Antologia - Stało się jutro 15 - Konrad Fiałkowski.doc

(278 KB) Pobierz
Konrad Fiałkowski — Gdy oni nadlecą

Konrad Fiałkowski — Gdy oni nadlecą

— Poprzez piąty wymiar

— Ten, który trwa nad granicą dwu czasów

— Witalizacja kosmogatora

— Konstruktor

Gdy oni nadlecą

Betonowa droga wchodziła we wzgórze prostokątnym otworem wjazdu. Żołnierz prowadzący terenowy, odkryty wóz nawet nie zwolnił. Podskoczyli na metalowym progu i wjechali w tunel. Było tu chłodniej i profesor starł chustką pot z czoła. Pod sklepieniem tunelu świeciły jarzeniowe lampy, w ich świetle widać było korytarz schodzący łagodnym nachyleniem w głąb ziemi. Zatrzymano ich dwa razy, ale na moment tylko, bo strażników uprzedzono już wcześniej. Potem korytarz rozszerzył się w wysoko sklepioną salę, samochód zatrzymał się i profesor wysiadł na betonową platformę, na której czekał adiutant. Nie widział jego twarzy, a tamten tylko skinął mu głową.

— Proszę za mną — powiedział.

Metalowe drzwi w ścianie profesor zobaczył dopiero wtedy, gdy stanęli przed nimi. Rozsunęły się z chrzęstem, a potem gdy je minęli, same się zwarły. Następne drzwi były już     •" zwyczajne, a za nimi znajdował się pokój oświetlony jasnym światłem przechodzącym poprzez matową szybę sufitu, pokój z głębokimi fotelami i niskimi stolikami, na których leżały czasopisma.

— Proszę poczekać, zamelduję pana generałowi. — Adiutant wyszedł. Wrócił za chwilę.

— Generał czeka — powiedział i przepuścił profesora

w drzwiach, a potem zamknął je za nim.

Mężczyzna siedzący za biurkiem wstał na przywitanie.

Gdy profesor szedł ku niemu, spostrzegł pokrywającą całą ścianę mapę, na której błyskały światła, a w głębi wisiał wielki ścienny ekran. .

— Witam, profesorze! — generał wyciągnął ku niemu dłoń. — Znamy się, co prawda, z rozmów telefonicznych, ale miło mi powitać pana osobiście. Jak pan się czuł w powietrzu w naszym samolocie?

— Cóż, szczerze mówiąc, pasażerskim samolotem podróżuje się wygodniej. Wasz pilot starał się, jak mógł, by dowieźć mnie w całości. — Profesor uśmiechnął się, przypominając sobie zakręt przed lądowaniem i siłę wciskającą go w oparcie. — Trochę rzucało nad pustynią. Ale upał na dole jest jeszcze gorszy. Jak pan może żyć w tym klimacie?

— Prawie nie bywam na zewnątrz, a tu, jak pan widzi, temperatura jest znośna. Nigdy nie namawialibyśmy pana na tę podróż, gdyby sam pan nie nalegał. To było pytanie. Widocznie generał uznał, że wstępna wymiana grzecznościowych zdań została zakończona.

— Tak, tego nie można omówić telefonicznie — powiedział profesor.

— Nasze linie zapewniają pełną tajemnicę rozmów.

— Nie wątpię, ale nie o to chodzi. Widzi pan, sprawa, dla której tu jestem, wygląda dość niezwykle, powiedziałbym — jest dziwna...

— Jestem nią zaintrygowany od początku, od pierwszego pana telefonu. W naszej służbie nieczęsto się zdarza, by profesorowie archeologu miewali do nas jakiekolwiek sprawy. W końcu nasze rakiety nie mają nic wspólnego z przeszłością, a zrozumiałem, że rozmowa nasza w jakimś stopniu dotyczy pana badań.

— Jak najbardziej. Pamięta pan odkrycie w Tisz-Kur? Generał zawahał się chwilę, nie wiedząc, czy powinien o tym odkryciu pamiętać.

— Szczerze mówiąc nie przypominam sobie — powiedział wreszcie. — Może czytałem o tym w dziennikach. To zapewne doniosłe odkrycie?

— Trudno przeceniać jego wagę. Odkryliśmy w jaskiniach Tisz-Kur duże ilości wypalonych tabliczek, napisanych nie znanym dotąd nauce pismem, i rysunki na ścianach jaskini, które interpretowane są przez pewną grupę moich kolegów jako obrazy kosmonautów w skafandrach.

— Zadziwiające — generał chyba naprawdę był zdziwiony.

— Postacie w skafandrach? To już było znane nauce wcześniej, chociażby odkrycie Henri Lota z 1956 roku.

Wielki Bóg Marsjan, tak nazwał on to malowidło z jaskini Sahary, albo rysunki z okolic Szachimerdan na południe od • Fergany. Nie, najdziwniejsze były same tabliczki. Zwykła glina, ale wypalana w temperaturach, o których nie śniło się naszym przodkom.

— A ich treść?

— To nie było takie proste. Przekazaliśmy tekst najlepszym specjalistom, jakich mogliśmy tym zainteresować na obu kontynentach. Zatrudniliśmy największe komputery, a mimo to czekaliśmy na pierwsze wyniki ponad rok.

— Nasi specjaliści od szyfrów...

— Też niewiele by zdziałali. Jak wszyscy szukaliby opisów wojen, rządów królewskich dynastii lub w najgorszym przypadku spisów podatkowych. A ten tekst tego nie dotyczy. Mówiąc najogólniej, jest to jakby sprawozdanie z obserwacji astronomicznych. Zresztą tekst do dzisiaj nie jest odczytany, a to, co wiemy, to tylko fragmenty. — Profesor umilkł.

— I czego dotyczą? — zapytał generał, gdy cisza się przedłużała.

— Układów ciał niebieskich. Pewnych ich konfiguracji. Powszechnie sądzono, i zresztą do dziś większość moich kolegów tak sądzi, że to jakaś starożytna astrologia. Generał uważnie przyglądał się swemu rozmówcy.

— A pan?

— Ja pomyślałem kiedyś, że te wzajemne układy ciał niebieskich tak precyzyjnie określone mogą zawierać pewne informacje. Odszukałem przy pomocy astronomów te wszystkie chwile historii, w których ciała niebieskie pozostawały w takim wzajemnym położeniu, jakie podaje opis.

— To interesujące. I jakie są w końcu tego wyniki?

— Szereg dat niezbyt zresztą dokładnych. Ale lata, do których odnoszą się, są raczej pewne. Pierwszym dowodem na to, że moja hipoteza nie jest zupełnie pozbawiona sensu, był ciąg tych dat. Układy ciał niebieskich zapisane na tabliczkach podawały lata ze starożytności, nawet bardzo odległej, dwie określają wczesne średniowiecze i wreszcie jedna wskazuje na rok 1908. Interesujące, prawda?

— Oczywiście, tylko co, według pana, wskazuje ta ostatnia data?

— Nie pamięta pan? —• zdziwił się profesor. — Meteor Tunguski!

— Meteor Tunguski? — Twarz generała zdradzała, że nie bardzo wiedział, o co chodzi.

— Wielka eksplozja nad Syberią, 30 czerwca 1908 roku— zaczął wyjaśniać profesor.

— Tak, coś sobie przypominam. Czytałem o tym jakąś książkę czy artykuł.

— Wybuch dziesięciomegatonowy według waszych jednostek.

— Dziesięć megafon? Niemożliwe!

— A jednak. Ilość energii wyliczono dokładnie z rozmiarów zniszczeń. Las powalony w promieniu dwudziestu do trzystu kilometrów od centrum wybuchu.                "

— Nie do wiary... dziesięć megaton. Strategiczna bomba wodorowa. — Generał wstał i zaczął spacerować po gabinecie.

— Legendy o tym wybuchu do dziś się opowiada wśród okolicznych mieszkańców. Co ciekawsze, relacje te są zbieżne z opisem prawdziwego wybuchu nuklearnego podawanego przez niewykształconego obserwatora. To też sprawdzono.

— Widzę, że jest pan znawcą nie tylko w dziedzinie archeologii.

— Meteorem interesuję się od niedawna, od kilku miesięcy zaledwie.

— Rozumiem. Przypuszcza pan, że jego upadek przewidziany został przez starożytnych. Te pana tabliczki... Taki wybuch musiał być dla nich nie lada sensacją.

— Nie sądzę, by oni przewidywali wybuch.

— Nie rozumiem. — Generał stanął tuż przed profesorem.

— Przypuszczam raczej — profesor mówił teraz cicho — że przewidywali oni lądowanie statku kosmicznego.

— Statku kosmicznego? Nie, to fantazja! —Generał wrócił za biurko i usiadł.

— A jednak tak uważam. Przypuszczam, że to był statek kosmiczny.

— Już wiem. Oczywiście! — Generał ucieszył się. — O tym meteorze czytałem w jakimś opowiadaniu fantastyczno-

—naukowym.

— Możliwe — zgodził się profesor. — Mówiono mi, że napisano przynajmniej tuzin opowiadań na ten temat. Ale ja mówię poważnie.

— Tak, to wszystko bardzo interesujące — powiedział generał, nadając wypowiedzianym słowom ton oficjalny — ale nie przypuszczam, by z tego powodu odbywał pan tę dość męczącą i kłopotliwą podróż. Bądź co bądź uzyskanie wszystkich zezwoleń, żeby odwiedzić mnie tutaj, w tych naszych podziemnych betonowych apartamentach, musiało panu zająć kilka tygodni czasu.

— Dokładnie pięć miesięcy.

— No proszę. Inna sprawa, że my tu gości prawie w ogóle nie przyjmujemy. Jak pan pewnie wie, stąd właśnie kierujemy rakietową obroną kraju. Antyrakiety i wszystkie te ogromne obliczenia, by nimi sterować.

— Wiem, i wiem, że jestem u właściwego człowieka.

— Jednakże mimo wszystko nie rozumiem, co pana do

mnie sprowadza?

W głosie generała można było uchwycić nutę

zniecierpliwienia.

— Nie powiedziałem jeszcze panu wszystkiego — przerwał profesor.

— Słucham więc.

— Otóż na tabliczkach była jeszcze jedna data: rok bieżący.

— Ten, który teraz mamy?

— Tak.

Generał milczał chwilę, patrząc na mapę, na której migały

różnokolorowe światła.

— I widzi pan, profesorze, że nic się nie wydarzyło — powiedział w końcu.

— Mamy dopiero połowę roku. Ich lądowanie może nastąpić w każdej chwili, dziś, jutro, za miesiąc...

— I czego pan, w związku z tym, oczekuje ode mnie?

— Nie domyśla się pan jeszcze? Nie chcę, żeby pan ich zniszczył.

— Zniszczył?

— Tak, właśnie tego nie chcę. Pewnego dnia — profesor mówił teraz bardzo cicho —może to będzie dzień, a może noc, na ekranach pańskich radarów ukaże się świetlna plamka. To oni będą szli do lądowania. Wcześniej wytracą kosmiczną szybkość i ich statek zanurzy się w atmosferę z prędkością najwyżej kilku kilometrów na sekundę. Co zrobią dyżurni oficerowie, gdy zobaczą tę świetlną plamkę i określą jej szybkość?

— Ogłoszą alarm — odpowiedział generał natychmiast.

— Stalowe pokrywy podziemnych szybów uchylą się i stożki antyrakiet będą mierzyły w niebo. Czyż nie tak? A potem, gdy plamka, która nadal, mimo waszych starań, pozostanie obiektem nie zidentyfikowanym i zacznie się zbliżać, rakiety odpalą. Najpierw te dalekiego zasięgu. Naprowadzane przez wasze radary, sterowane przez wasze komputery zbliżać się będą do ich statku. Gdy osiągną tę odległość, przy której wybuch atomowy topi metal, eksplodują. Błysk jaśniejszy od słońca i ku ziemi spadać będzie ich statek, już martwy. A jeśli ich pancerze odporne

na promieniowanie kosmiczne i strumienie cząstek mknących

w próżni wytrzymają, wystrzelicie rakiety krótkiego zasięgu. Nie, oni nie dolecą do Ziemi. Muszą zginąć.

— Ale przecież są oceany...

— Tamten statek kosmiczny, znany nam jako Meteor Tunguski, nie wodował w oceanie. Oni lądują na kontynentach.

— Nie jesteśmy jedynym kontynentem. Nie tylko my mamy system obronny.

— Nie zwracam się do pana jako do oficera armii. Zwracam się do wszystkich — takich jak pan — oficerów na wszystkich kontynentach. Zwracam się do ludzi. To jest sprawa całej ludzkości.

— Spokojnie, profesorze — generał uśmiechnął się. — Oczywiście niebezpieczeństwo, o którym pan mówi, istniałoby rzeczywiście, gdybyśmy przyjęli, że to był statek kosmiczny. Ale daruje pan, trudno w to uwierzyć. To, co pan mówi, jest sugestywne, ale ostatecznie żyjemy w świecie, który, dzięki naszej nauce, znamy. Wiemy, że na najbliższych planetach życie rozumne nie istnieje. Przybysze kosmiczni — to nadzwyczaj interesujące, ale gdyby naprawdę odwiedzali Ziemię, wiedzielibyśmy coś o nich. Pozostawiliby ślady, które nasza nauka zbadałaby, gdyby istniały. Nie, profesorze, kosmitów nie ma. To czysta fantazja.

— Nie wierzy pan? Uważa pan, że to, co było do odkrycia, nauka już zbadała lub przynajmniej przewidziała? Reszta, według pana, to oględnie mówiąc fantazja. Profesor wstał z fotela i oparł się o biurko. Generał przyglądał mu się z uśmiechem. Profesor dostrzegł ten uśmiech.

— Istotne jest jednak to, że ich statek kosmiczny osiągnie Ziemię w tym roku — powiedział dobitnie.

— Tylko pan jest o tym przekonany, ale na czym opiera pan swoje przypuszczenia: jakieś tabliczki i fakt, że kiedyś w terminie w nich określonym upadł jakiś meteor

—— To był statek kosmiczny.                       

— To tylko przypuszczenie — generał nie taił już    zniecierpliwienia — nie poparte żadnymi dowodami. 

— Myśli pan, że nie ma dowodów? Niech pan przejrzy

zatem sprawozdania z badań Zołotowa prowadzonych pod koniec lat pięćdziesiątych. Jego rozumowanie było proste. W odległości kilkunastu kilometrów od epicentrum wybuchu znalazł on drzewa opalone promieniowaniem wybuchu, nie w wyniku pożaru, lecz samym udarem promieniowania. Stąd można obliczyć energię promienistą powstałą w czasie

wybuchu. Stanowi ona kilkadziesiąt procent całkowitej energii wybuchu. Tak wysoki procent energii promienistej charakteryzuje tylko wybuch jądrowy. Tam w samej ognistej kuli eksplozji panowała temperatura kilkudziesięciu milionów stopni.

— To dowód pośredni. Zresztą pański badacz mógł zawsze pomylić się w obliczeniach.

— Naoczni świadkowie wybuchu w faktorii Wanowarze, sześćdziesiąt kilometrów od miejsca wybuchu, zostali oparzeni promieniowaniem. Pan przecież wie, jaki wybuch parzy z odległości sześćdziesięciu kilometrów.

— Opisy świadków to nie dowody naukowe.

— Dużo pan wymaga, ale istnieje jeden dowód bardziej obiektywny. Promieniowanie słoi drzew, słoi przyrastających co roku. W widmie tego promieniowania jest miejsce, które odpowiada promieniowaniu cezu 137.

— Pierwiastek promieniotwórczy powstający przy wybuchach nuklearnych?

— Tak. Otóż w słojach drzew sprzed wybuchu pierwiastek ten nie występuje. Potem po roku dziewięćset ósmym pojawia się. Następnie zanika, aż do 1945. W następnych słojach jest znowu widoczny, ale to są już wyniki pierwszych eksperymentów z bronią termonukleamą. Generał milczał chwilę.

— Tak — powiedział w końcu — to już wygląda bardziej przekonywająco. Ale czy nie widzi pan, profesorze, pewnego słabego punktu w swoim dowodzie? Wszystkie te argumenty mogą świadczyć o tym, że był to wybuch jądrowy... ale nie statek kosmiczny...

— A cóż jeszcze, jak nie eksplozja takiego statku, mogłoby spowodować wybuch termojądrowy? — żachnął się profesor.

— Nie wiem. Sam pan powiedział, że nauka nasza nie zna jeszcze wielu faktów. Jakiś nieznany rodzaj ciała kosmicznego... może antymateria.

— Były i takie przypuszczenia. Ale pozostaje jeszcze hipoteza manewru.

— Manewru?

— Tak. Z obserwacji trasy przelotu wynika, jakoby Meteor Tunguski przed katastrofą wykonał dwa wyraźne manewry zmieniające jego kierunek lotu. Krótko mówiąc, jego przelot nie był obserwowany w miejscowościach leżących na jednej linii prostej. Trasa jego przelotu tworzy wyraźny zygzak.

— Nie przekona mnie pan, profesorze, opisami świadków — powtórzył raz jeszcze generał. Chciał powiedzieć coś więcej, lecz nie zdążył. Nad ekranem zapaliło się jasne, błyskające

raz po raz światełko. Głośnik gdzieś pod sufitem szczęknął i w sali rozległ się monotonny głos:

— Uwaga, alarm pierwszego stopnia, powtarzam, alarm pierwszego stopnia.

— Przepraszam, profesorze. — Generał przycisnął przycisk na biurku: — Pułkowniku, co się tam dzieje?

— Daję panu obraz na ekran, generale. — Mały głośnik wbudowany w biurko zniekształcał głos pułkownika. Ekran na ścianie rozjarzył się i było to powiększenie ekranu radarowego.

— Nie zidentyfikowany obiekt z południowego wschodu — ciągnął pułkownik. — Prędkość około kilometra na sekundę, wysokość 28 kilometrów. Gdzieś w głębi monotonnie tykał włączony zegar.

— Próbujecie go identyfikować?—zapytał generał.

— Tak. Bez rezultatu. Na kod nie odpowiada...

— Powtórzcie—zalecił.

— Tak jest.

— Tamten także nadleciał z południowego wschodu —

powiedział profesor.

Generał spojrzał na niego z ukosa.

— Jakiś zagubiony samolot. To się zdarza Zaraz go zidentyfikują... — Znowu przeniósł wzrok na ekran. — On ma chyba jednak większą prędkość — powiedział.

— Ten obiekt?

Generał nie'odpowiedział. Nacisnął przycisk na biurku.

— No i co, pułkowniku?

— Bez zmian. Zaraz wejdzie w strefę dwa.

Generał wyprostował się i nacisnął biały przycisk. Drzwi

otworzyły się i wszedł adiutant.

— Słucham, generale — powiedział, zatrzymując się przy wejściu.

— Poruczniku, połączcie się z obserwacją naziemną i sprawdźcie, czy identyfikują ten obiekt.

— Generale, on jest na wysokości trzydziestu kilometrów.

— Wykonać — przerwał generał.

Adiutant wyszedł.

Chwilę milczenia przerwał profesor:

— Jednak ma pan wątpliwości, czy to zwykły samolot.

— Żadnych. Zwykła rutyna.

— Nie znana temu młodemu człowiekowi.

— On jest tu od niedawna... —przerwał generał i patrząc w ekran dodał: — Zaraz wejdzie w drugą strefę.

— I co wtedy? — profesor patrzył teraz wprost na generała.

— To już nasza sprawa, profesorze.

— Uwaga, alarm drugiego stopnia — odezwał się głośnik — powtarzam, alarm drugiego stopnia. Profesor usłyszał cichy brzęczyk i spostrzegł, że światła na mapie łączą się w jeden ścigający się krąg.

— I co, pułkowniku? — zapytał generał, mówiąc do głośnika.

— Z identyfikacją bez zmian. Wyrzutnie otwarte...

— Nie jestem sam! — warknął generał.

— Tak jest.

Głośnik zamilkł. Do sali wrócił adiutant.

— Obserwacja naziemna bez rezultatu. Na dwu tysiącach metrów powłoka chmur.

— Proszę zostać! — zatrzymał go generał, gdy ten chciał

wyjść.

Znowu odezwał się głośnik:

— Wyrzutnie sektora 47 zgłosiły gotowość.

— Jego wysokość?

— Zmalała do 24. Generał zmarszczył czoło.

— To jednak musi być jakiś samolot... Jaka była ich szybkość? — zwrócił się do profesora.

— Nie przekraczała 3 kilometrów na sekundę.

— Ale przecież musieli coś nadawać, emisja radarowa...

— Zaraz będzie trzeci stopień, generale — przerwał adiutant.

— Wiem o tym i bez ciebie.

Profesor uważnie wpatrywał się w twarz generała.

— Czy pan ich zniszczy? — zapytał cicho.

— Kogo, ich? Nie zidentyfikowany obiekt, który może zagrażać naszemu życiu... Kosmici! Nie wierzę w żadnych kosmitów!

— Nie rozumiem, generale? — powiedział adiutant.

— Nie mówię do ciebie! —Generał był wyraźnie zdenerwowany. — Ale ja też nie rozumiem... Jak tu pana wpuścili? — zwrócił się do profesora.

— Krótki zasięg gotów — zameldował z głośnika pułkownik. Generał jakby nie zwrócił uwagi na ten meldunek.

— Zresztą nie wolno tak lądować na planecie, bez sygnałów, bez uprzedzenia...

— O czym pan mówi, generale? —wtrącił się adiutant.

— O kosmitach, w których nie wierzy, a których jednak nie chciałby zniszczyć — odpowiedział za generała profesor.

— Czekam na decyzję — niecierpliwił się przez głośnik

pułkownik.

Ale w sali zaległo milczenie. Słychać było tylko tykanie,

w które nagle włączył się głos nagrany na taśmie sprzężonej

z zegarem:

— Minus trzydzieści... Generał nie reagował.

— Minus dwadzieścia pięć...

— Dopuszczamy ich bardzo blisko — powiedział adiutant.

— Milczeć! —krzyknął generał.

— Minus piętnaście...

Automat nie doliczył do zera. To nie był statek kosmiczny... Profesor, generał, adiutant i cały bunkier — przestali istnieć.

Poprzez piąty wymiar

Podobno cztery współrzędne wystarczą, aby jednoznacznie określić własne miejsce w czasoprzestrzeni. Zaczynam więc tę dziwną historię od współrzędnych. W samą historię wierzyć nie musicie. Zresztą, czy uwierzylibyście, nawet gdybym starał się was przekonać...

A więc było to jesienią, jesienią, która względem chwili, w której to piszę, jest przeszłością. Tak więc współrzędną czasową już określiłem. Teraz miejsce. Historia zaczęła się w moim redakcyjnym pokoiku. Siedziałem za biurkiem i wystukiwałem na maszynie jakiś reportaż. Nie pamiętam nawet jaki, ale to nieważne. Dość że byłem w redakcji, w samym śródmieściu. Ulicą przejeżdżały samochody, oświetlone tramwaje, z kina naprzeciw wychodzili ludzie i biegli na przystanek; gdzieś nade mną w mieszkaniu grało radio. I właśnie wtedy zaczęło się. Zadzwonił telefon.

— Czołem, Jasiu. Dobrze, że cię złapałem — to był Kopot, fizyk.

— Jak się masz? Co się stało?

— Mój aparat gotów.

— Cieszę się, ale o czym mówisz?

— No, o titromie.

— Aha — powiedziałem to zdaje się bez specjalnego entuzjazmu, bo Kopot poczuł się urażony.

— No, chciałeś kiedyś przyjechać na próbę titroma. Zaczyna się za parę minut w Instytucie. Przepraszam, że tak późno ci o tym mówię, ale wiesz, jak to jest z przygotowaniami do doświadczeń. Zajmują zawsze dwa razy więcej czasu, niż możesz im poświęcić. Tym razem tak samo, ale mam nadzieję, że za to próba się uda. A wtedy masz murowaną bombę na pierwszą stronę.

— Dobrze, ale powiedz mi chociaż, do czego ten... no...

— Titrom.

— ... właśnie, więc do czego ten litrom służy?

— Zobaczysz, jak przyjedziesz.

— Obawiam się, że i tak niewiele z tego zrozumiem.

— Zrozumiesz na pewno. W każdym razie wyniki będą dla ciebie rewelacją, zresztą przemawiającą do każdego.

— Przestań się chwalić i powiedz chociaż dwa słowa, żebym nie wyszedł na zupełnego ignoranta przed twoimi kolegami. Pomyśl, przyjaciel wielkiego człowieka, to zobowiązuje, nawet wtedy, gdy wielki człowiek jest fizykiem.

— Przekonałbyś mnie może, ale jest już zbyt późno. Nie mam czasu. Muszę zaczynać doświadczenie. Przyjedź — zobaczysz. No, to na razie. Czekam na ciebie.

— Jestem za chwilę! — krzyknąłem w słuchawkę. Porwałem płaszcz i wybiegłem w jesienny wieczór. Mżyło i moje buty na gumie ślizgały się po mokrych płytach chodnika. Latarnie świeciły w owalu rozproszonego deszczem światła. Po asfalcie z szumem opon sunęły samochody. W oświetlonym oknie kwiaciarni naprzeciw fioletowiały w ogromnym wazonie chryzantemy. Stałem na krawężniku, zatrzymując taksówki. Zajęta, znowu zajęta. Wreszcie jedna zwolniła i zjechała ze środka ulicy zatrzymując się przede mną.

— Instytut — rzuciłem kierowcy. Latarnie, jedna za drugą, pozostawały w tyle. Długie, oświetlone rzędy sklepów, neony. Potem jakieś ogródki, kasztanowa aleja i żółte liście przylepione do asfaltu, wreszcie podjazd przed Instytutem. W portierni za szybą drzemał staruszek z siwą, szczeciniastą brodą. Zapukałem w szybę.

— Którędy do pracowni doktora Kopota? Może mi pan powiedzieć?

— A jest... jest — staruszek podniósł się z krzesła.

— Ale którędy tam się idzie?

— Prosto tymi schodami na pierwsze piętro, potem na lewo długim korytarzem, trzecie drzwi na prawo; tam jest laboratorium.

— Dziękuję... —niezupełnie przekonany, czy dobrze zrozumiałem, wszedłem na schody. Pierwsze piętro, korytarz, drzwi. To chyba tu. Wszedłem. Pokój był pusty, ciemny. Tylko z boku przez uchylone drzwi wpadała smuga światła. W półmroku dostrzegłem pod ścianami jakieś aparaty. Zwoje kabli wiły się po podłodze i znikały w oświetlonej sali. Brodząc wśród nich, dotarłem do drzwi. Tuż za drzwiami, dwa kroki ode mnie, leżała na podłodze gruba metalowa płyta. Oświetlona reflektorem, zdawała się być centralnym punktem sali. Ku niej zwracały się ryje kilku dziwnych aparatów rozstawionych wokół. Dalej, pod ścianami, błyszczały punktami światła tablice kontrolne. Tam dostrzegłem Kopota i kilku innych mężczyzn. Ubrani w białe fartuchy, dyskutowali o czymś tak zażarcie, że z dala wyglądało to raczej na kłótnię. Słów nie słyszałem. Ginęły w basowym pomruku prądów. Nie widzieli mnie w ogóle. Chciałem do nich podejść, lecz wolałem nie zbliżać się do dziwacznych aparatów. Zdecydowałem się przejść najkrótszą drogą wprost przez metalową płytę. Zaledwie jednak stanąłem na niej jedną nogą, światła na tablicach zamrugały. Wszyscy odwrócili się

jak na komendę. Widziałem dokładnie twarz Kopota. Wykrzywił się niesamowicie. Chciałem się cofnąć. Nie zdążyłem. Poczułem ciepło przenikające każdą chyba komórkę mego ciała. Przed oczyma zajaśniała mi biała, jaśniejsza od słońca plama i straciłem równowagę. Zrobiło się ciemno i upadłem.

Leżałem na metalowej płycie. Czułem jej chłód pod palcami. W laboratorium zgasły lampy i nie widziałem już nikogo. W upiornej ciszy światło księżyca rysowało na podłodze krzyże okienne. Co się stało z Kopotem i z nimi wszystkimi? Czyżbym ich zabił? Jakieś wyładowanie... zresztą, czy ja wiem, co mogło się stać. Spojrzałem na miejsce, gdzie stali;

wytężając wzrok, wypatrywałem na podłodze zarysu białych fartuchów. Nie, tam na pewno nikt nie leżał. W całym laboratorium nie było nikogo. Nikogo! Ostrożnie wstałem. Starałem się zrozumieć, co się tu stało, i jednocześnie czułem, że zaczynam się bać. Wolno, krok za krokiem, rozglądając się na wszystkie strony, cofnąłem się ku drzwiom. Nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Czyżbym znalazł się w pułapce? Czułem krople potu występujące mi na czoło. W kącie laboratorium coś trzasnęło. Nie wytrzymałem. Z całych sił zacząłem walić w drzwi. Echo uderzeń niosło się korytarzem, a ja waliłem bez opamiętania. Nagle przestałem. A może tamte drzwi, którymi wszedłem, są otwarte. Przecież kable... Skoczyłem ku drzwiom. Zamknięte na głucho, nie drgnęły nawet pod moim naciskiem. I co najważniejsze, kable zniknęły. Wtem, gdzieś na zewnątrz, na korytarzu, usłyszałem kroki, właściwie powolne człapanie. W zamku zgrzytnął klucz, drzwi się uchyliły i przez szparę wpadła smuga światła. Ktoś wszedł i przekręcił kontakt. Oślepiony światłem zamrugałem oczyma. W rogu stał staruszek z portierni.

— Co pan tu robi? Skąd pan się tu wziął? — W oczach jego dostrzegłem bezgraniczne zdumienie.

— Gdzie... gdzie Kopot?—wyjąkałem.

— O tej porze pewnie śpi w domu. Ale czego pan tu szuka?

— Kopot umówił się ze mną.

— Co, o pierwszej w nocy?

— No, nie...

— Ale jak pan tu wszedł? — staruszek podejrzliwie spojrzał na okna.

— Przecież sam mnie pan przed chwilą wpuścił. Staruszek popatrzył na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczył. Przyglądał mi się przez chwilę zastanawiając się widocznie, z kim ma do czynienia.

Potem powiedział zupełnie spokojnie:

— Panie, chcesz pan robić wariata ze mnie? Nie tędy droga. Wejść pan tu nie mógł, bo wszystko zamknięte. Mógł. pan tu tylko zostać z wieczora. Przyznaj się pan... Rozumiem, różnie w życiu bywa... — odsłonił w uśmiechu spróchniałe zęby.

— To pan robisz ze mnie wariata. Przecież dziesięć minut temu wszedłem tutaj i sam mi pan pokazał drogę. A w ogóle powiedz pan, gdzie jest Kopot — równocześnie zdałem sobie sprawę, że nie mówię, tylko głośno krzyczę.

— Mówiłem już. O tej porze prawdopodobnie śpi.

— Ale widziałem go tu przed chwilą.

— Może pan do niego zatelefonować i sprawdzić — staruszek stał się podejrzanie uprzejmy.

— Po co mam do niego dzwonić? Przecież jeśli nawet wyszedł, to do domu jeszcze nie dojechał.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin