Pocztówka z Italii.pdf

(86 KB) Pobierz
205371307 UNPDF
Pocztówka z Italii
M inęły dwa lata od kiedy wampiry wyprowadziły się z Forks. Oczywiście Jake pojechał razem z
nimi – stał się pełnoetatową nianią, a może powinnam powiedzieć „nianiem”, i ochroniarzem w
jednym. Mimo że jego decyzja o opuszczeniu watahy wydała się wszystkim lekkomyślna, zadbał o
każdy szczegół. Nie chciał nas zdawać na poniewierkę, dlatego przekazał mi stałe dowództwo,
nazywając siebie szefem na emeryturze. Dawałam sobie radę z chłopakami. Nie bez powodu
przyszyto mi łatkę wrednej suki. Jaka byłam w środku, nikogo nie obchodziło, a ja dobrze czułam
się z tym, że wszyscy utrzymują odpowiedni dystans.
Dzisiaj rozpoczynają się święta. Trzecie Boże Narodzenie bez ojca, pierwsze bez matki. Wszyscy
wokół byli pochłonięci radosnymi przygotowaniami, szalonymi zakupami i oczywiście plotkami.
Rzygać mi się chciało od tego. Nie przyjęłam żadnego zaproszenia na świąteczną kolację.
Niepotrzebne mi były wzruszenia, nie chciałam oglądać szczęścia innych. Jacob martwił się, że
będę siedziała sama w domu. Próbował mnie nawet przekonać do odwiedzin, jednak bądźmy
szczerzy – kto jak kto, ale Leah Clearwater nie będzie siedziała przy jednym stole z pijawkami.
Wieczór zaplanowałam prosto: wizyta na cmentarzu i złożenie kwiatów na grobie rodziców, ciepła
kolacja w postaci góry spaghetti z sosem pomidorowym – koniecznie nic, co będzie się kojarzyło ze
świętami, na deser miska popcornu i maraton filmowy. Wypożyczyłam jedną komedię – taką, gdzie
nie przewija się temat miłości – z Jimem Carrey'em, mojego ulubionego Bonda oraz horror –
pierwszy lepszy z półki, bo najlepsze są te badziewne. Kiedyś oglądaliśmy z Jacobem wszystkie z
wilkołakami. Byłam niesamowicie wdzięczna, że my zmieniamy się całkowicie w wilki, a nie w te
półludzkie, ohydne kreatury, które wymyślili ludzie. Śmiechu było co niemiara. Dobre czasy...
Zapewne zasnę w środku seansu i na to właśnie liczyłam. O piątej popołudniu, kiedy gotowałam
sos na kolację, zadzwonił telefon. Komórka wibrowała po całym stole, nieznośnie przypominając
mi, że miałam zmienić ten koszmarny dzwonek. Z ekranu wyszczerzał do mnie zęby nie kto inny
jak Black. Nie mogłam nie uśmiechnąć się na ten widok.
- Cześć, Black. Streszczaj się, jeśli nie chcesz być odpowiedzialny za przypalenie mojej kolacji.
- Czyli jednak zostałaś sama? Leah, wsiadaj w samolot i przyleć! Załatwię ci hotel. Nie będziesz
musiała widzieć się z Cullenami – powiedział spokojnie z nutą smutku w głosie.
- Jake, mówiłam ci, że to nie wchodzi w grę. Ty i tak nimi cuchniesz, a poza tym mam dobry plan,
jak bezboleśnie przebrnąć przez ten wieczór.
- Okej, wiedziałem, że cię nie przekonam, ale musiałem spróbować. Chciałbym, żebyś była tu ze
mną – odparł z westchnieniem. Nastąpiła krótka pauza, a później dodał znów wesołym głosem –
Zabezpieczyłem się na ten wypadek! Mam dla ciebie zadanie! Obiecaj mi, że dziś to zrobisz.
- To rozkaz alfy czy prośba przyjaciela?
- Przyjaciela.
- Jeśli jest to związane z pójściem do kogoś na kolację dziś wieczorem, to zapomnij!
- Nic z tych rzeczy.
- W takim razie w porządku, obiecuję – odparłam z obawą, zastanawiając się, co ten drań
wykombinował. Odchrząknął i podekscytowany poinstruował mnie, co miałam zrobić.
- Pójdź do skrzynki na listy. Jest tam paczka ode mnie. Otwórz ją dokładnie o dwudziestej i pomyśl
wtedy o mnie, dobrze?
- Dobrze – odpowiedziałam nieco zbita z tropu. Myślałam, że Jake będzie mnie prosił o przysługę
albo poruszy jakąś wrażliwą strunę, która zmusi mnie jednak, żebym dziś gdzieś poszła. Na
szczęście nie. Paczkę mogę przeboleć, ale już powoli żałowałam, że się zgodziłam, bo sama nie
pomyślałam o prezencie dla Jake'a. Nie napisałam nawet kartki z życzeniami, czegoś co miałby
namacalnie przy sobie. Byłam pewna, że się w to nie bawimy i szczerze myślałam, iż sobie to
kiedyś wyjaśniliśmy. Nie chciałam jednak wybuchać złością w taki dzień na jedyną osobę, która w
pełni mnie rozumiała.
- Wesołych świąt, Leah. Kocham cię, brzydulo!
- Wzajemnie, Black. Jesteś okropny! - odpowiedziałam i wcisnęłam czerwoną słuchawkę,
rozłączając połączenie.
Postanowiłam poczekać do wyznaczonej godziny. Jeśli od razu poszłabym po pocztę, na pewno nie
powstrzymałabym się choćby od dokładnego obadania przesyłki z zewnątrz. Musiałam dotrzymać
obietnicy danej przyjacielowi. Czas płynął niemiłosiernie długo. Sos ugotował się za szybko i nie
miałam co robić. Żałowałam, że nie wymyśliłam sobie bardziej skomplikowanego dania.
Postanowiłam, że dalsze gotowanie najskuteczniej odsunie moje myśli od tajemniczej paczki,
dlatego wyszperałam stary zeszyt z przepisami. Mama zapisywała starannie każdą wypróbowaną
recepturę, a to dziedzictwo przekazała mi zaraz po śmierci ojca. Kartki już pożółkły, a na
niektórych z nich widniały plamy z różnych produktów. Najwięcej – brązowych – przy przepisie na
pączki w czekoladzie. Mama bardzo często robiła podwójną porcję dla mojego brata. Nie wiedziała
jednak, jakie były prawdziwe motywy uwielbienia tych słodkości - tylko pod postacią pączków z
ajerkoniakiem Seth mógł liczyć na jakąkolwiek dawkę alkoholu. Uśmiechałam się jak głupia do tej
skarbnicy wiedzy na temat kuchni w domu Clearwaterów. To była kopalnia miłych wspomnień, bo
lubiliśmy całą rodziną angażować się w pichcenie smakołyków, a później z równym temu
entuzjazmem zajadać się przygotowanymi potrawami i deserami. Szczególnie po naszej przemianie
apetyty wzrosły i były niemal nie do nasycenia. Zatrzymałam się na dziale z ciasteczkami i
wybrałam przepis na te imbirowe. Z pierniczkami, które uwielbiałam, byłoby za dużo zachodu i nie
wyrobiłabym się w dwie godziny, a o dwudziestej ochota na gotowanie przejdzie mi błyskawicznie.
Zagniotłam ciasto z wymienionych składników i rozwałkowałam je na płaski placek. Już podczas
tego procesu aromat przyprawy przyjemnie kręcił w nozdrzach. Wykrawałam ciasteczka starymi
foremkami: były bałwanki, gwiazdki, domki, choinki. Odpuściłam sobie tylko serca, bo to taki
wyświechtany symbol. Nie miałam ochoty jeść ciastek w ich kształcie.
Kiedy na kuchennym zegarze wybiła TA godzina, wyjmowałam właśnie ostatnią porcję
aromatycznych wypieków. Szybko przełożyłam je na talerz, by ostygły, a następnie odłożyłam
gorącą blachę i, zdjąwszy ochronne rękawice, pobiegłam do drzwi wejściowych, a stamtąd prosto
do skrzynki. Nieomal wywinęłam orła na zlodowaciałej nawierzchni przed wejściem do domu. Nie
mogłam uwierzyć, że aż tak dałam się ponieść emocjom. Ja – twarda i niezniszczalna, ta, co utopiła
serce w pobliskiej rzece. Otworzyłam drewniany domek na pocztę wybudowany przez ojca. Mnie
przypadło w udziale jego ozdabianie. Został pomalowany niebieską farbą przez dziesięcioletnią
dziewczynkę, która na koniec napaćkała niezdarnie małe stokrotki. Brakowało mi talentu, ale
rodzice nigdy nas nie hamowali. Zawsze mogliśmy liczyć na ich wsparcie. To byłam ja – wiecznie
uśmiechnięta, prostolinijna i otwarta na świat. Znów przypomniały mi się chwile z dzieciństwa –
wspomnienia, które nie bolały. A miałam się dziś nie wzruszać... Skrzynka pękała w szwach, bo
zapominałam regularnie ją opróżniać. Na stosie reklam i rachunków przysyłanych, choć wszystkie
opłaty były automatycznie ściągane z konta, leżała gruba, biała koperta, a na niej starannie, choć
niezgrabnie wypisany mój adres. W lewym górnym rogu dane nadawcy:
Jacob Black, 6 Mile Rd 66, Philipsburg, Pensylwania.
Spryciarz. Nie chciałam wiedzieć, gdzie zamieszkali. Nie chciałam, żeby mnie kusiło, a teraz
wszystko stało się bardziej rzeczywiste i w każdej chwili moja silna wola mogła się złamać.
Postanowienie, że nigdy ich nie odwiedzę, właśnie straciło solidny argument.
Przytuliłam paczkę do piersi i, z zamiarem otwarcia jej w domu, w pośpiechu zamykałam skrzynkę,
ignorując pozostałe listy oraz kolorowe ulotki. Gdy z impetem zatrzasnęłam zamek, na śnieg upadła
czerwona koperta. Podłużna i elegancka, prezentowała się na białym puchu jak ozdobna bombka na
świątecznym drzewku. Papier, z którego wykonano kopertę był gruby i lekko chropowaty, zapewne
należał do tych z wyższej półki. List zaadresowano do mnie starannym pismem. Czarny atrament
lekko rozmazał się pod wpływem wilgotnych płatków śniegu. Nie umieszczono nadawcy, ale w
górnym rogu był zagraniczny znaczek z zimowym pejzażem, znak poczty lotniczej i pieczątka... z
Volterry.
Czułam, że źrenice poszerzyły mi się, a w klatce piersiowej po stokroć szybciej niż zazwyczaj biło
niespokojne serce. Pobiegłam do domu, cały czas ściskając mocno przesyłkę od przyjaciela, ale w
tej chwili myślałam tylko o tajemniczym liście i tym, co powodowało, że jego nadawca, a może
nadawcy chcieli się ze mną skontaktować. Volturi nie zawracali sobie głowy uprzejmościami, to
musiało być coś ważnego.
Drżącymi dłońmi rozerwałam mocno zaklejoną kopertę i wyjęłam z niej twardą kartkę.
Pocztówka.
Zwykła pocztówka z przystrojoną choinką.
Odwróciłam obrazek i nerwowo śledziłam wzrokiem wykaligrafowany tekst, powtarzając sobie w
myślach każde ujrzane słowo:
Droga Leo,
Minęło już tyle czasu, a nadal nie mogę przestać o Tobie myśleć.
Jesteś naprawdę uroczą osóbką i zdumiewającą wilczycą. Myślę, że tylko ja potrafię zrozumieć Twą
samotność i odrzucenie.
Już czas, żebyś pomyślała o sobie. Poza tym nasze spotkanie jest nieuchronne, dlatego zapraszam
Cię do nas. Spodziewamy się Ciebie jak najszybciej.
Nowy Rok – nowe zadania.
Zapomniałbym.
Buon Natale e felice Anno Nuovo. 1
Z pozdrowieniami, Aro.
Kartka upadła na podłogę, gdy przeczytałam podpis. Aro. Czego on ode mnie chciał? Pod
przykrywką miłych słów i dziwnego zaproszenie na pewno nie kryła się propozycja przyjacielskiej
gościny i wycieczki krajoznawczej. Zresztą, po cholerę te pijawki bawią się w kotka i myszkę, i
czego po mnie oczekują? Że przyjadę na ich zawołanie? Przecież rodzina miodowookich
odszczepieńców w ogóle mnie nie interesowała. Nigdy. Tolerowałam ich tylko ze względu na
Jacoba.
Tak szybko jak weszłam do domu, tak wyszłam, zabierając ze sobą białe lilie z wazonu, który stał
na komodzie w korytarzu. Pobiegłam na cmentarz. Mroźne powietrze doskonale równoważyło
podwyższoną temperaturę mojego ciała. Stanęłam nad mogiłą i wpatrywałam się nieobecnym
wzrokiem w tablicę nagrobną. Mechanicznie położyłam kwiaty na zmarzniętej, ubielonej śniegiem
ziemi. Łzy stanęły mi w oczach. Nie mam już nikogo. Jestem sama, jestem odrzucona. Aro ma rację
– nie pasuję do tego idyllicznego obrazka. Nie pasuję do spokojnego La Push, nie znajdę swojego
miejsca w Forks. Muszę stąd wyjechać, ale na pewno nie udam się do krwiopijców! Ten potwór
chyba pomylił bajki. Jeszcze raz spojrzałam na fotografię rodziców zdobiącą płytę i zwróciłam
swoje kroki do wyjścia.
Szłam powoli. Chciałam ochłonąć i stwierdziłam, że spacer dobrze mi zrobi. Nasz cmentarz mieścił
się blisko granicy z miastem. Nagle usłyszałam dziwne poruszenie w oddali. Spojrzałam w stronę
1 Wesołych [dobrych] (świąt) Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku.
lasu.
Cisza. Pewnie się przesłyszałam.
Nie zrobiłam nawet dwóch kroków, a znów coś zaszeleściło. Szybszym tempem ruszyłam w
kierunku, z jakiego dochodziły odgłosy. Poczułam mdłą, słodkawą woń, która zaczęła dusić mnie w
gardle. Wampirzy smród! Nie zdążyłam nawet pomyśleć, a już zmieniłam się w wilka, drąc na
strzępy ubranie. Instynktownie pobiegłam w stronę posiadłości Swanów. Chciałam sprawdzić, czy
wszystko w porządku u przyjaciela moich rodziców – usłyszałam stabilny oddech i monotonny głos
chrapania. Pobiegłam dalej w las i dostrzegłam dwie postacie przemieszczające się nadludzkim
tempem. Czarno – czerwone peleryny odznaczały się na tle białego śniegu, w którym odbijało się
światło księżyca.
Gdy od wampirów dzieliło mnie już tylko kilka metrów, odwrócili się w moją stronę. Czerwone
tęczówki świdrowały w moich oczach. Miałam wrażenie, że mała blondynka chce wywiercić w
nich dziurę. Gardło zacisnęło się jeszcze bardziej. Nie mogłam oddychać.
- Jane, przestań! Potrzebujemy jej żywej! - odparł chłopak.
- Tylko troszkę się z nią drażnię. Musi wiedzieć, że nie przychodzimy tu z życzeniami. Aro jest zbyt
uprzejmy dla tych kundli. Powinnyśmy ich unicestwić, zanim rozmnożą się jak króliki. -
Warknęłam przez zduszoną krtań. - Już dobrze, nie denerwuj się tak – powiedziała w moim
kierunku, po czym uśmiechnęła się przebiegle, powoli uwalniając mnie z uścisku. Upadłam na
ziemię bez tchu. Musiało minąć kilka minut zanim doszłam do siebie i stanęłam na czterech łapach.
- Przemień się w człowieka, bo inaczej się nie dogadamy – dodała cichym, lekceważącym głosem,
po czym rzuciła w moją stronę swoją pelerynę. - Pisnęłam na myśl, że będę musiała okryć się tą
cuchnącą szmatą, ale chwyciłam ją w zęby i wbiegłam między drzewa. Po chwili wróciłam do nich,
z odrazą spoglądając na swoje okrycie, a następnie na niespodziewanych gości.
- Przyjechaliśmy tu, bo wydaję nam się, że Aro nie dość jasno zaznaczył, iż twoja wizyta w
Volterrze jest koniecznością. Jeśli nie zjawisz się tam zaraz po Nowym Roku, przyjedziemy
ponownie, ale wtedy nie licz na naszą łaskawość.
- Nie jestem waszym pieskiem na posyłki. Pomyliliście adres.
- Och, mylisz się, moja droga. Jesteś i będziesz naszym pieskiem. Jesteście nam coś winni za śmierć
naszych pobratymców. - Nie wiedziałam, co miała na myśli. Musiała dostrzec to w moich oczach. -
Zabiliście nomada, a później skutecznie uśmierciliście armię nowonarodzonych. Chyba nie
myślałaś, że ujdzie wam to na sucho. Nie jesteśmy z wami powiązani żadnym paktem, a wy
naruszyliście prawa do naszej egzystencji. Aro i Rada wykazali się wielką łaskawością. Pozwolą
wam żyć. Wszyscy spokojnie możecie się zestarzeć, zapominając o istnieniu wampirów... poza
tobą, oczywiście. Tylko pamiętaj, nikt nie ma prawa wiedzieć, dokąd się wybierasz. Spraw, aby o
tobie zapomnieli – to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich. - Ostatnie słowa wymówiła ze słodkim
uśmiechem na ustach, a potem obróciła się do swego towarzysza i powiedziała:
- Alecu, i co? Nadal uważasz, że powinnyśmy się słuchać we wszystkim papy? - Chwyciła go za
rękę i natychmiast zniknęli, zostawiając po sobie śnieżny puch unoszący się w powietrzu. Nie
zdążyłam nawet odpowiedzieć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin