JANUSZ KRASIŃSKI Twarzą do ściany
CZYTELNIK WARSZAWA 1996
1000490208
Projekt okładki i karty tytułowej
Rosław Szaybo
Ilustracja na okładce
Rafał Zawistowski
Redaktor Wanda Starska-Żakowska
Redaktor techniczny Hanna Orłowska
Korekta Joanna Kędra
Książka dotowana z funduszy Ministerstwa Kultury i Sztuki
© Copyright by Janusz Krasiński, Warszawa 1996 ISBN 83-07-02489-7
Rozdział pierwszy: Te deski mają uszy
Obudził go tupot nóg, odgłosy rozdzielanych razów i wrzaski strażników.
— Nie po czarnym! Nie po białym!
Poruszył się na barłogu. Szorstki koc zimny jak blacha. Wiejący od kilku dni północny wiatr wywiał z celi resztki ciepła. Nie grzeją rury, szarówka świtu, chyba niedaleko do dzwonka. Cisza. Te wrzaski, to mu się tylko przyśniło. Strzępy zdarzeń sprzed kilkunastu dni...
Wygnano ich z wagonu na pusty wyżwirowany peron. Było mglisto i zimno. Powieki lepiły mu się z niewyspania.
Przesiedział całą drogę w ciasnym przedziale więźniarki we dwóch tylko z pułkownikiem.
Gdy dołączał do kolumny, mrowiło go w nogach, trzęsła nim febra. Co za noc! Opowiedział chyba wszystko o zatęchłych piwnicach Warszawy, gdzie krył się z matką przed niemieckimi bombami. Pułkownik, podtrzymując w fajce ogień zdobyty od straży, przypatrywał się Szymonowi z rosnącą uwagą. Jako oficera sztabu obrony stolicy musiało go interesować, jak to dziecko, którym był wówczas, przeżywało te dni i noce beznadziejnej walki. Słuchał nie przerywając mu pytaniami.
Na stacji sformowano kolumnę i pognano ich starą lipową aleją do więziennej bramy. Szymon nie odstępował pułkownika, trzymał się go jak ojca. Chciał trafić z nim do jednej celi. W jesiennej alei odurzył go zapach zmokłych, opadłych liści i chwycił spazm żalu za wolnością. Umiał go jednak stłumić. Za koszulą czuł ostre brzegi kartek wydanego w języku angielskim kryminału. Jeszcze w pociągu na jednym z kolejowych rozjazdów, gdy turkot kół udaremniał podsłuch straży, pułkownik otworzył walizkę, wyciągnął z niej ów kryminał, wyrwał parę kartek i wtykając je Szymonowi w rękę powiedział:
— Nie sądzę, żeby tam, dokąd jedziemy, zechcieli nas zamknąć razem. Weź to, żebyś miał na czym ćwiczyć swój angielski.
Była to jedna z książek przesłanych mu przez rodzinę, gdy oczekiwał egzekucji. Dano mu je do celi śmierci dzięki pani Roosevelt, która zwróciła się do Bieruta z prośbą, żeby go ułaskawił. Najpierw przyszły te książki, potem akt łaski.
Szli. Kolumna posuwała się z wolna po rozmiękłej drodze. Pod więziennym murem opadły ich dzieci strażników.
— Bandyci! Przyjechali bandyci! — i obrzuciły grudkami ziemi.
Jedna trafiła w twarz inżyniera Krajewskiego. Zenek, który trzymał się go jak Szymon pułkownika, chwycił resztę rozprysniętej grudy i zamierzył się na rozwydrzoną zgraję. Nie mógł znieść obelgi, jaka spotkała jego więziennego nauczyciela. Ale wzmogło to tylko wrogie okrzyki i posypał się nowy grad błota.
Za bramą na dziedzińcu otoczyli ich oddziałowi, niektórzy z psami. Psy pokazywały białe kły, klawisze gniewnie mrużyli oczy. Przed kolumną nowo przybyłych stanął naczelnik, surowo popatrzył spod okutego daszka czapki.
— Co do was należy, przeczytacie w regulaminie —rzekł.
— Wisi w każdej celi. Ja powiem tylko: Nie przyszliście tu odsiadywać wyroku, przyszliście zostawić tu swój worek kości.
Po czym kazano im rozebrać się do naga. Zanim podszedł doń strażnik, Szymon wsunął kartki kryminału w nosek drewniaka. Był prawie pewny, że straci je w rewizji, ale spróbował jakoś ocalić. Najlepiej w takiej sytuacji wyprowadzić z równowagi klawisza. Więc gdy ten, przetrząsając jego rzeczy, kazał mu trzymać w górze uniesione ręce, udawał, że omdlewa. Opuścił raz jedno, potem drugie ramię. A nic tak nie wyzwala wściekłości, nic bardziej nie wzbudza nienawiści jak nieporadność wroga. Klawisz byłby go może skopał do nieprzytomności, gdyby nie „żabka".
Na rozkaz naczelnika nagi, skarlały w przysiadzie tłum ruszył skokami wokół zwarzonego nocnym przymrozkiem
klombu. Rozpogodzili się i nieco rozprężyli klawisze, rozszczekały się psy. Zziajana, podrygująca masa żabiego potoku skręcana bólem wyłamywanych nienaturalną pozycją nóg przesuwała się ociężale ku oknom pawilonu, gdzie zza białych firanek wyzierały rozbawione niezwykłym widowiskiem twarze kobiet i dzieci. Były to rodziny wyższych więziennych funkcjonariuszy. Wystawiony na ich pokaz Szymon skakał z innymi, a wszystko skakało wraz z nim: kwiaty na parapetach, czerwone cegły więziennych zabudowań, mokry od mżawki bruk dziedzińca i wyniosła postać
naczelnika. Z grymasem pogardy i powagą godną swej pozycji odbierał tę karykaturalną defiladę.
Tymczasem klawisze ustawili się w szpaler wytyczając nowo przybyłym drogę do pawilonu, wydano rozkaz, by
zabrać ubrania i biec. Szymon dopadłszy swych łachów wsunął dłoń w nosek drewniaka. Kartki od pułkownika! Pomacał w głębi buta... są! Udało mu się przechytrzyć więziennego ciecia. Uradowany, pognał na oślep za innymi w środek szpaleru.
Bito, czym popadło: pałkami, mundurowymi pasami i sprzączkami. Zadyszka i jęki przeganianych ginęły w zgiełku przekleństw i złorzeczeń bijących. Przybysze z Mokotowa goli i skatowani wpadali jak wessane próżnią muchy w ciemną czeluść wronkowskiego więzienia. Szymon, przyciskając do gołej piersi zimne drelichy oraz drewniaki wypchane ocalonym angielskim tekstem, z pochyloną desperacko głową przebił się jakoś przez ciosy pałek i pasów. Gdy pewny, że doszedł już mety,
zwolnił za pierwszą kratą, opadło go dwóch:
— Ty po Leninie?! Ty po Leninie?! — i zaczęli okładać go pasami. Zorientował się, że biegnie po białym żwirku usypanym w kształt boga rewolucji, i uskoczył w bok, by nie kalać swymi bosymi stopami świętości, wtedy dostał się pod pasy dwu następnych.
— Ty po orle?! Ty po orle?! — wrzeszczeli rozjuszeni. Z boku zaś rozległ się tubalny głos brzuchatego sierżanta o czerwonej twarzy.
— Trzym go, Majka, trzym! Ten szczun skacze po państwowym godle! — Klawisz nazywany Majką zamachnął się pasem.
— Nie po białym! — A gdy Szymon próbował ujść mu zygzakiem, wrzasnął: — Nie po czarnym! — I tak go boleśnie zdzielił sprzączką, że Szymon ugiął się i runął jak długi. Zanim dopadł go Majka, gruby sierżant z czerwoną twarzą kazał mu się podnieść, dołączyć do szeregu pod ścianą i wdziać ubranie. Był to Kukawka, komendant pawilonu.
Kiedy weszli tu obaj z Zenkiem, poczuł ucisk w skroniach. Wąska kiszka czteroosobowej celi. Ostro od rażącego w oczy prześwitu okna wyodrębnia się mrok i obciągnięty kocami, przybrany wypustką prześcieradeł katafalk sienników. Studnia. Jego nowe miejsce w życiu na najbliższych trzynaście lat. Nad pozostawionymi na ławie dwiema deskami łóżka w miękkim oparciu słomianego katafalku dwa wgniecenia, dwa wierne odbicia pleców tych, których otwarcie drzwi spędziło pod okno. Więzienie to nie bal na dobroczynne cele. Tu nikt do nikogo się nie uśmiecha, tu się wyostrza psi węch. Więc szacowali się wzajemnie. Szymon nieufnie przypatrywał się obu. Jeden blady, z granatowym zarostem, w zapiętej pod szyję koszuli, taki szczeciniasty, drugi — chuda tyka z chłopięcą twarzą, z kłaczkami na brodzie i puszkiem pod nosem, garbi się bezlitośnie w pałąk. Właśnie szarpnął za uwieszony u okna drążek, uchylił je. Powiało chłodem. Szymon przeciągnął dłonią po go-liźnie świeżo ostrzyżonej głowy. Tyka oblizał spierzchłe wargi.
— Zimno w łysinę?
Przytaknął skinieniem. Garbiący się pod oknem powstrzymał dłonią puszczone wahadło drążka.
— Człowiek z gołą glacą to jak eunuch — rzekł. — Albo jak łysy Samson. We włosach bez wątpienia tkwi pierwiastek siły. Zetniesz, dynamometr zero. Ale trzeba brać to filozoficznie. Byt i nicość są tym samym.
— Słucham?
— Mówię, że masz pan jeszcze resztki wolnościowych kłaków na kołnierzu.
Szymon strzepnął je dłonią.
— Często tu strzygą?
— Co miesiąc. Z czasem można się przyzwyczaić. Jedność przeciwieństw.
— Co to znaczy?
— Zasada. Owłosioność przechodzi w łysość, a łysość w owłosioność. Przenikają się wzajemnie. Czy to transport z Mokotowa?
— Tak, z Mokotowa.
— Przyjechał ktoś z Delegatury Rządu? Mieli procesy. Nie? A ktoś z ciekawszych ludzi?
Wymienił redaktora Obarskiego, kapitana Krzywickiego, docenta Andrzeja i pułkownika Lipińskiego.
— Lipiński?! — zainteresował się Tyka. — Ten z bitwy pod Kostiuchnówką? Od fajki z ukrytym w niej memoriałem do ONZ-tu? Krucyfiks, dlaczego go tu nie dali? Trafić z kimś takim, to i nie żal posiedzieć.
Szymonowi przebiegło przez myśl, że pułkownik znacznie mniej byłby zachwycony taką przypadkowością towarzystwa.
— Panowie tu od dawna? — zapytał.
— Od roku. Ale czas nie jest równy sam sobie.
— Proszę?...
Tyka ze zniecierpliwieniem strzepnął palcami.
— Nic, mówię, że przechodzi w swoje przeciwieństwo. Zwłaszcza przy wyroku takim jak mój.
— Czas?... Ach, pan na dożywocie?
Skinął głową, a Szymonowi wydało się to jakby wyryte w jego twarzy. Zastanowił się nad sposobem jego wysławiania.
— Jest pan filozofem? — zapytał.
— Tak, jestem heglistą.
Szymon wyraził swój zachwyt, lecz coś ubodło go niemile. Zerknął w stronę Zenka, ale ten po rozłące z nauczycielem był jak podcięty. Zamierzał wścielic koc w katafalk, lecz nie mógł zdecydować się na żaden ruch. Tyka wyczuł rezerwę Szymona.
— Pan pewnie łączy Hegla z Marksem — rzekł nieco zaczepnie. — To dość rozpowszechniony, lecz bardzo uproszczony sąd. Niestety, niewielu to rozumie. Filozofia to nie najmocniejsza strona tego narodu. Chyba się ze mną zgodzisz Stefan, co? — zwrócił się do tego z granatowym zarostem. Szczeciniasty, który właśnie zatrzaskiwał drążkiem okno, odwrócił żywo głowę.
— Si, si — potwierdził zdecydowanie i to chyba było z włoska. Domknął oberluft, chuchnął w dłonie i uśmiechnął się szczerząc białe zęby. Tyka przygiął kark i popatrzył spod nachylonego czoła:
— Pewnie to pana zdziwi — podjął. — Ale z Heglem zapoznałem się w seminarium duchownym. Pisałem z niego pracę semestralną: „Prawda sprzeczności i wnioskowanie metodą dialektycznej spekulacji w świetle nauki Chrystusowej".
— A więc pan duchowny! — ucieszył się Szymon, lecz filozof przecząco potrząsnął głową.
— O, nie. Logika wzięła górę nad teologią. Oczywiście logika w rozumieniu Heglowskim. Sprzeczność jako moment wyższej jedności. I to był mój powrót do laicyzmu. Hegel bardzo mi w tym dopomógł, ale to już wyższa matematyka.
Zenek wysunął się zza katafalku.
— Pan zna matematykę?!
— Matematykę?... Zależy, co pan przez to rozumie — rzekł Tyka. Zenek wlepił weń pełne oczekiwania spojrzenie.
— A co tu rozumieć? Rachunek całkowy, różniczki... — oczy świeciły mu jak w gorączce. Heglistą bladym uśmiechem pokrył zakłopotanie.
— Jestem dialektykiem, mój panie. Moją mocniejszą stroną jest spekulacja, poszukiwanie wyższej prawdy niż ta, jaką może dać jakikolwiek rachunek. A pan, wydział matematyczny, tak? Z którego roku?
Zenek spochmurniał.
— Z piątego — warknął przez zęby. — Szóstej klasy u nas we wsi nie było. A na zsyłce w Kałudze nie otwarli jeszcze uczelni.
Heglista uniósł wysoko brwi, chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. I tylko Szczeciniasty potarłszy dłonią granatowy zarost przerwał kłopotliwą ciszę:
— Si, si... Kaługa.
Zenek od tamtej rozmowy nie odezwał się do nikogo. Unikał nawet wzroku Szymona, ożywiał się jedynie na spacerze. Tam na dziedzińcu, gdzie krążyli wokół na wpół zarośniętego stawu, widywał swojego nauczyciela. Specjalista od fabrycznych kominów wspinając się na twardych koturnach drewniaków pomachiwał mu z dala, zza bajorka. I to było gorzej, niżby się wcale nie widywali. Zenek wracał z tego kółka nieswój, siadał w kącie i patrząc w beton, w te swoje tasiemcowe równania, apatycznie miętosił w dłoniach kostkę kazionnego mydła. To nią pisał po podłodze, zastępowała mu kredę.
Ranek. Wypuszczono pośmieciuchów po kotły z kawą i chleb. Dudnią drewniakami po schodach. Zaraz pierwszego dnia dostrzegł wśród nich znajomą twarz. Brylantyna! W więziennej czapce z nachmurzonym czołem, nigdy by się go tu nie spodziewał. Są przecież osobne więzienia dla pospolitych. Odbierając przez próg pajdki, syknął doń ledwie dosłyszalnie. Brylantyna spojrzał spode łba i nawet nie odmruknął. Wetknął mu do ręki chleb i zatrzasnął nogą drzwi. Ciekawe, że go tu dali, ciekawe...
A i ci dwaj, jakby coś knuli. Budzili się nieraz w środku nocy, jak umówieni, szeptali coś między sobą, po czym zasypiali wtuleni w siebie jak dwa zziębnięte znaki zapytania. Ten wiatr... Podobno lada dzień mają zacząć grzać. Tak twierdzą ci dwaj zasiedziali. Podobno, ale zanim zaczną, zamarznie tu na sopel. Gdyby tak sweter... Wczoraj próbował go sobie zostawić na noc. Założył pod koszulę, żeby nie było widać, ale klawisz coś zwęszył. Policzył swetry w kostce wystawianej na korytarz i zabrakło mu jednego. Leniwiec, tak go tu nazywają. Nie wrzeszczał, powiedział tylko:
— Czytacie książki, a nie wiecie, skąd się biorą wszy.
Inny spisałby raport, tak mówią, ale ten... Leniwiec. Książki, nie do wiary!
Rzeczywiście są książki. Od pierwszego dnia rzucił się na nie wygłodniały: Zbrodnia Sylwestra Bonnard.
Prawdę mówiąc nie lubił kryminalnych powieści. O zbrodniach wiedział znacznie więcej niż wszyscy autorzy kryminałów, ale tu dał się zwieść. Zbrodnią straszono tylko w tytule. W istocie stary manuskrypt i opętany manią jego poszukiwań zabawny bibliofil, wciąż w podróży, ciepłe kraje, największe biblioteki Europy... Tak to można żyć. Gdzie się trzeba urodzić, żeby tak się trudzić po świecie? Ale coś mu tu nie pasowało. Nie w książce, lecz za drzwiami. Zacięte twarze strażników, ich wrzaski z innych pięter, obelgi, czasem przejmujące krzyki z karcerów, wściekłe wołania o wodę, którą kogoś polewano. A tu w celi, jak w czytelni, dziwne.
Co rano pod drzwiami pojawiał się starszy kalefaktor. Zabierał spod celi to, co już przeczytane i pytał, co by sobie życzyli z biblioteki. Tyka i Szczeciniasty zwracali się do niego po imieniu.
— Panie Karolu, gdyby pan był tak dobry... — I przy obiedzie znajdowali na progu wszystko, czego zapragnęli.
Szymon znalazł dla siebie Wyspę pingwinów. Ojciec Mael w swej kamiennej łodzi szepczący na pełnym morzu wiersze Wergiliusza i te ludziom podobne ptaki z wdzięcznością przyjmujące sakrament chrztu, fantastyczne! Gorączka lektur. Czuł jednak podświadomie, że nie powinien się jej poddawać.
Zenek nie czytał. Parokrotnie brał którąś z książek do ręki, przerzucał kilka kartek i odkładał. Poza matematyką nic dla niego nie istniało. Jego więzienne odurzenie — opium nieskończoności liczb. Lepiej byłoby, gdyby o nich nie wiedział. Żeby nie trafił na nie w śledczej celi na Mokotowie. Teraz został z nimi sam na sam. Wypisuje je mydłem i klęczy nad nimi na betonie, jakby się do nich modlił. Nieuleczalna choroba, matematyczny guz. Tak mu powiedział Franek
Chimney, jego więzienny nauczyciel, że ma matematycznego guza. Teraz mu uciska mózg, puchnie. Więc nagle podrywa się znad tych liczb i jak opętany gania od okna do drzwi.
— Zenuś, co ci?
— Nic, chandra.
— Wiem, zabrali ci nauczyciela.
Tak, Franek Chimney, specjalista od wysokościowych kominów, on go tym zaraził. Zenek nie odpowiada. Ściska w ręce mydło-kredę. Teraz chyba dręczą go wspomnienia ostatniej lekcji w ciasnym przedziale więźniarki. Szalona noc. Musiało się tam kłębić od matematycznych formuł. Ostatnia noc i ich ostatni, piękny, abstrakcyjny sen. Potem ta stacja, lipowa aleja ze zgrają napastujących dzieci, żelazna brama i obaj jak zwierzęta w nagonce:
— Nie po białym! Nie po czarnym!
Szymon też stracił nauczyciela. Profesor Radożycki, nie dołączono go do transportu, został na Mokotowie. Ach, i tak by ich rozłączyli. Ale te zmięte kartki od pułkownika... Wczytywał się w nie po kątach kryjąc się przed okiem z wizy ter ki. Odnajdował w nich złożone gramatyczne formy, które wkuwał na pamięć w zgiełku przeładowanej celi Mokotowa. Wprawiało go to niemal w zdumienie, nie mógł się nadziwić, że tak pasowały, próbował domyślać się nieznanych mu słów, a gdy w zamku zazgrzytał klucz, wsuwał kartki w siennik. To było najlepsze dla nich schronienie. Ale nie przetrwały długo. W czasie któregoś spaceru wpadł „lotnik", zburzył katafalk i wyciągnął je stamtąd.
Dziwne, skąd „lotnik" mógł wiedzieć, że ma je tam w słomie? Długo musiał grzebać, zanim je znalazł, ale grzebał uparcie. I wszystko to jakoś skrycie. Taka „bibuła" powinna by nań ściągnąć sforę speców, a tu nawet nikt nie przyszedł zapytać, czyje to, skąd się tu wzięło. Zabrano i nic, jakby jej nigdy tu nie było, tylko kupa słomy na podłodze i zafrasowany głos pana Stefana, tego z granatowym zarostem:
— Si, si, znowu nalot.
W tym świecie nie wolno przywiązywać się do rzeczy.Z trudem przebolał tę stratę. Język. Poznać dobrze choć jeden obcy język. Zapytał Szczeciniastego, czy zna włoski. Tak, lecz nie na tyle, żeby kogoś uczyć. Szkoda, ale niech chociaż powie parę zdań... Nie powiedział, zaśpiewał:
Mamma son tanto felice, perche ritorno da te...
Piękny język, śpiewny...
— Skąd pan go zna?
— Z włoskiej kampanii.
— Był pan w Drugim Korpusie, u Andersa?!
— Tak, pod Monte Cassino. — Ale skromny. Przyznał, że tuż przed bitwą waliły niemieckie samoloty, że został ranny i przebąblował najwspanialszy wyczyn polskiego oręża w polowym szpitalu.
— Zamiast strzelać, mazałem pędzlem po parkanach.
— Po parkanach?
— Tak. Niemcy uciekając zostawili na płotach swoje „Pst! Der Feind hórt mit!", że wróg podsłuchuje, a my w to miejsce po polsku: „Cyt! Tedeski mają uszy!"
— Tedesco po włosku znaczy Niemiec — wyjaśnił.
Pomógł doprowadzić do porządku sienniki i ochoczo zabrał się do zmiatania słomy.
— Questa canzone ti dice, ch'e ii piu bel giorno per me — zanucił nad śmieciami.
Heglista skoczył ku niemu jak ugodzony, potrząsnął otwartymi dłońmi nad jego zgiętym karkiem i zajęczał:
— Przestań, Stefan! Przestań, proszę cię! Wiesz, jak mnie to boli.
Po czym z głową odchyloną do tyłu rzucił się na ławę i wsparł garbem o świeżo ułożony katafalk. Jeszcze przez
chwilę urągał tamtemu za ten śpiew, gdy niespodzianie z rezygnacją podchwycił tę samą melodię:
— Mamo, jak jestem szczęśliwy, że wrócić do ciebie mam. Gdy tylko wyjdę stąd żywy, serce ci w darze swe dam...
Wzrok miał szklany, nieobecny, zawilgłe powieki. Nucąc, błądził gdzieś tęsknie po kątach rodzinnego domu. Długo nie mógł się rozstać z marzeniami. Wtem zamilkł, otrząsnął się z chwilowej słabości i gwałtownie pochylił w stronę Szymona.
— Czy pan, gdyby nadarzyła się okazja, podjąłby ryzyko ucieczki? O, do licha! Nikt dotąd w więzieniu nie postawił mu takiego pytania.
To był po prostu nietakt. Odebrało mu mowę. Nie mógł jednak opanować twarzy. Musiał się na niej odbić wyraz niechęci. Wstrząsnął ramionami. Heglista sposępniał. Wcisnął kabłąk kręgosłupa w słomianą miękkość katafalku i wbił wzrok w beton podłogi.Tegoż dnia po wieczornym apelu włączono ogrzewanie.
Leżeli przykryci pod brodę kocami, gdy z rury w kącie przy drzwiach począł wydzielać się lepki, nieprzyjemny swąd jak przy prasowaniu nie dopranej bielizny. Pocieplało. Heglista przybliżył mu usta do ucha.
— Spodziewałem się, że nie odpowie pan na moje pytanie. Byłoby wielką nieostrożnością zdradzać swe skryte myśli przed kimś zupełnie panu obcym.
— Nie mam żadnych skrytych myśli — żachnął się Szymon. Heglista ze zrozumieniem skinął głową.
— Cenię pańską przezorność, ale chciałbym być z panem szczery.
Powiem panu coś, co pana zaskoczy. Nie trafił pan do tej celi przypadkowo.
Zadra niepokoju zakradła mu się pod serce.
Heglista z uniesioną głową zamarł na chwilę w czujnym nasłuchiwaniu; upewniwszy się wreszcie, iż nikogo nie ma pod drzwiami, szepnął:
— To znaczy, że wybrano pana spośród najlepszych.
— Mnie?! Kto?! W jakim celu?! Pan chce mnie przed czymś ostrzec? Ekskleryk niemalże wsunął mu wargi do
ucha.
— Nie! — wyszeptał. — Został pan dopuszczony do udziału w ucieczce.
— Dopuszczony?! Co pan mówi?! Przez kogo?! — Przeraziło go to.
— Przez wywiad angielski. Intelligence Service — zaświszczał mu w uchu konfidencjonalny szept: — To nie jest prowokacja, zapewniam pana, tylko musi pan mnie wysłuchać.
Sprzeciwił się. Powiedział, że pragnie spokojnie odsiedzieć swój wyrok, zarzucił sobie koc na głowę i odwrócił się plecami.
O mój Boże, co on ma z tym zrobić? Jak się z tego wywikłać? Prowokacja. Odmówić, nie wystarczy... zatajenie. Wiedział, nie powiedział, za to jest paragraf. Klapę! Zrzucić klapę! Poznał już to urządzenie. Taka dźwignia, pociągniesz, a za drzwiami spada blaszana łapa. Nie było tego w jego śledczych więzieniach. Tu można tym wezwać strażnika. Wezwie i powie: w celi Intelligence Service, chcecie, to je łapcie. No nie..! W ten sposób wykaże tylko podłą gotowość współpracy. Donos na kapusia to pierwszy do niej krok. Wpadł w popłoch. Jak uciec przed propozycją ucieczki?! Świadom swej bezsilności wtulił twarz w twardy podgłówek. W tej samej chwili poczuł na biodrze pulsujący palec Zenka. Szyfrował Morse'em:
— T-y, c-z-e-g-o o-n o-d c-i-e-b-i-e ch-c-e?
Odszukał pod kocem jego chudą kość biodrową i odstukał.
— S-z-y-k-u-j-e u-c-i-e-c-z-k-ę. Ch-c-e, ż-e-b-y z n-i-m r-a-z-e-m.
— T-y — nadeszła natychmiastowa odpowiedź. — J-a m-u p-r-z-y-ł-a-d-u-j-ę s-t-o-ł-k-i-e-m.
Stołkiem, no nie. Ale w zasadzie niezła myśl. Przyładować, strzelić w pysk, wlać! Wlać tak, żeby narobił krzyku, żeby wezwał klawisza, poskarżył się. Dostaną za to po dwadzieścia cztery, może po czterdzieści osiem... karcer, trudno, da się to jakoś wysiedzieć, aby tylko nie nago. A potem zmiana celi, oddziału, normalna przerzutka... Nagle przeląkł się tej myśli. Nie, żadnej przerzutki, żadnej zmiany oddziału! Wczoraj, gdy wracali ze spaceru, dopadł go docent Andrzej. Siedzi tu parę cel dalej. Stary wyga antygestapowskiego wywiadu. Zgubił but tuż przed schodami. Zanim go złapał, założył, zasznurował, doczekał nadejścia Szymona i szepnął mu w ucho:
— Ten oddział, trzymaj go się jak najdłużej. Tu są książki. Dalej ich nie ma. Próżnia. I tylko miej się... — klawisz zagłuszył jego słowa, waląc kluczami po żelaznej barierce. Przywołał docenta do siebie i postawił twarzą do ściany.
Ale są, tak, są tu książki. Może czytać od świtu do nocy. Regularnie co rano słychać za drzwiami:
— Biblioteka! — To pan Karol staje za progiem i spisuje najgorętsze ich życzenia.
Ostatnio Szymon znalazł na progu powieść Wiktora Hugo. Nędznicy. Cztery tomy obłożone w szary papier. Cztery tomy, a tam dalej nie ma nic. Próżnia... Są to dyskretne meldunki byłego szefa antygestapowskiego wywiadu. Zbadał to już dobrze i na pewno tak jest.
Tam, skąd dochodzą te wrzaski, nie ma ani jednej książki. Położył Zenkowi rękę na wystającym gnacie biodra i wystukał. Nie, niech się nie waży tknąć tego filozofa!
— D-1-a-c-z-e-g-o? — pełne zdumienia szyfrowane Morse'em pytanie.
— T-u s-ą k-s-i-ą-ż-k-i. D-a-1-e-j i-ch n-i-e m-a.
— S-k-ą-d w-i-e-s-z?
— O r-a-n-y, w-i-e-m. Ch-c-ę t-u s-i-e-d-z-i-e-ć j-a-k n-a-j-d-ł-u-ż-e-j. Zenek zniechęcony zerwał łączność. Szymon wysunął głowę spod koca. Jednakże już cieplej. Grzali. Jeśli dalej ma tu siedzieć, jeśli chce odwlec tę próżnię...
— Jak mógł mi pan coś takiego zaproponować? — podjął przerwaną rozmowę. — Skąd pan wie, że pana nie wsypię?
Tyka zaskoczony odezwaniem się Szymona skwapliwie uniósł głowę.
— Skąd, pyta pan? Niech pan wybaczy, ale nie odpowiem. Nie zostałem do tego upoważniony. Tak samo jak nie mogę panu powiedzieć, kto pana tu skierował. Powiem tylko, dlaczego to właśnie pana, a nie kogoś innego. To mogę. Zaznaczył pan, o tak, dostatecznie wyraźnie zaznaczył pan swój stosunek do komuny. To właśnie przesądziło o wyborze. Zdobył pan sobie zaufanie bardzo wpływowych ludzi. — Zatrzymał wzrok na całkowicie martwej twarzy Szymona. — Pan powątpiewa? Cóż, sceptycyzm jest cechą każdego inteligentnego człowieka. A mnie, mnie, niestety nie wolno ujawnić przed panem niczego, co pomogłoby panu wyrobić sobie o tej sprawie należyty sąd. Ale czy w ogóle istnieje taki sąd, który nie podlegałby prawu sprzeczności? — Wlepił w Szymona mrokiem rozszerzone źrenice. — Idą wielkie polityczne wydarzenia. Świat jest na kolosalnym zakręcie. Będą potrzebni ludzie tacy jak my, ideowi. Proponuję panu wolność, ale od razu powiem, niełatwą. — Zmierzyli się wzrokiem z dobrze zamaskowaną wzajemną niechęcią.
— Pan mi wciąż nie ufa. Cóż, nie zwrócę się do londyńskiego rządu, żeby za mnie poręczył. Wątpliwości musi pan rozstrzygnąć sam w drodze spekulacji, znaleźć potwierdzenie prawdziwości mych słów choćby w przeczeniu. Wolno panu nie dowierzać mi, ale traci pan przez to jedyną szansę w życiu. Przeciwnie, ufając mi wybiera pan wolność. Człowiek z takim charakterem jak pan, zdolny podjąć najwyższe ryzyko, nie powinien cofać się przed taką decyzją. Cóż życie? Trzeba umieć rzucić je na szalę. Chociaż akcja dopracowana jest do najmniejszego szczegółu. To musi się udać. Za miesiąc, najwyżej za sześć tygodni już nas tu nie będzie. — Zmrużył oczy, jakby chciał sięgnąć wzrokiem gdzieś już tam poza wyznaczony sobie cel.
— Pan pewnie myśli, że będziemy się spuszczać z okna po prześcieradle. — Stłumił w piersi cichy astmatyczny śmiech. — Wyprowadzę pana z błędu. To nie jest zwykła ucieczka. To tajna akcja ewakuacyjna na niespotykaną skalę.
Przedstawię panu ogólny zarys planu.
...
krkpl