Masterton Graham - Gra bi-dzing.rtf

(64 KB) Pobierz
Gra bi–dżing

Gra bi–dżing

 

Jak dla każdego profesjonalnego gracza, którego dni liczone są rzutami, obrotami koła ruletki i rozdaniami, Jack Druce nigdy nie myślał poważnie o tym, że stanie kiedyś twarzą w twarz ze śmiercią. Ale tej piątkowej nocy w kasynie Golden Lode o pierwszej nad ranem uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby dotarł do niego jej lodowaty oddech.

Wyczulony na każdą zmianę nastroju graczy w kości krupier od razu zauważył jego wahanie i zapytał:

— Czy wchodzi pan–n–n–n do gry?

Jego „eny” toczyły się w powietrzu niczym kości.

Solly Bartholomew też dostrzegł wahanie Jacka, ale nie oderwał oczu od stołu.

Jack skinął głową i bez słowa sięgnął po kości.

Po trzech godzinach gry uzbierał już sztonów za jedenaście tysięcy dolarów. Ale nagle, bez żadnego powodu, stół stał się zimny, podobnie jak (przed siedmioma laty) jego żona Elaine, która spoczywając w jego ramionach, stała się zimna. Najpierw zasnęła, oddychała, a potem przestała oddychać i umarła.

Jack podejrzewał, że z Sollym może zarobić jeszcze dwa lub trzy tysiące. Solly również był zawodowym graczem; wyglądał jak małomiasteczkowy pośrednik handlu nieruchomościami, ale przy stole wyczuwało się w nim fachowca. Ostrożnie, nie okazując, że się znają i współpracują ze sobą, rzucili kośćmi.

W puli były pieniądze. Może nie na kupno jachtu, ale z całą pewnością na wystawny lunch. Podzielili się nimi: podniecony mężczyzna o końskiej twarzy pochodzący z Indianapolis, odziany w jasny garnitur i rudowłosa kobieta, która za każdym razem, kiedy rzucał Jack, piszczała niczym piesek rasy chihua–hua. Rozwódka, ocenił Jack. Wiedział, że kobieta będzie grać do upadłego, do ostatniego centa. To forma odwetu. A Jack wiedział, jaki odwet mogą brać kobiety. Elaine przestała oddychać, gdy trzymał ją w ramionach… Jakiż straszniejszy odwet mogłaby wziąć kobieta na mężczyźnie?

Jack dwukrotnie potrząsnął sześcianikami wykonanymi z kości słoniowej i rzucił je lekko na zielone sukno stołu.

— Dziewięć — oznajmił krupier i przysunął do Jacka garść żetonów wartych pięćdziesiąt dolarów.

— Już więcej nie gram — oświadczył Jack i obiema dłońmi zaczął zgarniać wygraną.

Solly przez chwilę się wahał.

— Ja też nie — powiedział.

— Psiakość — mruknął wysoki mężczyzna o końskiej twarzy.

Krupier popatrzył na kierownika kasyna.

— Coś nie w porządku, przyjacielu? — zapytał natychmiast Jack.

Od trzydziestu lat miał do czynienia z ludźmi, którzy jednym mrugnięciem oka potrafili przekazać zawartość całych bibliotek.

— Szef chciałby zamienić z panem słówko. Z panem i… — odwrócił się do Solly’ego — i z panem również… Oczywiście jeśli nie macie, panowie, nic przeciwko temu.

— Ja mam samolot — usiłował się wykręcić Solly, na którego zawsze czekał jakiś samolot.

— Samolot będzie dziesięć po pierwszej w nocy — odrzekł krupier.

— No cóż, ale chciałbym się jeszcze trochę przespać.

— To nie zajmie dużo czasu. Może mi pan wierzyć.

Jack i Solly stali z dłońmi pełnymi sztonów, kiedy zbliżył się do nich schludny kierownik kasyna w białej wytwornej marynarce, różowej koszuli z żabotem, z gładkim obliczem sieneńczyka. Oczy miał czarne jak węgiel, włosy też czarne, uczesane z przedziałkiem na samym środku głowy.

Kierownik wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ich za łokcie i odprowadzić od stolika, ale żadnego nie dotknął. Graczy nie wolno dotykać. Zła karma.

— Pan Newman przesyła gratulacje.

— Naprawdę? — zainteresował się uprzejmie Jack, pociągnął nosem i zamrugał oczyma za okularami w grubej oprawie.

Z tyłu znów dolatywały piski rudowłosej kobiety. Kierownik uśmiechnął się i przeszedł do rzeczy.

— Cóż, pan Newman jest współwłaścicielem Golden Lode. Pragnie się z panami zobaczyć.

Jack wyciągnął w jego stronę dłonie pełne żetonów.

— Proszę posłuchać, przyjacielu. Mam tutaj całą wygraną.

— Ja też — wtrącił Solly.

— Naturalnie — powiedział kierownik. Po twarzy spłynął mu uśmiech niczym olej ze świeżo otwartej puszki z sardynkami. — Zadbamy o wygrane panów. Carlos! Przypilnuj tych sztonów.

— Dwanaście i pół tysiąca — oświadczył znacząco Jack, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu miał tyle pieniędzy.

— Pięć tysięcy — powiedział z nieruchomą twarzą Solly.

— Proszę się nie obawiać, panowie. Carlos dobrze ich przypilnuje.

Z najwyższą niechęcią Jack oddał żetony.

— Dwanaście i pół tysiąca — powtórzył. — Co pan na to? Pokryta lekkim trądzikiem twarz Carlosa nie wyrażała nic.

Po prostu tego wieczoru wygrali, ale te pieniądze wrócą do kasyna jutro czy pojutrze.

— Proszę, ta młoda dama zaprowadzi panów do pana Grafa — powiedział kierownik z przylepionym do twarzy uśmiechem.

Zza jego pleców, jak królik z rękawa magika z dawnych, typowych dla Las Vegas przedstawień jarmarcznych, pojawiła się wyglądająca na Chinkę dziewczyna w obcisłej sukience z wiśniowego jedwabiu, rozciętej z przodu na całej długości ud.

— Proszę za mną — zakomunikowała, odwróciła się i ruszyła przodem.

Jack popatrzył na Solly’ego, a Solly na Jacka. Mogli odwrócić się na pięcie i uciec. Ale Jack słyszał o panu Grafie. A pan Graf miał opinię bardzo, bardzo twardego, więc gdyby teraz nie zastosowali się do jego prośby i uciekli, zapewne musieliby uciekać do końca życia.

Co będzie, to będzie. Jack i Solly nieraz dostali w życiu srogie manto.

Wyglądająca na Chinkę dziewczyna przebyła już połowę sali kasyna i kierowała się w stronę szerokich, wyłożonych fioletowym dywanem schodów prowadzących w dół z biur i restauracji.

— Ja za tobą jak za panią matką, chłopie — oznajmił Solly.

Jack powłócząc nogami ruszył za dziewczyną niczym posłuszny piesek. Zacisnął krawat, choć i tak był już mocno zaciśnięty. W swojej karierze hazardzisty zawsze odgrywał rolę prostaczka z prowincji, który przybył z wiejskich rejonów Środkowego Zachodu z portfelem napakowanym pieniędzmi, ale nie ma zielonego pojęcia, jak się gra przy stolikach.

Tak naprawdę urodził się w Providence w Rhode Island jako syn dyrektora liceum. Był bardzo wykształcony i zwiedził kawał świata. Mieszkał we Florencji, w Akabie i w Paryżu. W latach pięćdziesiątych przetrwał dziewięć nieszczęsnych miesięcy w Londynie, ale za to pod koniec lat sześćdziesiątych w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Bellflower w Illinois idealnie opanował miejscowe zwyczaje i akcent. Teraz jedynie rdzenny mieszkaniec Bellflower mógł rozpoznać, że jego wymowa jest wyuczona. Ciągle mówił „trawa”, a nie „traiwa”.

Zmienił również aparycję. Obciął włosy na krótko, a ponadto kupił brązową perukę. Nabył okulary w grubej oprawie i opalał się w podkoszulku, tak że nabrał wyglądu wieśniaka, który ma tylko twarz, kark i przedramiona spalone na brąz. Każdego ranka specjalnie wpychał sobie brud pod paznokcie.

Do pracy zawsze wkładał wygnieciony, lniany garnitur w białe i brązowe prążki, brązową, nylonową koszulę i znoszone adidasy. A „prawdziwe” ubrania zostawały w szafie jego apartamentu w hotelu Sands. Szary garnitur od Armaniego, trzy szyte ręcznie koszule i wypolerowane na wysoki połysk angielskie półbuty.

Tak naprawdę „prawdziwych” garniturów Jack prawie nie nosił, ponieważ nieustannie pracował. Podeszwy jego „prawdziwych” butów nawet nie były zarysowane. Popołudnia i wieczory spędzał jako Jack Druce „Kmiotek”. Przez resztę czasu wylegiwał się na hotelowym łóżku obwiązany w pasie prześcieradłem niczym przepaską. Śnił o Elaine, która stygła mu w ramionach, i szeptał do siebie cyfry. Ale wiszące w szafie „prawdziwe” ubranie było mu potrzebne.

Gdyby tylko z niego zrezygnował, przestałby również istnieć „prawdziwy” Jack Druce; pozostałby wyłącznie Jack Druce „Kmiotek”. Jack Druce „Wieczny Gracz”. Uśmiechnięty, wyrafinowany absolwent wyższej uczelni zniknąłby na zawsze. Mąż Elaine i ojciec Roddy’ego również. A właśnie to się liczyło.

Ostatniego dnia maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku został genialnym dzieckiem–matematykiem, najmłodszym szefem zespołu naukowego, i jako taki stale otrzymywał od firmy San Fernando Electronics propozycje zatrudnienia. Właśnie tego dnia San Fernando Electronics z okazji dziesięciolecia firmy wzięło na etat w Las Vegas dwustu siedemdziesięciu nowych pracowników. W nocy Jack Druce po raz pierwszy w życiu grał w kości i w ciągu czterech i pół godziny podwoił swą roczną pensję.

Pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku obudził się ze świadomością, że połknął bakcyla.

Teraz nie miał ani domu, ani samochodu. I to nie dlatego, że nie było go na nie stać. Po prostu wynikało to z prostego faktu, że w jego życiu nie istniało już miejsce na domy i samochody. Mieszkał w hotelach, chadzał do pracy, jadał w darmowym barze w kasynie i palił mentolowe salemy lights. Żył w locie. Nigdy nie patrzył na zegarek.

Chinka poprowadziła Jacka i Solly’ego przez grubą, tłumiącą wszelkie dźwięki welurową kotarę zasłaniającą masywne, podwójne drzwi.

— Nie mam pojęcia, o co chodzi — mruknął Jack.

— Proszę się niczego nie obawiać — odparła dziewczyna z bladym uśmiechem.

Solly się nie odzywał. Posiadał szczególnie wyczulony na niebezpieczeństwo nos. Zawsze wyczuwał atmosferę.

Po przejściu podwójnych drzwi znaleźli się w mrocznym, rozległym, klimatyzowanym pomieszczeniu. Pośrodku stał stół do gry. Nisko zawieszona lampa z zielonego, butelkowego szkła z trudem oświetlała mebel i pochylonych nad nim sześć lub siedem osób płci obojga. W zielonym, upiornym świetle rzucanym przez lampę sprawiały wrażenie martwych od kilkunastu dni.

Jack zmarszczył brwi. Dwie osoby naprawdę wyglądały na stojące jedną nogą w grobie. Siwe włosy lśniły zielonkawo–srebrną poświatą, a skóra na czaszkach była ściągnięta i pożyłkowana.

Natomiast troje graczy było prawie dziećmi — pryszczaty chłopiec w wieku szesnastu, siedemnastu lat, dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż dwanaście, i chłopiec o jasnoblond włosach, tak mały, że z ledwością sięgał blatu, by rzucać kośćmi.

Ale wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego. Ubrani byli w luźne, chińskie szaty z czarnego, lśniącego jedwabiu z wyszytymi na plecach dyszącymi ogniem smokami i czerwonymi napisami: NU KUA.

— Proszę za mną — powiedziała Chinka i zaprowadziła Jacka i Solly’ego do stołu.

Jacka zafascynowały kości, które w mroku wydzielały fluorescencyjne światło, a rzucane, zostawiały za sobą lśniący poblask. Solly przyglądał im się przez chwilę zza ramienia Jacka, po czym mruknął:

— Cóż to, do licha, za odmiana crapsa*[1]?

Jack popatrzył na zgromadzonych przy stole.

— Mamy porozmawiać z panem Grafem — oznajmił głośno.

Chłopiec o blond włosach wstał, obszedł stolik i rozpromieniony wyciągnął rękę. Wyglądał na pięć lub sześć lat. Jack uśmiechnął się.

— O co chodzi, dzieciaku? — zapytał.

— Nazywam się Newar Graf — odparł chłopiec pewnym głosem.

— Jasne, a ja jestem Tammy Wynette, muzyk country.

Chłopiec ciągle stał z wyciągniętą do przywitania dłonią.

— Nie wierzy mi pan? — zapytał, przekrzywiając głowę.

— Newar Graf od co najmniej dwudziestu lat jest właścicielem kasyna Golden Lode. Spokojnie mógłby być twoim dziadkiem.

Chłopiec skrzywił się.

— „Są rzeczy na niebie i ziemi…” To Horacy.

— Jasne — skinął głową Jack. — A teraz chciałbym porozmawiać z panem Grafem, ponieważ nie mam czasu dłużej czekać.

— Mówię panu, panie Druce. Jestem Newar Graf.

W głosie chłopca było coś, co przykuło uwagę Jacka. Jakaś nutka, która nie mogłaby się pojawić w tonie pięcioletniego dziecka. I skąd znał jego imię i nazwisko?

Jack zdjął okulary, złożył je i powoli schował do kieszeni.

— Jestem Newar Graf, a ty Jack Druce — odezwał się chłopiec. — Obserwuję pana od lat, panie Druce. Jest pan dobry, jedna z najlepszych rąk w tym interesie. Wszyscy znają Jacka Druce’a. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego się pan tak ubiera i mówi nieco z wiejska, skoro i tak powszechnie wiadomo, kim pan jest. Widział pan Carlosa na parterze? Kiedy opuszcza pan Golden Lode, zawsze za pośrednictwem radiotelefonu daje o tym znać odźwiernemu w Diamentowym Salonie.

— Słuchaj, chłopcze — powiedział schrypniętym głosem Jack. — Nie wiem, o co ci chodzi, ale nazywam się Keith Kovacs i przybyłem tutaj z Illinois, żeby przez tydzień pograć za kilkaset dolarów, bo zawsze sobie to obiecywałem. A kiedy już przegram wszystkie pieniądze, sam się wyniosę. Jack Druce? — dodał. — O nikim takim nie słyszałem.

Dzieciak przesuwał palcami jednej ręki po palcach drugiej.

— Czy widzi pan grę, która idzie przy stoliku?

— Widzę — odparł Jack. — Jakaś dziwaczna odmiana crapsa.

— To gra bi–dżing, rzeczywiście odmiana crapsa — wyjaśnił z uśmiechem chłopiec.

Jack potrząsnął głową.

— Nigdy o niej nie słyszałem.

— Nigdy pan nie słyszał? — Blondynek odwrócił się do Solly’ego. — A pan? Craps bi–dżing?

Solly nerwowo pociągnął nosem i spuścił wzrok.

— Pewnie, że słyszałem.

Chłopak wyminął Jacka i ujął Solly’ego za łokieć.

— Solly Bartholomew — powiedział piskliwym głosem. — Pierwsza ręka na wschodzie. Bicz boży stolików w Atlantic City.

Solly nie zaprotestował. Trzymał dłoń dziecka i wpatrywał się w dywan.

— Craps bi–dżing — powtórzył chłopiec. — Legendarna, magiczna, tajemnicza gra bi–dżing. W Chinach zabroniona od czasów rewolucji kulturalnej, zabroniona w Tajlandii, gdzie niczego nie zabraniają, w Japonii karana chłostą, w Wietnamie śmiercią. Nielegalna we wszystkich krajach świata z wyjątkiem Kambodży, gdzie rządzi Pol Pot. Stamtąd właśnie przemyca się kości.

Pociągnął Solly’ego za łokieć.

— Podejdź bliżej, Solly. Zobacz.

Solly nie ruszył się z miejsca. Głowę miał ciągle spuszczoną. Chłopiec ponownie szarpnął go za rękę i uśmiechnął się.

— Nie chcesz popatrzeć? Nie musisz grać.

— Wiesz bardzo dobrze, kurwa, o czym mówisz — odparł Solly. Szczękał sztuczną szczęką. — Dobrze wiesz, że jeśli popatrzę, będę musiał zagrać.

Chłopiec wybuchnął śmiechem.

— To już twój problem, Solly. Jesteś do tego przygotowany. Sam najlepiej o tym wiesz. Dlatego cię tutaj zaprosiłem, ciebie i twojego przyjaciela Jacka Druce’a. Ostatnio obu was dokładnie obserwowałem. Stanowicie śmietankę. Ale jesteście również śmiertelnie znudzeni. Jesteście wręcz za dobrzy. Co śmieszniejsze, nawet gdybyście tego nie chcieli, nie możecie nie iść na całość, bo kierownik kasyna natychmiast się w tym zorientuje i będziecie skończeni w Golden Lode, będziecie skończeni w Caesar’s Palace, w Glitter Gulch, a nawet w Sassy Sally’s. Nie możecie więc nie iść na całość, gdyż zanim byście się zorientowali, bylibyście nikim w całym Vegas, w Reno, w Tahoe, a także w Atlantic City.

Wtedy, cwaniaczki, zaczęlibyście grać w rosyjską ruletkę z nadzieją, że w końcu przegracie. Ale Newar Graf ma dla was inną propozycję, inne rozwiązanie, być może nawet nowe życie. Albo zostawiacie wszystko za sobą, albo nie czeka was już nic. Gra bi–dżing.

— Naprawdę jesteś Newarem Grafem?

Chłopiec puścił rękę Solly’ego i odwrócił się do Jacka. W oczach zalśnił mu figlarny błysk.

— Naprawdę. A to, na co patrzysz, stanowi dowód. Mam pięć lat! I na tym polega cała magia bi–dżing. Jeśli wygrasz, będziesz znów miał całe życie przed sobą!

Solly wskazał głową w kierunku stołu, przy którym mężczyźni i kobiety oddychali chrapliwie.

— A jeśli przegram? — zapytał.

— Nie przegrasz. Jesteś za dobry. Wiesz o tym, prawda?

Jack podszedł do stołu, po czym obrzucił blondynka bacznym spojrzeniem.

— O co ci chodzi? — dociekał. — Dlaczego chcesz, żebyśmy zagrali?

Na twarzy chłopca pojawił się bardzo łagodny uśmiech.

— Z tego powodu co zawsze. Splendor mego domu, a dom to ja.

— Wyjaśnij to bliżej — odparł Jack.

Chłopiec podszedł do niego.

— To taka sama gra w kości jak każda inna. Bierzesz kości w dłoń, stawiasz i rzucasz, a inni chcą cię przebić. Tyle że tutaj używamy specjalnych kości. Chcesz zobaczyć?

Jack popatrzył przez stół na żółtawą, zwiędłą twarz mężczyzny, który trzymał w dłoni kości. Nigdy w życiu nie widział w niczyich oczach takiej paniki, jak w oczach tego człowieka. Nawet na twarzach dyrektorów wielkich firm, którzy przetrącili pieniądze przedsiębiorstwa, nawet na obliczach mężów, którzy przegrali własne domy.

— Panie Fortunato, czy mógłby mi pan na chwilę je dać? — zapytał chłopiec.

Stary pan Fortunato wahał się przez moment, trzymając kości w zgiętych na kształt szponów palcach.

— O co chodzi, panie Fortunato? — powiedział przymilnie chłopiec i stary człowiek położył sześcianiki na jego otwartej dłoni.

Blondynek ostrożnie przekazał je Jackowi.

Były zielonkawoczarne, lekko brzęczały i lśniły. Kiedy Jack wziął je w dłoń, odniósł wrażenie, że podłoga drży mu pod stopami jak podczas trzęsienia ziemi czy startu odrzutowca. Zamiast oczek widniały na nich niewielkie wizerunki demonicznych postaci, z których emanowały delikatne wibracje.

— Na każdej są podobizny sześciu demonów — wyjaśnił chłopiec. — Jeśli wypadnie ci Yo Huang… o ten… oraz Kuan–yin Pusa… ten… to mniej więcej to samo, co w normalnej grze znaczy siódemka. Jeśli Yo Huang i Chung Kuei… o, to… to tak jakbyś wyrzucił jedenastkę. Tak czy owak w bi–dżing wszystko jest jak w normalnej grze. Wygrywasz.

Yo Huang był władcą niebios, Kuan–yin Pusa dobrym bóstwem i wielkim czarownikiem. Chung Kuei znany był jako obrońca przed złymi duchami.

Jack powoli pocierał kości między kciukiem a palcem wskazującym.

— To są trzy demony. A trzy pozostałe?

— No cóż — powiedział z uśmiechem chłopiec. — Te są złe. Ten w kapturze to Shui–Mu, chiński demon wody. A ten karzeł to Hsua Hao, zamieniający radość w nieszczęście. A to jest Yama, sędzia piekła, pierwszy, który stał się śmiertelnikiem… a wiesz dlaczego?

— Myślę, że mi to powiesz — odrzekł Jack.

Chłopiec uśmiechnął się.

— Jest pierwszym śmiertelnikiem, bo wyruszył drogą, z której nie ma powrotu.

Solly oblizał wargi.

— Drogą, z której nie ma powrotu? — zapytał. — Co to za droga?

Malec odwrócił się w jego stronę i obrzucił go szelmowskim spojrzeniem.

— Ty już tą drogą podążasz, przyjacielu — odparł. — I dobrze o tym wiesz.

— Pokaż mi te kości — zażądał Solly.

Jack zacisnął na nich palce.

— Solly… może nie powinieneś…

— O co chodzi? Dlaczego? Dlaczego mam nie zobaczyć tej drogi, którą kroczę i z której nie ma powrotu?

Z kości wytrysnął taki strumień energii, że Jack poczuł, iż wykręca mu palce i powoduje straszliwe mrowienie skóry dłoni. Odniósł zupełnie irracjonalne wrażenie, że kości chcą trafić do rąk Solly’ego. Że wiedzą, iż on obok stoi. Że go pożądają.

Solly wyciągnął dłoń i Jack niechętnie wysypał mu na rękę kości, najpierw jedną, potem drugą. Solly nic nie powiedział, ale w oczach pojawił mu się dziwny mrok, jak wpadający przez drzwi cień. Jack zaczął podejrzewać, że kości inaczej odbierają każdą osobę, w której ręce trafią. W zależności od jej potrzeb. W zależności od jej słabych stron.

— Postaw — odezwał się Jack. — Co postawisz? Swoją duszę, coś w tym rodzaju?

— Och, nic aż tak melodramatycznego. A swoją drogą, ile jest warta dusza? Nic. Dusza jest jak napis na grobie. Kiedy człowiek umrze, jak może spłacić dług?

— A więc jaka jest stawka? — zapytał z uporem Jack.

— Miesiące, taka będzie stawka — wyjaśnił chłopiec, który teraz stał po drugiej stronie stołu.

Pan Fortunato nie spuszczał wzroku z kości, a kiedy dzieciak wymówił słowo „miesiące”, zadrżał, jakby dzieciak wymówił „miliony”.

— Miesiące? — powtórzył Solly.

Chłopiec skinął głową, a następnie wyciągnął rękę po kości.

— Rzucający stawia tyle miesięcy, ile chce, a każdy pozostały gracz obstawia taką liczbę miesięcy, jaką jego zdaniem rzucający może przegrać. Oczywiście mowa o miesiącach księżycowych, chińskich miesiącach. Pozostali uczestnicy mogą również zakładać się między sobą bez względu na to, czy wchodzą do gry, czy też nie. Tylko że w bi–dżing obowiązuje reguła: „umrzeć szybciej lub dłużej żyć”. I twarde zasady, jak w normalnej grze. Albo gracz wyrzuci dwa Yo Huang, albo dwa Chung Kuei lub wykopie sobie grób, kiedy padną dwa Yamy.

— A jeśli wygra, to co? — zapytał schrypniętym głosem Solly.

— Jeśli wygrasz, wygrasz miesiące, to wszystko. Dwa, trzy miesiące, może rok, może dwa lata. Zależy, na ile postawisz.

Solly rozejrzał się, przyciągnął wolne krzesło i usiadł. Oddychał ciężko, nieregularnie.

— Chodzi o to, że stanę się młodszy?

Chłopiec zachichotał.

— Popatrz na mnie, Solly! Newar Graf ma pięć latek!

Solly przetarł usta kantem dłoni, jakby chciał zetrzeć z nich tłusty smak hamburgera.

— Jack — powiedział. — Musimy zagrać.

Jack potrząsnął głowa.

— Nawet o tym nie myśl — wykrztusił przez zaschnięte gardło. — Ja gram o pieniądze. Miesiące, co to jest miesiąc? Kto chciałby grać o miesiące?

Chłopiec wzruszył ramionami.

— Jak to się mówi? Czas to pieniądz. Pieniądz to czas. To jedno i to samo. Powinieneś spróbować, Jack. Spodoba ci się. Postawmy sprawę w ten sposób. Mieszkanie w hotelach i wytworne ubrania to jedno. Ale być o dziesięć lat młodszym to zupełnie coś innego. A co powiesz o piętnastu latach? Albo o dwudziestu? Co powiesz o tym, że wstaniesz od stolika w wieku, kiedy po raz pierwszy zasiadłeś do gry, i będziesz miał całe życie przed sobą? Żadnych kości, żadnych kart, żadnych papierosów, żadnych zakładów. Co myślisz o żonie i rodzinie? Jack, co powiesz o tym, żeby przeżyć takie życie, jakie zawsze powinieneś prowadzić?

— A skąd, do licha, wiesz, jakie powinno być moje życie? — odwarknął Jack.

Oczy chłopca zalśniły.

— Jack, robię w tym interesie całe lata. Jesteś po prostu jednym z miliona. Międzynarodowe Stowarzyszenie Pełnych Optymizmu Graczy.

Jack popatrzył na stolik, na Solly’ego, na zieloną lampę, na dziwaczną zbieraninę twarzy zgromadzonych przy stoliku. Aż do bólu zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zagrać. Elaine umarła mu w ramionach; wspomnienie Roddy’ego skurczyło się do rozmiarów kodakowskiej fotografii, którą nosił w portfelu. Ogarnęła go chęć, by wyrwać się z okropnego mroku życia, jakie prowadził, i ruszyć za zachodzącym na horyzoncie słońcem. Wrócić! Dogonić to słońce!

— Przez pewien czas obaj popatrzymy — powiedział.

— Możesz sobie patrzeć — oświadczył Solly. Wstał, pociągnął nosem i chrząknął. — Ja od razu przystępuję do gry.

— Solly… — zaczął Jack, ale chłopiec położył palec na ustach.

— Jack, tutaj gramy o czas. Gramy o życie. Ty decydujesz za siebie, a Solly za siebie.

Jack popatrzył na Solly’ego. Po raz pierwszy w swoim cwaniackim życiu spojrzał na niego jak na przyjaciela, jak na kogoś, kto się liczy. Przyszło mu to z trudem. Zawodowi gracze nie są skłonni do wzruszeń.

— Musisz się przebrać — oświadczył chłopiec. — Za tym chińskim parawanem w rogu znajdziesz wiele szat.

— Przebrać się? — zapytał Solly. — Po co?

— Możesz wygrać, Solly — odparł z uśmiechem blondynek. — W udziale może ci przypaść wielka wygrana. A jeśli do tego dojdzie, możesz stać się znowu dziesięciolatkiem. A jak dziesięcioletni chłopiec będzie wyglądał w garniturze, który masz na sobie?

Solly skinął głową.

— Jasne. Masz rację. Przebiorę się. Jasne. Ale jeśli przegram… nie odniesiesz mego ubrania do sklepu z używanymi ciuchami?

— Żartowniś z ciebie, Solly — wyszczerzył zęby chłopiec. — Stuprocentowy żartowniś.

Solly zniknął za chińskim parawanem, a pozostali przy stoliku gracze z niecierpliwością czekali na jego powrót. Chłopiec pogwizdywał pod nosem melodię She’s My Jeannie With The Light Brown Hair.

W końcu zza parawanu wynurzył się Solly przebrany w czarną, jedwabną tunikę. Sprawiał wrażenie kaleki udającego się na zabieg hydroterapeutyczny. Przesłał nerwowy uśmiech — najpierw graczom, następnie Newarowi Grafowi, a na końcu Jackowi.

Jack zawahał się, cofnął się o krok i nie uścisnął mu ręki. Milczał. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że jest taką samą ofiarą jak Solly.

— W porządku — powiedział chłopiec, klaszcząc w dłonie. — Zaczynajmy bi–dżing!

Z zalegającego w końcu pokoju cienia wynurzyło się trzech Chińczyków i Birmańczyk. Ubrani byli w uniformy Golden Lode — obcisłe czarne marynarki i koszule z żabotami.

— Jak w normalnym crapsie, jeden jest bankierem, jeden krupierem, a dwaj czuwają nad przebiegiem gry — wyjaśnił chłopczyk. — W bi–dżing nazywamy ich wszystkich Tevodas, co oznacza świadków, którzy stwierdzają, czy ktoś popełnia grzech.

Pierwszy rzucał pan Fortunato. Solly stał obok i obserwował go z niekłamanym zainteresowaniem.

— Sześć miesięcy — zakomunikował pan Fortunato, kładąc przed sobą sześć złocistych żetonów świecących jaśniej niż zielona lampa z butelkowego szkła.

— Umrze o dwa tygodnie wcześniej — szepnął siwowłosy starzec siedzący po drugiej stronie stołu.

— Pożyje o miesiąc dłużej — powiedziała dwunastoletnia dziewczynka.

Jack po raz pierwszy p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin