David Wilkerson - Krzyż i sztylet.pdf

(982 KB) Pobierz
Krzyż i sztylet
DavidWilkerson
KrzyŜisztylet
InstytutWydawniczyAgape
Warszawa2005
KrzyŜisztylet
3195107.001.png
Tytuł oryginału:
The Cross and the Switchblade
Autor:
David Wilkerson
Współautorzy:
John i Elizabeth Sherrill
Copyright © 1962 by David Wilkerson
Przekład :
Joanna Sosulska i Ludmiła Sosulska
Projekt okładki :
Monika Myszkal
Copyright for the Polish edition
© 2000, 2005 by Instytut Wydawniczy AGAPE
ul. Sienna 68/70, 00-825 Warszawa, Poland
tel. (022) 729 13 07; e-mail: agape@kz.pl
Cytaty biblijne zaczerpni ę to:
• Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu,
Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 1997
• Pismo Święte Nowego Testamentu i Psalmy
– Przekład Ekumeniczny na Trzecie Tysiąclecie
Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 2001
Wydanie drugie
ISBN 83-85427-53-8
Przygotowanie, druk i oprawa:
ARKA Wydawnictwo i Poligrafia, Cieszyn
e-mail: arka@arkadruk.pl; www.arkadruk.pl
Printed in Poland
2
MojejŜonieGwenpoświęcam
3
KrzyŜisztylet
Rozdział1
Rozdział1
Cała ta niezwykła przygoda zaczęła się pewnego wieczoru, kiedy to siedząc w swoim
gabinecie i czytając czasopismo Life przewróciłem kartkę i spojrzałem na kolejną stronę. Na
pierwszy rzut oka nie było tam nic interesującego. Widniał na niej rysunek przedstawiający
rozprawę sądową odbywającą się w odległym o 350 mil Nowym Jorku. Nigdy nie byłem w
Nowym Jorku i nigdy nie miałem zamiaru tam jechać, chyba tylko po to, Ŝeby zobaczyć
Statuę Wolności.
JuŜ miałem pójść dalej, kiedy moją uwagę przykuł wzrok jednej z postaci tego rysunku. Był
to chłopak, jeden z siedmiu sądzonych za morderstwo. Rysownikowi udało się uchwycić w
jego rysach wyraz takiego zagubienia, nienawiści i rozpaczy, Ŝe rozłoŜyłem czasopismo, Ŝeby
lepiej mu się przyjrzeć. I wtedy nagle zacząłem płakać.
– Co się ze mną dzieje! – powiedziałem na głos ocierając pośpiesznie łzę. UwaŜniej
przyjrzałem się rysunkowi. Wszyscy chłopcy byli nastolatkami, członkami gangu o nazwie
„Smoki”. PoniŜej rysunku przedstawiono całe to wydarzenie. Opisywano jak poszli oni do
Parku Highbridge w Nowym Jorku, napadli tam na piętnastoletniego Michaela Farmera,
ofiarę heinemediny, i brutalnie go zabili. Zadali Michaelowi siedem pchnięć noŜem w plecy,
a potem bili go po głowie wojskowymi pasami. Odchodząc wycierali zakrwawione ręce w
swoje włosy i mówili: „Aleśmy go urządzili!”.
Bardzo mnie to wzburzyło. Zrobiło mi się wręcz niedobrze. W naszym małym górskim
miasteczku takie rzeczy na szczęście wydawały się być czymś zupełnie niemoŜliwym. Tym
bardziej więc osłupiałem, kiedy nagle w mojej głowie pojawiła się ta myśl – zupełnie
znienacka, jakby pochodziła z zewnątrz, nie ode mnie samego.
„Jedź do Nowego Jorku i pomóŜ tym chłopcom”.
Roześmiałem się. „Ja mam jechać do Nowego Jorku? Wiejski kaznodzieja ma się pakować w
sytuację, o której nie ma zielonego pojęcia?”
„Jedź do Nowego Jorku i pomóŜ tym chłopcom”. Ta myśl, całkiem jasna i czytelna,
uporczywie tkwiła w mojej głowie, najwyraźniej zupełnie niezaleŜna od moich własnych
odczuć i opinii.
– Wyjdę na idiotę. Nic nie wiem o takich dzieciakach. Nie chcę nic o nich wiedzieć.
Nic z tego. Dziwna myśl nadal nie dawała mi spokoju: miałem jechać do Nowego Jorku, co
więcej, miałem tam jechać natychmiast, póki jeszcze trwa proces.
Aby zrozumieć jak bardzo szalony był to pomysł, trzeba wiedzieć, Ŝe dopóki nie
przewróciłem tej kartki, moje Ŝycie biegło utartym torem, bez Ŝadnych niespodzianek. Było
przewidywalne, ale satysfakcjonujące. Niewielka kongregacja w Philipsburghu w stanie
Pensylwania, której słuŜyłem, rosła powoli, ale nieustannie. Mieliśmy nową kaplicę, nową
plebanię, coraz większy budŜet misyjny. Cieszył mnie ten rozwój, bo gdy cztery lata
wcześniej przyjechaliśmy z Gwen do Philipsburgha po raz pierwszy (byłem jednym z
kandydatów na wakujące stanowisko pastora), kongregacja nie miała nawet własnego
budynku. Ta pięćdziesięcioosobowa wspólnota zbierała się na parterze czyjegoś domu,
podczas gdy piętro było przeznaczone na słuŜbowe mieszkanie.
4
KrzyŜisztylet
Pamiętam, Ŝe kiedy rada kościelna oprowadzała nas po tym domu, obcas buta Gwen utknął w
szparze podłogi owej „plebanii”.
– Coś niecoś trzeba tu naprawić – przyznała jedna z członkiń, mocno zbudowana kobieta w
kretonowej sukience. Do dzisiaj pamiętam liczne czarne bruzdy na jej dłoniach świadczące o
pracy w gospodarstwie rolnym.
– Teraz tu panią zostawimy, proszę się spokojnie rozejrzeć.
Tak więc Gwen sama kontynuowała swój obchód piętra domu. JuŜ po sposobie, w jaki
zamykała drzwi mogłem poznać, Ŝe jest nieszczęśliwa. Jednak najgorsze nastąpiło w chwili,
kiedy otworzyła szufladę szafki w kuchni. Usłyszałem jej krzyk i natychmiast pobiegłem po
schodach na górę. W szufladzie biegało bezładnie siedem czy osiem wielkich, tłustych,
czarnych karaluchów.
Gwen zatrzasnęła szufladę.
– Nie, Dawidzie, po prostu nie mogę! – wykrzyknęła.
I nie czekając na moją odpowiedź szybko wyszła na korytarz i głośno stukając obcasami
zbiegła po schodach. Pośpiesznie przeprosiłem członków rady kościelnej i śladem Gwen
udałem się do hotelu – jedynego hotelu w Philipsburghu – gdzie czekała na mnie z dzieckiem.
– Przepraszam, kochanie – powiedziała. – To bardzo mili ludzie, ale ja się śmiertelnie boję
karaluchów.
ZdąŜyła się juŜ spakować. Było jasne, Ŝe jeśli chodzi o Gwen, to Philipsburgh w Pensylwanii
musi sobie znaleźć innego pastora.
Jednak stało się inaczej. Nie mogliśmy wyjechać przed wieczorem, bo właśnie na
wieczornym niedzielnym naboŜeństwie miałem wygłosić kazanie. Nie pamiętam, czy było to
dobre kazanie, ale musiało być w nim coś, co poruszyło pięćdziesięcioro członków tej małej
domowej kongregacji. Kilku z tych siedzących przede mną rolników o spracowanych
dłoniach sięgnęło po chustki do nosa. Skończyłem właśnie kazanie i w myślach juŜ oddalałem
się z tego miejsca. Widziałem siebie wsiadającego do samochodu i odjeŜdŜającego z
Philipsburgha wiodącą wśród wzgórz drogą, gdy nagle, jeszcze w czasie naboŜeństwa,
pewien starszy człowiek wstał i zapytał:
– Pastorze Wilkerson, czy zechce Pan zostać naszym duszpasterzem?
Było to raczej niespotykane posunięcie i zaskoczyło wszystkich obecnych, łącznie ze mną i z
moją Ŝoną. Członkowie tej małej kongregacji Zgromadzeń Boga juŜ dość długo starali się
dokonać wyboru pastora. Poznali juŜ kilku kandydatów, od tygodni jednak tkwili w martwym
punkcie, aŜ tu nagle starszy pan Meyer przejmuje inicjatywę i tak po prostu, z sali, składa mi
podobną propozycję. Jednak nie wywołał tym ogólnego oburzenia, przeciwnie, wiele osób
potakująco kiwało głowami, odezwały się nawet głosy popierające ten pomysł.
– Proszę pójść i porozmawiać o tym z Ŝoną – powiedział pan Meyer. – Za chwilę do was
dołączymy.
Kiedy znaleźliśmy się juŜ w samochodzie i siedzieliśmy w nim nie zapaliwszy światła, Gwen
po prostu milczała. Na tylnym siedzeniu spała w swoim wiklinowym koszyku Debbie, a obok
niej leŜała nasza spakowana i gotowa do drogi walizka. Milczenie Gwen było jej cichym
protestem przeciwko karaluchom.
– Gwen, potrzebujemy pomocy – powiedziałem pośpiesznie. – Myślę, Ŝe powinniśmy się
pomodlić.
– Spytaj teŜ o te karaluchy – odpowiedziała posępnie.
– Dobrze, to właśnie zamierzam zrobić.
Pochyliłem głowę, by w ciemności, w pobliŜu miejsca zgromadzeń tej małej kongregacji, po
raz pierwszy przeprowadzić eksperyment z takim rodzajem modlitwy, która ma na celu
poznanie woli Boga poprzez otrzymanie od Niego znaku. Nazywa się to „połoŜeniem przed
Panem runa”, poniewaŜ tak właśnie zrobił Gedeon, kiedy starał się poznać BoŜą wolę
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin