Miłość pod niebem iranu.docx

(454 KB) Pobierz

JAMES BUCHAN

 

MIŁOŚĆ POD NIEBEM IRANU

 

CZĘŚĆ

PIERWSZA

Moulawi* powiada, że każdej nocy więzień zapomina o swoim więzieniu. Każdej nocy tyran niepomny jest swej władzy. Każdej nocy, kiedy wydaje się, że nie będzie  miała ona kresu, kiedy wydaje się naturalnym i niezmiennym stanem kosmosu, odczuwamy tchnienie wiatru. Niewidoczny wiatr pojawia się w szeleście gałęzi, a potem nagle w chłodzie nadgarstka, w kostce nogi i tam, gdzie policzek mojej córki osuwa się na moją pierś. I wówczas czuję nagle zapach róż, wody, metanu i zapach włosów córki.  Tego zapachu nie potrafię nazwać; wiem tylko, że jest samą świeżością, którą ona  ze sobą przynosi, skądkolwiek on przychodzi. To tchnienie wiatru, które odczuwam, które nadejdzie ponownie dopiero jutro o tej samej porze, jest w moim świecie jedynym dowodem ruchu: oznaką, że ten dom,  ogród, które zdają się pozostawać w bezruchu, podlegają jednak zmianie. Wiatr, biorący swój początek w mrokach nocy, daleko poza miastem, na pokrytych solą polach, których nie widać, pędzący ulicami miasta, nanoszący zwały piasku na skrzyżowaniach ulic czy uderzający o postrzępione flagi na świątyniach – jest * Maulana Dżalaluddin Rumi, zwany Moulawi (1207-1273) - perski poeta mistyk,  jeden z najsłynniejszych, autor wielu mistycznych poematów, jak np. Masnawi (przyp. kons.). po to, aby czynić mnie szczęśliwym i jednocześnie przypominać o ciągłym

niedostatku szczęścia.

Wiatr pędzi. Moja córka, Lejli, wierci się przytulona do mej piersi; czuję, jak  — w powtarzającym się rytmie - wiatr owiewa jej policzki i nogi, lecz już ucichł: przedarł się przez zasłonę oddzielającą pokój, gdzie śpi moja żona.

Czuję, jak zwykle o tej porze, że kiedy silny powiew powietrza przenika moskitierę, mija ją, pogrążoną we śnie, owiewa jej policzki, na których widnieją ślady wgnieceń od pościeli i kosmyki wilgotnych czarnych włosów, lub wiruje obok zsuniętego prześcieradła, podwiewa podciągniętą pod piersi koszulę, właśnie po to, aby chłodem owiewać obolały brzuch; i kiedy słyszę, jak się porusza, jak rozkłada i wyciąga nogi, aby zaznać chłodu osuszyć srebrne kropelki drgające na jej włosach – widzę wówczas, jak wielkie dokonują się w niej zmiany. Sądzę, że bóle poporodowe powoli ustępują i że we śnie, który nie jest snem, jaki znamy, ponieważ nie jest ani głęboki, ani odświeżający - ona odczuwa obecność męża. Czasami we śnie wierci się, przewraca z boku na bok i coś mamrocze. Stojący przy jej łóżku kubek na wodę dzwoni. Coś zsuwa się ku podłodze.

Drżę na całym ciele. Całuję delikatną główkę dziecka i szepczę: „Zejdź kochanie, ułożę cię w łóżeczku, ponieważ mama i ja mamy z sobą do pomówienia". Dziecko kopie nóżkami, pręży się, wygina i łka. Moja żona, o mentalności medyka, zauważa, że Lejli ma zimny brzuszek. Sądzę, że dolegliwość dziecka bierze się z powietrza, którego nałykało się, ssąc mleko z piersi matki, lecz może to ustąpić pod wpływem ruchu. Odwracam się i idę po podłodze ułożonej z koralowych płyt, gładkich i ciepłych, pozostawiając na nich mokre ślady stóp. Od roku żyjemy przy świetle księżyca. Lecz tej kończącej się już nocy księżyc nie świeci. Widać jedynie błysk palącego się daleko na morzu gazu i zapowiedź jutrzenki. Ponieważ znam pokój na pamięć, przy tej odrobinie światła poruszam się w nim swobodnie. Naprzeciwko mnie wisi portret szacha, pełnego majestatu w mundurze naczelnego skauta Cesarstwa Iranu; obok wisi zdjęcie Stalina z wieśniaczkami w chustach, trzymającymi grabie w dłoniach. Zrobiwszy zwrot, niczym żołnierz na musztrze, widzę po prawej stronie rząd zasłoniętych żaluzjami hakowatych okien, zza których dochodzi zapach morza; za każdą z kolumn sekretarzyk, ze spaczonymi szufladkami i rozsypującą się ich zawartością. Po

mojej lewej stronie także są sklepienia hakowe, a poza nimi taras, koralowa balustrada, baldachim drzew palmowych i śmieszna w swoim kształcie wieża. Pojawia się prażące słońce koloru miedzi. Oślepiony jego promieniami, a jeszcze bardziej pogrążony w głębokim smutku z powodu zbliżającej się udręki dnia, wiodłem wzrokiem wzdłuż śladów moich stóp i dalej, do drzwi prowadzących ku sypialni mojej żony; patrzyłem na stojący obok stół przykryty starym kilimem oraz na oprawioną w ramkę kolorową fotografię, w której odbijały się żółte promienie słońca. Jest to portret krewnego mojej żony, którego nazwiska ona nie zna, prócz zaszczytnego tytułu, jaki nosił: Aminulmulk* -Powiernik Królestwa. Dowiedziałem się czegoś o nim z książki Safarname (Dziennik podróży), którą napisał bądź podyktował. Znaleźliśmy ją (wraz z tłumaczeniem rosyjskim), kiedy przybyliśmy do tego domu. Przypominam sobie teraz, że ilekroć brakowało mi siły, aby stawić czoło trudnościom dnia, zawsze patrzyłem na to zdjęcie.

Wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku, w wieku dziewiętnastu lat, Amin odbył podróż do Europy poprzez Anzeli, Baku, Tyflis i Moskwę. W Petersburgu godzinami wpatrywał się w fontanny Peterhofu. Był świadkiem manewrów

wojskowych w Poczdamie. Płynąc z Kilonii na angielskim okręcie wojennym,

widział, jak na przednim pokładzie kapitan przygotowywał marynarzy do

niedzielnego nabożeństwa. Gdy zwiedzał zamek Windsor, czuł się nieswojo,

obserwując roznegliżowane damy. W ciągu trzech tygodni ranki i popołudnia

spędzał na Wystawie Maszyn w Crystal Pałace w londyńskim Hyde Parku. Jego

dociekliwość zauważyli i uwiecznili rysownicy „Puncha" i „Vanity Fair". Był w

odlewni armat w Woolwich, przyglądał się paradzie wojskowej w Al-dershot,

tańczył mazurki w Londonderry House. Jako gość pro-

* Arabskie - Amin al-Mulk (przyp. kons.).

fesora Pageta w Holland Park, przeprowadził rozmowy z byłymi oficerami armii,

ubiegającymi się o wyłączne koncesje na wyrąb lasów, eksploatację kopalń, linii

telegraficznych, uprawę bawełny, tytoniu, opium, regulację rzek i budowę linii

kolejowych. Zainteresowanym udzielał odpowiedzi dyplomatycznych. W Paryżu,

piętnastego marca tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku, sfotografował

się w słynnym studiu fotograficznym Nadara przy ulicy St. Georges'a. W Alpach,

na przełęczy Brenner, jego powóz wywrócił się, lecz on sam nie doznał żadnych

obrażeń. Następnie rok przebywał w Stambule. Potem zaciągnął się do służby cara

rosyjskiego, a w dzień Bożego Narodzenia tysiąc osiemset pięćdziesiątego piątego

roku w Sewastopolu, trafiony pociskiem z brytyjskiego moździerza, zakończył

życie.

Na fotografii Amin siedzi na ozdobnym fotelu, w wyhaftowanej, bogato zdobionej

ceremonialnej szacie i zielonym turbanie, symbolizującym potomka Proroka.

Patrząc w obiektyw aparatu fotograficznego, nie wygląda na zaskoczonego i nie

zdradza szczególnego zainteresowania, aczkolwiek jestem pewien, że nigdy

przedtem nie widział fotografa i aparatu. Jego lewa ręka spoczywa na stoliku

przykrytym plecionym krótkowłosym kilimem, zwanym tutaj gelimem. I chociaż

zdjęcie w niektórych miejscach zostało ręcznie ubarwione, widoczny na nim

gobelin jest z całą pewnością tym samym, na którym moja żona postawiła to

zdjęcie. Pewien rodzaj harmonii lub współbrzmienia pomiędzy pokojem, w którym

spaceruję teraz z moją córką, a fotograficznym studiem przy ulicy St. Geor-ges'a

w Paryżu zawsze mnie do głębi poruszał. Czasami nie wiem, gdzie jestem, w jakim

żyję czasie i kim jestem.

Na tym wizerunku Amin palcem lewej dłoni wskazuje na inną srebrną ramę, lub

raczej na tę samą ramę, lecz w dawnym jej wcieleniu, co jest przecież pozbawione

sensu. W każdym znajdującym się naprzeciwko kącie pokoju wabi mnie srebrna

lustrzana tafla osadzona w ramie i miota mną w tę i z powrotem, przenosząc

jednocześnie z jednej epoki w drugą, w nastroju niekończącej się ponurej presji,

jakby te dwa lustra ustawione były po to, aby stawić sobie czoło. Zaburzenia,

jakie odczuwam, powodują, że uprawiane przeze mnie pisarstwo bliskie

jest nonsensu. Ta pisarska pasja ma na mnie przemożny wpływ i szuka dla siebie

formy w języku arabskim, perskim i dawnym tureckim; towarzyszy jej jednak

poczucie beznadziejności -jakaś rozpacz, nieporęczność, poczucie śmierci i

zapomnienia. Kiedy pytam żonę o radę, odpowiada: „Skąd mam wiedzieć, ja,

kobieta, kompletna ignorantka?".

Dwanaście kroków do przodu, dwanaście do tyłu. Mam wrażenie, że gdybym mógł

odczytać, co napisał Amin, pomogłoby to i mnie, i jemu, gdziekolwiek on teraz

przebywa. Sądzę, że to, o czym myślę, co czuję, jest jego przesłaniem do

potomności, a więc do mojej żony, córki i także do mnie, ponieważ nie mam innej

rodziny. Myślę, że gdybym mógł zrozumieć to przesłanie, zapomnieć na chwilę o

sobie i przejrzeć się w nim jak w lustrze... (oczywiście, ty niedouczony

Angliku, jest ono wydrukowane na opak, potrzebujesz więc lustra, i jeszcze raz

lustra).

Moja żona jest piękna, przynajmniej taka mi się wydaje. Przy tym nie jest

całkowicie pozbawiona próżności. Jest absolutnie przekonana o swojej urodzie,

inteligencji, cnocie, odwadze, pobożności i dążeniu do ogólnej doskonałości.

Przypuszczam, że lustro nie jest jej potrzebne. Ma nóż, zawsze czysty, który

nosi na sznurku u pasa. Zdejmuje go, kiedy ją o to poproszę. Ja mam rewolwer,

zawsze go noszę i dbam, aby był czysty. Trzymając Lej li wysoko na lewym barku,

odpinając broń, przedmuchując lufę i czyszcząc ją, pamiętam o przesłaniu Amina

do potomności.

Nie jest arabskie, lecz perskie, pisane jednak alfabetem arabskim.

Daftar: rejestr, notatnik, zeszyt szkolny, biurko, urząd.

Adamijat: ludzkość, co może oznaczać, że jest tylko ludzkość pochodząca od Adama

i Ewy.

Chali: próżny, pusty.

Didam: widziałem.

Odwracam się i dostrzegam moją żonę stojącą w drzwiach. Zawsze jestem głęboko

poruszony, kiedy patrzę na nią i widzę, jak wygląda, i uświadamiam sobie, że

wyszła za mnie. Ma suknię rozchyloną na piersiach i szal; widać nóż na pasku,

włosy sięgające talii, przymrużone oczy krótkowidza i śpiocha. Pach-

nie mlekiem i cukrem. Emanujące od niej ciepło odurza mnie. Mówi:

- Widziałam księgę ludzkości. Jest nie zapisana.

Niechętnie mówi po angielsku. Nie chce używać zarówno języka angielskiego, jak i

francuskiego i kiedy - z braku właściwego słowa - zwracam się do niej w jednym z

tych języków, nie znajduję w jej oczach zrozumienia. Nie wiem, dlaczego

odstąpiła od swych zasad i co spowodowało, że Amin utracił optymizm. Sądzę, że

gdyby przez najkrótszą nawet chwilę mógł zobaczyć ją i jej córkę, natchnęlibyśmy

go optymizmem, gdziekolwiek się znajduje.

Kiedy bierze dziecko na ręce, jej piersi drżą. Prawym barkiem zsuwa koszulę.

Dziecko kręci się niespokojnie i kwili. Miota mną uczucie zazdrości. Otwieram

usta, szepcząc, jak bardzo także jej pragnę; że odczuwam głód jej ciała, że tak

długo na nią czekam i poczekam jeszcze tak długo, jak trzeba, lecz nie bez

końca. A ona uśmiecha się do dziecka przy piersi.

W dzieciństwie często śniło mi się, że jestem w więzieniu. Za każdym razem,

kiedy - choćby przez chwilę - czułem, że nie zniósłbym więziennego życia, że

lepiej byłoby nie żyć, ten obraz sennej zmory stawał się coraz mniej ostry i

przenikliwy, strzępił się, rozpływał, wcielał w nową postać, przybierając

kształt mebli w mojej sypialni. Jednakże ślady sennej mary pozostały,

przeplatając się z kształtami mego biurka lub fotela. Były widoczne w narożnym

basenie i drażniły oczy nawet wówczas, kiedy poranne światło przywracało

pokojowi jego rzeczywisty wygląd.

Takie właśnie uczucie przepełniało mnie teraz, lecz było ono przeciwieństwem

dawnego, jawiło się bowiem w postaci obrazu odbitego w lustrze. Postać mojej

żony zaczynała się zacierać. Spoglądała spoza twarzyczki dziecka i uśmiechała

się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „W niej kocham także ciebie", lecz

ponownie oddalała się ode mnie. Przenikało ją światło, nie było to jednak

światło z owego snu ani to, jakie znamy. Idę ku nim, nie mogę jednak do nich

dotrzeć, ponieważ ja także się oddalam. Nagle odczuwam znajome wrażenia: ostry

piasek i lodowaty, dotkliwy wiatr uderzają mnie w policzki i słyszę monotonny

łomot drzwi. Sądzę, że zdołam coś z tego snu oca-

lić, jakieś wspomnienie jej zapachu lub dotyku, albo przynajmniej zachowam

głęboko mnie poruszającą świadomość jej istnienia lub twarzyczkę mojej maleńkiej

córeczki, właśnie kończącej trzeci miesiąc życia. Lecz wszystkie te uczucia i

obrazy są także ulotne: wędrują, oddalają się; w świetle lampy elektrycznej

każdy łomot drzwi wstrząsa nimi, kruszy je. Pozbawiony lęku, stoję śmiało

wyprostowany, ramiona otwarte, czoło pochylone, oślepiony.

Wiosną tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku, kiedy ceny ropy

poszły w górę, a Brytyjczycy wskutek niedoborów energii elektrycznej pozostawali

każdego tygodnia cztery dni w domach, po raz pierwszy wybrałem się w zagraniczną

podróż. W strugach deszczu czekałem dwie godziny, aby dotrzeć do połączenia z

prowadzącą na południe autostradą Ml. Potem, jako autostopowicz, samochodami i

ciężarówkami wędrowałem dalej, do Londynu, Dover, Ostendy, Kolonii, Monachium,

Klagenfurtu, Belgradu, Salonik i Stambułu.

W kawiarni Pudding Shop, na placu Sultanahmet, usiadłem naprzeciwko młodego

Niemca w marokańskiej kamizelce. Prowadził z Monachium do dealera w Tabrizie

jednego z dziewięciu używanych mercedesów z silnikami diesla. Przyłączyłem się

do konwoju, pomagając prowadzić samochód, aczkolwiek nie miałem prawa jazdy. W

świetle elektrycznych lamp Tabriz był wspaniały. Po nieoświetlonych, ciemnych

autostradach te jarzące się światłami ulice, stragany pełne słodyczy, zapach

kebabów w restauracyjkach, portrety szacha, pełne kokieterii i zachwytu

pogwizdywania i niekończące się opowiadanie dowcipów robiły wrażenie hedonizmu i

wielkiej rozrzutności. Autobusem dojechałem do Kazwinu, gdzie wypiłem butelkę

wódki z policjantem z drogówki i pod jedną kołdrą spałem z jego synami. W

Teheranie pożyczyłem dyplom, na Ferdousi Ave-nue, w zakładzie wykonującym usługi

kserograficzne, za pomocą fotokopiarki umieściłem na nim swoje nazwisko i wkrót-

ce znalazłem zatrudnienie w nowej szkole języka angielskiego dla kadetów

lotnictwa. Ten, niewymagający żadnego wysiłku, sukces w dążeniu do osiągnięcia

życiowych celów - zdobycie uniwersyteckiego dyplomu i dobrze płatnej posady -

napawał mnie dumą.

Zamieszkałem na dachu jednego z hoteli w śródmieściu, gdzie było sześć rzędów

stalowych łóżek bez materaców, powiązanych ze sobą wybrakowanymi wężami z łaźni

miejskiej. Tam skradziono mi kamerę i lornetkę oraz podręcznik gramatyki języka

perskiego panny Spencer. Był właśnie ramadan i siedemdziesięciu moich uczniów

pogrążonych było w letargu lub okopało się w domowych pieleszach bądź też z

wilczą żarłocznością rzucało się na przyniesione wczoraj sandwicze. W drugim

dniu pracy major, kierownik szkoły, podarował mi popielniczkę z onyksu, komplet

do pisania oraz oddał mnie pod opiekę Hindusa, który miał zapoznać mnie z

dydaktyką języka angielskiego. Pomyślałem sobie, że - niezależnie od wszelkich

powodów, dla których przybyłem do Iranu - w żadnym wypadku nie było moim

zamiarem wspieranie militarnego reżimu tego kraju. Poza tym słyszałem, że

Isfahan jest pięknym miastem.

W ciągu pół godziny miałem już nową pracę.

-              Dałem panu moją najlepszą klasę, panie John z Uniwersy

tetu Bedford!

To był pan Dżamalzade, mężczyzna w średnim wieku, o postawie i wyglądzie

wiejskiej kobiety. Bez przerwy popijał wodę. Jego szkoła - Zabanchane, czyli Dom

Języków - mieściła się w Czahar Bagh, naprzeciwko hotelu młodzieżowego. Teraz

już naprawdę wpadłem w sidła własnych kłamstw.

-              Dziękuję, panie dyrektorze. Postaram się nie zawieść pań

skiego zaufania.

Wpadające przez szybę na parapet okna promienie słońca wprawiały mnie w

doskonały nastrój.

Pan Dżamalzade przyjął niezwykle surową postawę.

-              Musi pan wykazać siłę lwa i cierpliwość mułły!

Mówił wolno, akcentując samogłoski niczym lektor bądź poeta.

-              Mój drogi, zadręczą cię. Twój poprzednik zrejterował.

- Proszę pana, dam sobie z nimi radę.

- Niestety, to nie jest takie proste, John. Musielibyśmy się

wówczas rozstać. - Mówiąc to, zaśmiał się.

Podczas przerwy woźny zaprowadził mnie do pokoju nauczycielskiego. Wchodząc,

zachowałem milczenie. Nie chciałem kolegów rozczarować.

-              Panie Dżamalzade, nie mogę ich uczyć, są zbyt piękne.

Obecni w pokoju wpadli w zachwyt. Pan Dżamalzade nie

posiadał się z radości

-              Panie i panowie! - Podniósłszy ręce, prosił o spokój, lecz

sam z trudem panował nad sobą.

Je meurs de seuf aupres de la fontaine. Chaud commefer, et tremble dent d dent.

-              Villon, panie i panowie.

I zanurzył kubek w pojemniku z wodą.

- Musisz się ożenić, mój drogi - rzekła pani Mohrabba.

Uczyła początkujących języka perskiego.

- Jest to niemożliwe, skoro pani już jest mężatką.

- Wstydziłbyś się! - odparła i zaśmiała się.

- Człowieku, weź sobie, do cholery, jakąś sighe. - Pan Par-

win ukończył studia w San Diego.

- Co to jest sighe?

- Konkubina...

- ...dziewczyna...

- ...tylko dla miłości, nie dla małżeństwa...

- Lecz, drogi Johnie, nie z tej klasy, bo musiałbym cię

zwolnić.

- Pauvrejeun'homme...*

- Nie ma w tej klasie żadnych chłopców?

Zebrani w pokoju wpadli w popłoch. Zarumieniłem się.

-              Dosyć! - krzyknął dyrektor, machając rękami. - Wprawi

liśmy naszego drogiego gościa w zakłopotanie.

* Biedny młody człowiek (wszystkie przekłady z francuskiego pochodzą od

redakcji).

Zadzwonił dzwonek na koniec przerwy, dyrektor wyszedł z pokoju pierwszy. Kiedy

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin