycie, trudno zrozumieć. Niewątpliwie Trzecią Planetę zamieszkiwała pewna liczba różnych gatunków, z których żaden nie reprezentował gadów. Fakt ten godzi w naszą dumę, ale wniosek taki jest nieunikniony. Dominującą formą życia był najwyraźniej dwuręki dwunóg. Poruszał się w pozycji pionowej i okrywał swe ciało jakimś elastycznym tworzywem, prawdopodobnie dla ochrony przed zimnem, gdyż nawet przed nadejściem Ery Zlodowacenia, na planecie tej panowała znacznie niższa temperatura niż u nas. Jednakże nie będę już dłużej wystawiał na próbę waszej cierpliwości. Teraz zobaczycie zapis, o którym mówiłem.

Projektor błysnął jasnym światłem. Rozległ się cichy warkot i ekran wypełnił}1 setki dziwnych istot, raczej konwulsyjnie poruszających się tam i z powrotem. Obraz powiększył się, obejmując jedna z istot i naukowcy zobaczyli, że przedstawiony przez. Historyka opis odpowiadał prawdzie. Stwór miał dwoje oczu, raczej dość blisko osadzonych, ale pozostałe części twarzy były trochę niezrozumiałe. W dolnej części głowy znajdował się duży otwór, który stale otwierał się i zamykał – prawdopodobnie miał coś wspólnego z oddychaniem.

Naukowcy obserwowali serię fantastycznych przygód tych dziwnych istot jak urzeczeni. Doszło do gwałtownej walki z drugą, trochę inną istota. Zdawało się, że obie zginą, ale nie – po jej zakończeniu, żadna z nich nie wyglądała gorzej niż przedtem. Później oglądali wariacka jazdę w czterokołowym urządzeniu mechanicznym, które dokonywało nadzwyczajnych cudów zręczności. Jazda skończyła się w jakimś mieście, zatłoczonym innymi pojazdami, poruszającymi się we wszystkich kierunkach z zapierającą dech szybkością. Nikogo nie zdziwiło czołowe zderzenie dwóch maszyn, które miało katastrofalne skutki.

Potem wydarzenia jeszcze bardziej się skomplikowały. Teraz było całkiem jasne, że zanalizowanie i zrozumienie wszystkiego, co tam się działo, wymaga wielu lat badań. Nikt również nie miał wątpliwości, że zapis ten to raczej trochę stylizowane dzieło sztuki niż obraz rzeczywistego życia na Trzeciej Planecie.

Kiedy pokaz dobiegał końca, uczeni w większości czuli się całkowicie oszołomieni. Nastąpiło finałowe zamieszanie, podczas którego istota będąca ośrodkiem zainteresowania znalazła się w jakiejś straszliwej lecz/ niezrozumiałej katastrofie. Obraz zmniejszył się do koła obejmującego głowę tej istoty. Ostatnia scena przedstawiała powiększony widok jej twarzy wyrażającej niewątpliwie jakieś silne uczucie, ale trudno odgadnąć, czy był to gniew, żal, bunt, rezygnacja, czy też coś innego.

Obraz zniknął. Na chwilę ukazał się na ekranie jakiś napis, a potem wszystko się skończyło.

Na kilka minut zapadła kompletna cisza, przerywana jedynie pluskiem fal na piasku. Naukowcy byli zbyt oszołomieni, aby coś powiedzieć. Przelotne spojrzenie na ziemską cywilizację wywarło wstrząsający wpływ na ich umysły. Potem zaczęli rozmawiać ze sobą w niewielkich grupkach, początkowo szeptem, a później coraz głośniej, w miarę jak znaczenie tego, co widzieli, stawało się jaśniejsze. Po chwili Historyk poprosił o uwagę i ponownie przemówił do zebranych.

– Obecnie – rozpoczął – zamierzamy przeprowadzić szeroko zakrojone badania, by wydobyć z tego zapisu jak najwięcej informacji. Przygotowuje się kopie, które roześlemy wszystkim pracownikom naukowym. Chyba wszyscy rozumieją związane z tym problemy; szczególnie psychologowie staną przed ogromnym zadaniem. Nie wątpię jednak, że z powodzeniem je wykonają. Któż może przewidzieć, czego następne pokolenie dowie się o tej wspaniałej rasie? Zanim się rozejdziemy, popatrzmy sobie jeszcze raz na tych naszych dalekich krewnych, którzy może przewyższali nas mądrością, ale po których tak niewiele zostało.

I znów na ekranie zabłysnął finałowy obraz, lecz tym razem bez ruchu, gdyż zatrzymano projektor. Naukowcy ze swoistą czcią wpatrywali się w nieporuszoną postać z przeszłości, a im z kolei przyglądał się ten mały dwunóg ze swym charakterystycznym wyrazem aroganckiej złości.

Przez resztę Czasu będzie symbolem rasy ludzkiej. Wenusjańscy psychologowie będą analizować jego czyny i obserwować każdy ruch, póki nie zrekonstruują jego umysłowości. Powstaną tysiące książek na ten temat. Wymyśli się zawiłe teorie filozoficzne, żeby wytłumaczyć jego postępowanie. Lecz cała ta praca i wszystkie te badania będą daremne.

Ta dumna i samotna postać z ekranu zdawała się posyłać ironiczny uśmiech naukowcom, którzy rozpoczynali swe długotrwałe, bezowocne prace badawcze. Jej sekret pozostanie tajemnicą aż do końca Wszechświata, ponieważ nikt nigdy nie odczyta zaginionego języka Ziemi. Miliony razy te ostatnie kilka słów zaświeci na ekranie w nadchodzących stuleciach, a nikt nigdy nie odgadnie ich znaczenia:

Był to film Walta Disneya.

 

1949

 

 

3. Lew z Comarre

 

1. Bunt

 

Pod koniec XXVI wieku wielka lala rozwoju nauki zaczęła ostatecznie słabnąć. Długa seria wynalazków, które kształtowały i zmieniały świat przez prawie tysiąc lat, zbliżała się do końca. Wszystko już odkryto. Wszystkie wielkie marzenia przeszłości stały się po kolei rzeczywistością.

Cywilizacja była całkowicie zmechanizowana, choć maszyny prawie zniknęły. Ukryte w murach miast czy zakopane głęboko pod ziemią, doskonałe maszyny dźwigały brzemię tego świata. Cicho, dyskretnie roboty służyły potrzebom swych panów, tak dobrze pracując, że ich obecność wydawała się równie naturalna jak słońce na niebie.

Jednak w sterze czystej nauki pozostawało jeszcze wiele do zdobycia i astronomowie, nie przywiązani już do Ziemi, mieli dość pracy na najbliższe tysiąc lat. Lecz fizyka i nauki humanistyczne, którym dostarczali strawy, przestały być głównym zajęciem ludzkości. Po roku 2600 próżno by szukać największych ludzkich umysłów w laboratoriach.

Ludźmi, których nazwiska miały największe znaczenie dla świata, stali się artyści i filozofowie, prawodawcy i mężowie stanu. Inżynierowie i wielcy wynalazcy należeli do przeszłości. Tak dobrze wykonali swą pracę, że podobnie jak ci, którzy zwalczyli dawno wygasłe choroby, nie byli już potrzebni.

Miało upłynąć jeszcze pięćset lat, zanim nastąpi kolejny zwrot.

 

Widok z pracowni zapierał dech, gdyż to długie, łukowate pomieszczenie znajdowało się przeszło trzy kilometry ponad fundamentami Wieży Centralnej. Pozostałe pięć olbrzymich budynków miasta tworzyło w dole niewielką gromadkę, a ich metalowe ściany jaśniały wszystkimi kolorami tęczy w promieniach porannego słońca. Jeszcze niżej rozpościerała się szachownica pól automatycznych farm, ginących we mgle horyzontu. Lecz przynajmniej teraz piękna tej scenerii nie dostrzegał Richard Peyton II, gniewnie przemierzający pracownię między wielkimi blokami syntetycznego marmuru, który stanowił surowiec jego twórczości.

Olbrzymie, cudownie kolorowe bryły sztucznej skały całkowicie dominowały w pracowni. W większości były to z grubsza ociosane sześciany, ale niektóre przybierały już kształty zwierząt, ludzi czy abstrakcyjnych form, jakich nie ośmieliłby się nazwać żaden geometra. Siedząc niewygodnie na dziesięciotonowym diamencie – największym, jaki kiedykolwiek zsyntetyzowano – syn artysty rzucał wściekłe spojrzenia swemu sławnemu rodzicowi.

– Nie miałbym nic przeciwko, temu – odezwał się poirytowany Richard Peyton II – żebyś nic nie robił, jeśli sprawi ci to przyjemność, o ile będzie to z wdziękiem. Niektórzy ludzie w tym celują i na ogół dzięki nim świat jest ciekawszy. Ale dlaczego przyszło ci do głowy zostać inżynierem, to przekracza moje wyobrażenia. Owszem, pozwoliliśmy ci wybrać technikę za główny przedmiot, ale nigdy nie sądziliśmy, że aż tak poważnie się nią zajmiesz. Kiedy byłem w twoim wieku, pasjonowałem się botaniką, lecz nigdy nie zrobiłem z niej głównego celu życia. Czy to profesor Chandras Ling cię namówił?

Richard Peyton III poczerwieniał.

– A dlaczego nie? Znam swoje powołanie i on się ze mną zgadza. Przecież czytałeś jego opinię.

Artysta gniewnie potrząsnął kilkoma kartkami papieru, które z obrzydzeniem trzymał dwo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin