JOHN
le CARRE
Wierny ogrodnik
Człowiek sięgać ma dalej, niż ręką dosięgnąć zdoła,Bo po to właśnie jest niebo.
Robert Browning Andrea del Sarto
1
W
iadomość wstrząsnęła brytyjską Wysoką Komisją w Nairobi w ponie-działek rano, o dziewiątej trzydzieści. Sandy Woodrow przyjął ją tak,jak przyjmuje się kulę: z zaciśniętą szczęką, wypiętą piersią, mocnym bi-ciem rozdartego brytyjskiego serca. Stał. Tyle później sobie przypominał. Stał,a telefon podłączony do wewnętrznej linii dzwonił. Sięgał po coś, usłyszałdzwonek, więc odwrócił się, nachylił, podniósł słuchawkę z biurka i powie-dział: “Woodrow". Albo może: “Tu Woodrow". Trochę ostro mówił swoje na-zwisko, to pamiętał na pewno: pamiętał, że jego głos brzmiał obco i szorstko.
“Tu Woodrow". To całkiem przyzwoite nazwisko, ale bez zmiękczenia,które nadaje mu imię Sandy. I wyrzucił je z siebie tak, jakby go nienawidził,bo dokładnie za pół godziny miało się rozpocząć rutynowe posiedzenie u Wy-sokiego Komisarza, gdzie Woodrow, jako szef kancelarii, miał odgrywaćrolę moderatora wobec paczki bardzo ważnych osób, z których każda będziechciała zyskać dla siebie serce i umysł Wysokiego Komisarza.
Krótko mówiąc - jeszcze jeden cholerny poniedziałek, w końcu lutego.W najgorętszej porze, w porze kurzu i niedoborów wody, brązowiejącej tra-wy, opuchniętych oczu, upału unoszącego się z miejskich chodników i jaca-rand, które -jak wszyscy i wszystko - czekały na długotrwałe deszcze.
Nigdy nie znalazł odpowiedzi na pytanie, dlaczego wtedy stał. Na dobrąsprawę powinien siedzieć zgarbiony za biurkiem, stukać w klawiaturę i nie-cierpliwie przeglądać materiały pomocnicze z Londynu oraz wszystko, coprzyszło z sąsiednich afrykańskich misji. Ale on stał przed biurkiem i wyko-nywał jakieś dziwne rytualne czynności, jak poprawianie ramki z fotografiążony Glorii i dwóch synków, zrobionej zdaje się latem, gdy cała rodzina
7
była w domu na urlopie. Budynek Wysokiej Komisji stał na zboczu i nie-ustanne obsuwanie się gruntu wystarczało, żeby po weekendzie wszystkieobrazy i fotografie były odchylone od pionu.
A może spryskiwał aerozolem jakieś kenijskie owady, na które nawetdyplomaci nie są uodpornieni. Kilka miesięcy wcześniej mieli tu plagę “okaNairobi", muszek, które wtarte przypadkowo w skórę powodowały czyrakii bąble, a nawet mogły wywołać ślepotę. A więc spryskiwał, usłyszał, żetelefon dzwoni, odstawił pojemnik na biurko i chwyci! słuchawkę: to teżbyło możliwe, bo gdzieś z głębi pamięci wyłaniał się kolorowy slajd z czer-woną puszką płynu owadobójczego stojącą na przystawce do biurka. A więc,“tu Woodrow" i słuchawka przyciśnięta do ucha.
- Sandy, tu Mikę Mildren. Witaj. Jesteś przypadkiem sam?Błyskotliwy, tłustawy, dwudziestoczteroletni Mildren, osobisty sekretarz
Wysokiego Komisarza, mówiący z akcentem z Essex, prosto z Anglii, po razpierwszy na zagranicznej placówce. Młodsi pracownicy biura mówili na nie-go - co było do przewidzenia - Mildred.Tak, Woodrow był sam, ale o co chodzi?
- Sandy, chyba coś się stało. Zastanawiałem się, czy nie powinienem dociebie wpaść.
- Czy to nie może poczekać, aż skończy się zebranie?
- Cóż, myślę, że raczej nie... nie, właściwie nie może. - Mildren byłcoraz bardziej przekonany, w miarę jak mówił. - Chodzi o Tessę Quayle.
- Co z nią? - zapytał Woodrow. Powiedział to rozmyślnie obojętnymtonem, tymczasem jego umysł pracował na wysokich obrotach. Tessa, o Chry-ste! Co znowu narozrabiałaś?
- Policja z Nairobi mówi, że została zabita. - Mildren powiedział to tak,jakby o takich wypadkach mówił co dzień.
- Kompletna bzdura - wyrzucił z siebie Woodrow bez zastanowienia. -Nie bądź śmieszny. Gdzie? Kiedy?
- Nad jeziorem Turkana. Na wschodnim brzegu. Podczas tego weeken-du. Dyplomatycznie pominęli szczegóły. W jej samochodzie. Według nichto nieszczęśliwy wypadek - dodał przepraszająco. - Odniosłem wrażenie,że chcą oszczędzić nasze uczucia.
- Czyj to samochód? - zapytał Woodrow gwałtownie. Walczył ze sobą,odpychał straszną rzeczywistość. Kto, jak, gdzie? Jego myśli i uczucia od-pływały coraz niżej i niżej, a wszystkie nieujawniane wspomnienia o niejgwałtownie wypływały na wierzch, by zostać wyparte przez wypalony, księ-życowy krajobraz jeziora Turkana, który pamiętał z wyprawy odbytej półroku temu w szacownym towarzystwie attache wojskowego. - Zostań tam,gdzie jesteś, idę do ciebie. I z nikim innym nie rozmawiaj, słyszysz?
8
Odłożył słuchawkę, obszedł biurko, zdjął marynarką z oparcia krzesłai włożył ją-jeden rękaw, potem drugi. Zazwyczaj nie wkładał marynarki,gdy szedł na górę. Marynarki nie były wymagane na poniedziałkowych spo-tkaniach, nie mówiąc już o wizytach w sekretariacie i pogawędkach z puco-łowatym Mildrenem. Ale Woodrow-zawodowiec wyczuwał, że zanosi się nadługą rozmowę. Gdy szedł po schodach, zmobilizował wolę i uciekł się dopodstawowej zasady, którą stosował, gdy na horyzoncie pojawiał się kryzys:zaczął przekonywać siebie samego, tak jak wcześniej przekonywał Mildre-na, że to wszystko jest całkowitą bzdurą. Żeby się jeszcze bardziej umocnićw tym mniemaniu, przypomniał sobie sensacyjną sprawę sprzed dziesięciulat, kiedy krążyły plotki o pewnej młodej Angielce, porąbanej na kawałkiw afrykańskim buszu. To niesmaczny, głupi kawał, oczywiście, inaczej byćnie może. Urojenie czyjegoś zboczonego umysłu. Jakiś zdziczały afrykańskipolicjant, na pół oszalały od bangi usiłował wyciągnąć chudą pensyjkę, któ-...
jarzabkowna