Krzysztof Kamil Baczyński.doc

(57 KB) Pobierz
Krzysztof Kamil Baczyński

Krzysztof Kamil Baczyński

 

Wiersze

 

Pokolenie ( Zima 1941r.)

 

Do palców przymarzły struny

z cienkiego krzyku roślin.

Tak się dorasta do trumny,

jakeśmy w czasie dorośli.

 

Stanęły rzeki ognia

ścięte krą purpurową;

po nocach sen jak pochodnia

straszy obciętą głową

 

Czegoż ty jeszcze? W mrozie

świat jest jak z trocin sypki.

Oczu stężały orzech.

To śnieg, to nie serce tak skrzypi.

 

Każdy- kolumną jesteś,

na grobie pieśni własnych

zamarzły. Czegoż ty jeszcze?

To śmierć – to nie włosy blasku.

 

To soli kulki z nieba?

Czy łzy w kamień twarzy tak wrosły?

Czy ziemia tak bólem dojrzewa ,

jakeśmy w czasie dorośli?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pokolenie (II)

 

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.

Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą

i tylko chmury – palcom czy włosom

podobne – suną drapieżne w mrok.

 

Ziemia owoców pełna po brzegi

kipi sytością wielka misa.

Tylko ze świerków na polu zwisa

głowa obcięta strasząc jak krzyk

 

Kwiaty to krople miodu – tryskają

ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,

pod tym jak korzeń skręcone ciała,

żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

 

Ogromne nieba suną z warkotem.

Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.

Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,

czuwając w dzień , słuchając w noc.

 

Pod ziemią drążą strumyki – słychać –

krew tak nabiera w żyłach milczenia,

ciągną korzenie drzew, z liści pada

rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

 

Nas nauczono. Nie ma litości.

Po nocach śni się brat, który zginął,

któremu oczy żywcem wykuto,

któremu kości kijem złamano;

i drąży ciężko bolesne dłuto,

nadyma oczy jak bąble – krew.

 

 

 

 

Nas nauczono. Nie ma sumienia.

w jamach żyjemy strachem zaryci,

w grozie drążymy mroczne miłości,

własne posągi – źli troglodyci.

 

Nas nauczono. Nie ma miłości.

Jakże nam uciekać w mrok

przed żaglem nozdrzy węszących nas,

przed siecią wzdętą kijów i rąk,

kiedy nie wrócą matki ni dzieci

w pustego serca rozpruty strąk.

 

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,

żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.

Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.

Szukamy serca – bierzemy w rękę,

Nasłuchujemy: wygaśnie męka,

Ale zostanie kamień – tak – głaz.

 

I tak staniemy na wozach, czołgach,

Na samolotach, na rumowisku,

gdzie po nas wąż ciszy się przeczołga,

gdzie zimny potop omyje nas,

nie wiedząc: stoi czy płynie czas.

Jak obce miasta z głębin kopane,

popielejące ludzkie pokłady

na wznak leżące, stojące wzwyż,

nie wiedząc, czy my karty iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,

czy nam postawią, z litością, chociaż,

nad grobem krzyż.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z głową na karabinie

 

Nocą słyszę, jak coraz bliżej

drżąc i grając krąg się zaciska.

A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży,

wyhuśtała mnie chmur kołyska.

 

A mnie przecież wody szerokie

na dźwigarach swych niosły płatki

bzu dzikiego; bujne obłoki

były dla mnie jak uśmiech matki.

 

Krąg powolny dzień czy noc krąży,

ostrzem świszcząc tnie już przy ustach,

a mnie przecież tak jak i innym,

ziemia rosła tęga – nie pusta.

 

I mnie przecież tak jak dymu laska

wytryskała gołębia młodość;

teraz na dnie śmierci wyrastam

ja – syn dziki mego narodu.

 

Krąg jak nożem z wolna rozcina,

przetnie światło, zanim dzień minie,

a ja prześpię czas wielkiej rzeźby

z głową ciężką na karabinie.

 

Obskoczony przed zdarzeń zamęt,

kręgiem ostrym rozdarty na pół,

głowę rzucę pod wiatr jak granat,

piersi zgniecie czas czarną łapą;

 

Bo to była życia nieśmiałość,

a odwaga – gdy śmiercią niosło.

Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało

wielkie sprawy głupią miłością.

 

 

Elegia o ... ( chłopcu polskim)

 

Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku,  smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

 

Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,

gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.

Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,

przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut- zło.

Zanim padłeś , jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

 

***

Których nam nikt nie wynagrodzi

i których nic nam nie zastąpi,

lata wy straszne, lata wąskie

jak dłonie śmierci w dniu narodzin.

 

Powiedziałyście więcej nawet

niż rudych burz ogromne wstęgi,

jak ludzkie ręce złych demonów

siejące w gruzach gorzką sławę.

 

Wzięłyście nam, co najpiękniejsze,

a zostawiły to, co z gromu,

aby tym dziksze i smutniejsze

serca – jak krzyż w pustym domu.

 

Lata, o moje straszne lata,

nauczyłyście wy nas wierzyć

i to był kostur nam na drogę,

i z nim się resztę burz przemierzy.

 

Których nam nikt nie wynagrodzi

i których nic nam nie zastąpi,

lata – ojczyzno zlej młodości,

trudnej starości dniu narodzin.

 

Bogu podamy w końcu dłonie

spalone skrzydłem antychrysta,

i on zrozumie, że ta młodość 

w tej grozie jedna była czysta.

 

Biała magia

 

Stojąc przed lustrem ciszy

Barbara z rękami u włosów

nalewa w szklane ciało

srebrne kropelki głosu.

 

I wtedy jak dzban – światłem

zapełnia się i szkląca

przejmuje w siebie gwiazdy

i biały pył miesiąca.

 

Przez ciała drżący pryzmat

w muzyce białych iskier

łasice się prześlizgną

jak snu puszyste listki.

 

Oszronią się w nim niedźwiedzie,

jasne od gwiazd polarnych

i myszy się strumień przewiedzie

płynąc lawiną gwarną.

 

Aż napełniona mlecznie,

w sen się powoli zapadnie,

a czas melodyjnie osiądzie

kaskadą blasku na dnie.

 

 

Więc ma Barbara srebrne

ciało. W nim pręży się miękko

biała łasica milczenia

pod niewidzialną ręką.

 

***

Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić

jak ogromny dźwięków orzech,

który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem,

aż ukaże jądro mleczne ptasi świt.

 

Ziemie twardą ci przemienię

w mleczów miękkich płynny lot,

wyprowadzę z rzeczy cienie,

które prężą się jak kot,

futrem iskrząc zwiną wszystko 

w barwy burz, w serduszka listków,

w deszczów siwy splot.

 

I powietrza drżące strugi

jak z anielskiej strzechy dym

zmienię ci w aleje długie,

w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,

aż zagrają jak wiolonczel

żal – różowe światła pnącze,

pszczelich skrzydeł hymn.

 

Jeno wyjmij mi z tych oczu

szkło bolesne – obraz dni,

które czaszki białe toczy

przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki,

zakryj groby płaszczem rzeki,

zetrzyj z włosów pył bitewny,

 

tych lat gniewnych

czarny pył

 

***

Gdy za powietrza zasłoną dłoń pocznie kształty fałdować

i czuje się wielkie ptaki rosnące za chmur kwiatami,

zmierzch schodzi lekko. A ona  świeci u okna głową

jasną jak listek światła i śpiewa piosenkę ciszy.

 

Długą , wijącą się wstęgą glos ciepły w powietrzu stygnie,

aż jego dosięgnie w zmroku i szept przy ustach usłyszy.

„Kochany” – szumi piosenka i głowę owija mu, dzwoni

jak włosów miękkich smuga, lilie z niej pachną tak mocno,

że on pochylony nad śmiercią, zaciska palce na broni,

wstaje i jeszcze czarny od pyłu bitwy – czuje,

że skrzypce grają w nim cicho, więc idzie ostrożnie, powoli,

jakby po nici światła, przez morze szumiące zmroku

i coraz bliższa miękkość podobna do białych obłoków,

aż się dopełnia przestrzeń i czuje jej głosik miękki

stojący w ciszy olbrzymiej na wyciągnięcie ręki.

„Kochany” – szumi piosenka, więc wtedy obejmą ramiona

więcej, niż objąć można kochając jedno ciało.

Dłoń wielka kształty fałduje za nieba czarną zasłoną

i kreśli na niej zwierzęta linią drżącą i białą.

 

A potem świt się rozlewa. Broń w kącie ostygła i czeka.

Pnie się biały wąż milczenia, przeciągły wydaje syk.

I wtedy budzą się płacząc, bo strzały pękają z daleka,

bo śnili, że dziecko poczęli całe czerwone od krwi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mazowsze

 

1

Mazowsze. Piasek, Wisła i las.

Mazowsze moje. Płasko, daleko –

pod potokami szumiących gwiazd,

pod sosen rzeką.

 

Jeszcze tu wczoraj slyszałem trzask:

salwa jak poklask wielkiej dłoni.

Był las. Pochłonął znowu las

kaski wysokie, kości i konie.

 

2

Zda mi się, że stoi tu jeszcze szereg,

mur granatowy. Strzały jak baty.

Czwartego pułku czapy i gwery

i jak obłoki – dymią armaty.

 

3

Znowu odetchniesz, grzywo zieleni,

piasek przesypie się w misach pól

i usta znowu przylgną do ziemi,

będą całować długi świst kul.

 

Wisło, pamiętasz? Lesie, w twych kartach

widzę ich, stoją – synowie powstań

w rozdartych bluzach – ziemio uparta –

jak drzewa prości.

 

4

W sercach rozwianych, z hukiem dwururek

rok sześćdziesiąty trzeci.

Wiatr czas zawiewa Miłość to? Życie?

Płatki ich oczu? Płatki zamieci?

 

 

 

5

Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz?

Rzemień od broni ramię przecinał,

twarze, mundury jak popiół święty.

Wnuków pamiętasz? Światła godzinę?

 

6

I byłeś wolny , grobie pokoleń.

Las się zabliźnił i piach przywalił.

Pługi szły, drogi w wielkim mozole,

zapomniały.

 

7

A potem kraju runęło niebo.

Tłumy obdarte z serca i z ciała,

i dymił ogniem każdy kęs chleba

i śmierć się stała.

 

Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły

związana – ciekła w wielkie mogiły,

jak złe gałęzie wiły się trupy

dzieci – i batów skręcone żyły

 

Piasku, to tobie szeptali leżąc,

wracając w ciebie krwi nicią wąską,

dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:

„Polsko, odezwij się, Polsko”.

 

Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz

szorstkim swym suknem po płaszczu plemion.

Gdy w boju padnę  - o , daj mi imię ,

moja ty twarda, żołnierska ziemio.

 

 

 

 

 

 

Historia

 

Arkebuzy dymiące jeszcze widzę,

jakby to wczoraj u głowic lont spłonął

i kanonier rękę jeszcze trzymał,

gdzie dziś wyrasta liść zielony.

W błękicie powietrza jeszcze te miejsca puste,

gdzie brak dłoni i rapierów śpiewu,

gdzie teraz dzbany wrzące jak usta

pełne kipiące od gniewu.

Ach, pułki kolorowe, kity u czaka,

pożegnania wiotkie jak motyl świtu

i rzęs trzepot, śpiew ptaka ,

pożegnalnego ptaka w ogrodzie.

Nie to, że marzyć , bo marzyć krew,

to krew ta sama spod kity czy hełmu.

Czas tylko tak warczy jak lew

przeciągając obłoków wełną.

 

Płacz, matko, kochanko przebacz,

bo nie anioł, nie anioł prowadzi.

Wy te same drżące u nieba,

wy te same róże sadzić jak głos

na grobach przyjdziecie i dłonią

odgarniecie wspomnienia i liście, jak włos

siwiejący na płytach płaskich.

Idą, idą pochody, dokąd idą,

których wygnańców łaski

ląd krążący po niebie.

A może niebo po lądzie dmące piaskiem

tak kształt ich zasypuje.

Jak noże giną w chleb pogrążone – tak oni

z wolna spływają. Piach ich pokrywa.

 

Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin