Michał Rusinek
Królestwo pychy
Powieść historyczna
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1996
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zakładu
Nagrań i Wydawnictw Związku
Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Przedruk z wydawnictwa:
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1972
Pisała J. Andrzejewska
Korekty dokonali
St. Makowski
i I. Stankiewicz
`ty
Część pierwsza
Rozdział I
Karczma szumiała gwarem, choć
ludzi nie było tu wiele. Sześciu
szlachty obsiadło spory stół
podle szynkwasu i oni to
wypełniali gospodę coraz
huczniejszą wrzawą. W czuby im
łatwo szło, jak to bywa, gdy się
przed południem zasiędzie do
gąsiora.
Rej wodził ubrany z waszecia
szlachetka, wpół łysy, o
świecącej przekrwionej czaszce i
rybich oczach. Bił w tej chwili
pięścią w zalany stół i krzyczał
w stronę szynkwasu:
- Dawajże, kundlu, nowy dzban,
a nie czekaj, aż cię zawołają.
Nie widzisz, że pusto w kubkach?
- W te pędy, wielmożny panie -
karczmarz łamał się wpół i biegł
co tchu ku stołowi.
Szlachetce gorzało w czubie i
nachodziły go teraz
wielkopańskie maniery. Przytknął
nos do szyi glinianego dzbana,
przyniesionego przez karczmarza,
i fuknął:
- Cóż ty mi dajesz, Żydzie?
Szlachtę traktujesz jak łyków
lubelskich, dusigroszów?! -
chlupnął z dzbana pod nos
arendarzowi.
- Wasza miłość, to samo, co
przedtem waszmościowie pili.
- Szczyny francuskie,
psiawiaro. Przyłułeccy takiego
nie pijają. Małmazyi nie masz?
- Ja nie mam? Dla tak
znamienitej szlachty wszystko
się u mnie znajdzie. Jest
ryńskie, waszmościowie, mam
madery, kanary, petercyment.
Małmazyi dać? Lecę, lecę, moje
dostojnoście.
Przyłułecki popatrzył z dumą
na swoich kompanionów. Nie
bardzo wyglądał na posesjonata,
bo żupanik miał wyglansowany na
łokciach, a pas na brzuchu
przetarty, ale przecie sadził
się przy współtowarzyszach nie
lepiej od niego odzianych.
Hojność Przyłułeckiego wzmogła
się i z tej przyczyny, że
dopiero co usiadło przy
przeciwnym stole dwóch młodych
podróżnych, bardziej z pańska
ubranych. Zwłaszcza jeden z nich
w cholewach, jak się patrzy, z
pasem przedniej jakości, u
którego wisiał dość bogato
ozdobiony rapier, wprost urzekł
pana Przyłułeckiego.
- Chodźcież ku nam, mili
waszmościowie, w kompanii
weselej.
Młodszy szlachcic w ceglastym
kontusiku już się z krzesła
podnosił, ale ów w
dostojniejszym stroju ujął go
nieznacznie za ramię.
- W podróży jesteśmy,
waszmościowie, i pośpiech w
drogę pędzi. Darujcie, panowie,
nam tylko żwawo przekąsić i
dalej na siodła, by jak
najprędzej stanąć w Lublinie.
Przyłułecki wydął wargi z
wyraźną urazą, uniósł dzban w
górę i powiedział:
- Skoro za nic macie szlachtę
lubelską, choć ja tam,
mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a
jeszcze gardzicie, panie święty,
małmazyją, siedźcież sobie sami.
Nie kwapim się do kompanii, broń
Panie Boże! - Ku swoim dodał: -
E tam, gołowąsy!
Obaj młodzi mieli wprawdzie
wąsy, ale oczywiście nie takie
jak u tamtych, sięgające wpół
ramienia. Nieskorzy do zwady
uśmiechnęli się wyrozumiale i
przywołali szynkarza.
- Co tam masz, by głód szybko
nasycić?
- Wszystko dla waszych
wielmożności. Mogą być jajca z
patelni, szynka pieczona, i rybę
jakąś można by rzucić migiem na
masło. Dla konkokcji może być
kubek wina czy gorzałki.
- Dajże trochę tej szynki i
nieco burgundzkiego, byle prędko
- zamówił starszy z podróżnych.
Niby to nie zwracając odtąd
uwagi na podochoconych sąsiadów,
mówił z cicha do towarzysza:
- Nie jestem, mój Piotrze,
wędzikiszka i też lubię, gdy po
temu pora, wpuścić coś do
gardła, ale powiem ci, że jadąc
przez tyli kraj, gdziekolwiek
wstąpiłem do arendarza, wszędzie
na oczach to samo, piją i piją,
rzygają i znów żłopią.
Ów młodszy, co mu Piotr było
na imię, przytaknął:
- Jejmość pani mateńka moja
zawsze to mówi, że ów długi
pokój, przez Boga nam zesłany,
zamroczy całą szlachtę.
Towarzysz jego uśmiechnął się
pobłażająco.
- Na słowa jejmość matki się
powołujesz, a nie na pana
Opackiego?
- Mój Marcinie, chociażeś mój
krewniak, niewiele znasz obojga,
więc nie wiesz. Mój rodziciel
zbyt często zagląda do kufla, a
zaś pani mateńka stateczności
wielkiej i rozwagi.
Tyle powiedział, nie chcąc
przy tym wspominać, bo któż by
się tym chwalił, że jejmość
mateńka, choć dzisiaj wespół z
ojcem Trójcę Świętą szanuje, to
młodość spędziła w ariańskiej
rodzinie. Nie było zaś
tajemnicą, że wśród jednobożan
nawet u niewiast znalazłeś
światłości i pomyślenia więcej
niż wśród papieżników.
- Pokój, widzisz - zaczynał
teraz Marcin - chwalebna rzecz,
gdy sił narodowi przydaje.
Tymczasem z nami tak jest, że
wszystkie wrogi wkoło granic
jednego chcą, byśmy obrośli w
tłuszcz i przesiąknęli
propinacją. Bo widzisz, od
piwska i gorzałki rdza zeżre
rapiery i karabele.
- Nie daj tego, Boże! Ale na
szczęście mądry nasz król
jegomość nie da usnąć
Rzeczypospolitej. On jeden stale
myśli o żołnierzach i broni.
Przy drugim stole Przyłułecki
nie darował niedawnej wzgardy.
Jedno ucho tu, drugie tam
nadstawiał. Posłyszawszy
ostatnie słowa nie omieszkał
znowu się wtrącić:
- Waszmościowie, słyszę, o
wojnie? A po diabłać tam wilka z
lasu wywoływać. Niechże sobie
wojaczka wokół nas, gdzie chce,
chodzi. Bóg łaskawy obdarzył
pokojem naszą ziemię, więc
Opatrzności nie drażnijmy. Choć
gdyby trzeba, panie dzieju, i ja
wiem, jak się macha żelazem.
Każdy to wie z siedzących tu
panów braci.
- Racja, racja! - przytaknęli
opoje.
- Nam siedzieć jak ślimakowi w
skorupie, rogów nie wychylać.
Nie wychylać, waszmościowie!
- Nie do waszmościów mówimy -
odpalił szybko Piotr Opacki, ale
znów jego towarzysz przygniótł
mu rękę do stołu.
- Dajże pijanicom spokój. - Do
tamtych zaś powiedział nader
układnym głosem: - Ależ nie
negujem drogim waszmościom, nie
wychylać, to nie wychylać.
Przyłułecki coś bąknął, zły,
że znów nie udała mu się próba
wciągnięcia tamtych do kompanii,
choćby nawet przez zwadę. A tak
go dziś korciło pohulać w
szerszym towarzystwie.
Młodzi ludzie wzięli się do
jadła i bawili z cicha
pogawędką. Marcin Dębski jak w
podróży, tak i przy stole prym
wodził w rozmowie, choć nie był
gadułą. Zresztą jadąc do stolicy
z ważnymi zleceniami miał
czujność w zachowaniu i w
słowie, tyle że nie przed swoim
współtowarzyszem i krewniakiem,
przy którym nie musiał trzymać
języka za zębami. Nie dalej jak
wczoraj wstąpił do dworu w
Opatowie, by zabrać stamtąd
krewnego do Warszawy, co zresztą
już dawniej było między nimi
zmówione, i teraz rozwodził się
nad jego przyszłym losem.
- To dobrze, że się garniesz
do świata, nie chcąc kisnąć w
zapadłej dziurze. Trochę mi
jednak dziwno, żeś poczuł afekt
do artylerii. Zacna to broń, ale
ludzie przy armacie proste,
rzadko się tam zdarzy ktoś z
klejnotem. Wysoko tam nie
zajedziesz. Lepiej by ci było na
jakiś pański dwór czy choćby do
bardziej szlacheckiej żołnierki.
- Do pancernych czy husarzy
ekwipunek drogi i trzeba by tam
zjechać bogato, z wozami, z
pachołkami. Powiem ci też, że to
raczej pani mateńki wola, bym do
pana armatnego się dostał.
Mówią, że w wielkiej on cenie u
króla jegomości, a poza tym
człowiek światły, uczony,
indzinier jak się patrzy. Znasz
go, Marcinie?
- Słyszałem wiele o tym do
niedawna holenderskim wodzu, ale
na oczy go jeszcze nie
widziałem. Od niedawna rządzi w
arsenale, a wiesz przecież, że
byłem na Podolu. Nieważne, że go
nie znam, bo jeśli zajdzie
potrzeba, wstawię się za tobą u
księcia kanclerza i nie z samą
gębą, ale z listem pojedziesz do
arsenału.
- Bóg ci zapłać! Ale co
słyszę, księciem nazywasz pana
Ossolińskiego?
- Jak to, nie wiesz, że gdy
kanclerz był w Rzymie z legacją,
nagrodził go tym honorem cesarz
Ferdynand i Ojciec święty Urban?
Zapominają ludzie, bo kanclerz
szlachcic zacny, sam tego tytułu
nie używa.
Zagłuszył te słowa barani głos
Przyłułeckiego:
- Książę? Jaki tam książę!
Tylko starożytne rody mają prawo
tak się mianować.
Młodzi i tym razem zbyli
zaczepkę milczeniem, więc
rozjuszony szlachcic wzmógł głos
i wołał z przekąsem do całej
karczmy:
- Równość jest w
Rzeczypospolitej i tylko
nieliczni są w niej starożytni
książęta. Takich tylko rozumiem,
mosterdzieje, jak zacny mój pan
z Wiśnicza, Jeremiasz
Wiśniowiecki, od Ruryków jeszcze
za kniazia będący, jak,
mosterdzieje, Zasławscy czy
Radziwiłłowie. A tym zaś nowym
pankom, co ich tam papież czy
rakuski cesarz pomazał, wara od
tytułów. Równość, waszmościowie!
- Bredzi - szepnął Marcin -
książę Radziwiłł też nie tak
dawny i cesarski książę.
Tamci zaś przytakiwali
pijanicy.
- Górą zacna równość, górą
wszystka szlachta, panowie
bracia! Precz, tytulaty! Ot,
macie, taki wojewoda krakowski
Lubomirski gardzi księstwem,
choć i jego by tym uraczyli, a
ów Toporczyk z Ossolina na złość
szlachcie wynosi się
zaszczytami. Zapomniał, kim był,
a dziś trzęsie naszymi
wolnośc...
GregoryNY