Antologia - Stało się jutro 29 - Andrzej Drzewiński.rtf

(265 KB) Pobierz
Stało się jutro

STAŁO SIĘ JUTRO

 

ZBIÓR DWUDZIESTY DZIEWIĄTY


ANDRZEJ DRZEWIŃSKI

 

„PRAWDA O PRZYJACIELU


Serwetka spadała ociężale, lekko wirując. Jeszcze moment i znikła pod koją. Bert śledził ją, a gdy wzrok napotkał krawędź pościeli, złożył policzek na podgłówku. Było mu gorąco. Od wczoraj trawiła go gorączka. Zastawiono na niego pułapkę, która miała zabić, ale tylko go unieszkodliwiła. Na myśl o tym palce kurczowo ścisnęły materiał.

- Uspokój się, musisz myśleć - perswadował sobie. Wzrok padł na cyfry świecące pod sufitem. Usztywnił się, świadom, że tamten zaraz przyjdzie. Był punktualny jak zegarek, cholerny pedant. Przychodził do niego co godzinę. Tak samo regularnie jak wtedy, gdy pracowali razem. Ciekawe - pomyślał - jak ta praca jest mi teraz obojętna. Myśl o tym była dziwna, że każde wspomnienie, które przywoływał z pamięci, w mniejszym bądź w większym stopniu kojarzyło mu się z doświadczeniami. Pamiętał przecież, że problemem cząstek Lambo zajął się już na studiach. Pierwsze prace z zakresu fizyki jądra czy późniejsza teoria cząstek pierwotnych poświęcone były tym hipotetycznym składnikom materii. Dla nich też przyleciał tutaj, do samotnej bazy księżycowej położonej, jak to się mówi, gdzie diabeł mówi „dobranoc". Swoją drogą nie miał pojęcia, co diabeł może porabiać na Księżycu. Niemniej warunki były idealne. Świetna aparatura, pozostawiona w spadku po rozwiązanej niedawno fundacji „Polex", nie miała równej sobie. Niestety! Los nie przepuścił okazji, aby z niego zadrwić, umieszczając w bazie docenta Olafa Bote. Przysłała go Komisja Nauki twierdząc, że ma równie znaczne osiągnięcia w dziedzinie cząstek pierwotnych jak Bert. Osiągnięcia! Dobre sobie. Nawet teraz, gdy o tym pomyślał, uśmiechnął się szyderczo. Ponury ignorant, a nie naukowiec, jak go zawsze określał. Miał z nim kiedyś na kongresie w Chicago przykrą polemikę, po której uświadomił sobie niechęć do tego człowieka. Niestety Bert również był uzależniony od Komisji Nauki i osobiste animozje nie miały najmniejszego znaczenia.

Pracę w bazie rozpoczął od dokładnego wytyczenia harmonogramu tak, by jak najmniej czasu spędzali razem. Na dobrą sprawę, poza porami posiłków i zmian na posterunku w laboratorium, wcale się nie widywali.

Z początku Olaf próbował się buntować, ale Bert grzecznie, aczkolwiek stanowczo dał do zrozumienia, że nie życzy sobie nawet wspólnych rozmów. Już po tygodniu na stacji pracowało dwóch zupełnie obcych sobie ludzi. Jedynie kiedy ci z Centrum przywozili co miesiąc żywność i tlen, Bert łagodniał i jakby zapominał o niechęciach. Robił to trochę świadomie, chcąc mieć alibi, gdyby przypadkiem Olafowi przyszło do głowy złożyć raport w Komisji. Mijały dni i tygodnie; monotonnie i nudnie. Do momentu idy na jednym ze zdjęć ujrzeli białą, rozgałęzioną na końcu ścieżkę, będącą bez wątpienia śladem cząstki Lambo. Było to właśnie wczoraj, dwie godziny przed wybuchem.

Szmer rozsuwanych drzwi przerwał rozmyślania. Kątem oka dostrzegł sylwetkę Olafa, ale nie zdobył się na uniesienie głowy. Przymknął powieki. Chwila ciszy i już czuł jego obecność przy sobie. Pewnie się wahał, co powiedzieć, i to sprawiało Bertowi spore zadowolenie. Dotknięcie, które poczuł na ramieniu, uderzyło jak impuls prądu. Nie spodziewał się tego i zaskoczony otworzył oczy. Twarz Olafa była blada i niestarannie ogolona. Tylko oczy błyszczały. . . .

- Cześć, Bert - usłyszał. - Zdaje mi się, że lepiej wyglądasz.

- Masz rację - chrypnął wysuszonym gardłem. - Zdaje ci się.

Czoło Olafa, zwykle gładkie, pokryły zmarszczki. Cóż, spalił kolejne podejście.

Bert poczuł lekkie zażenowanie.

- To nieważne - głos jego miał być łagodny. - Co wywnioskowało Centrum z moich analiz?

- Centrum? - Olaf jakby się zdziwił, ale zaraz odpowiedział normalnie. - Mówią, że do jutra możesz kurować się tutaj. Podali przepis na specyfik, który postawi cię na nogi. Właśnie teraz go syntezuję - machnął ręką w kierunku, gdzie było laboratorium chemiczne.

- A co powiedzieli o tym, czym mnie od wczoraj szpikujesz? - przerwał lekko podnosząc głos.

- Pochwalili i kazali podawać dalej. Jutro, jak przylecą z nowym zbiornikiem, zabiorą cię w drodze powrotnej. Zresztą, jak wiesz, miałem kurs medyczny i możesz mi zaufać - mówiąc mrugał, jakby coś mu wpadło do oka. Bert nie patrzył teraz na Olafa, tylko na ścianę za jego plecami wiedząc, że tamtego to denerwuje. Starał się jednocześnie nie okazywać, jak przeszkadza ta ciężkość w żołądku i kłujący ból głowy, który się właśnie pojawił. Po chwili uderzył w najsłabsze, jak sądził, miejsce.

- Stwierdziłeś już, co było przyczyną wybuchu zbiornika? - spytał, przeciągając sylaby w słowie „przyczyna".

- Nie wiem. - Sądzę, że przedziwnym zrządzeniem losu mikrometeoryt przebił pancerz, wywołując przy tym iskrzenie, co przy ciśnieniu mieszanki musiało wywołać eksplozję.

- To jest praktycznie niemożliwe! - krzyknął Bert.

- Wiem - odparł Olaf. - Ale w końcu coś musiało być przyczyną.

To, że chciałeś mnie utłuc, zazdrosny gnoju! - chciał zawołać, ale skończyło się na słowach:

- Nieważne. Rób zastrzyk.

Olaf uczynił ruch, jakby chciał uścisnąć mu ramię, ale powstrzymał się.

- Szkoda, że akurat wtedy musiałeś przechodzić tym korytarzem.

- Tak - potwierdził Bert, patrząc mu w oczy. - Wielka szkoda!

Olaf wygładził dłonią nie istniejące fałdy rękawa i podszedł do stoliczka z medykamentami. Wyjął wstrzykacz i pudełeczko z ampułką. Gdy przelewał do wstrzykacza płyn, co przy tej grawitacji jest zawsze utrudnione, opakowanie położone uprzednio na krawędzi szafki upadło na podłogę. Bert nie omieszkał tego zauważyć.

W przeciwieństwie do niedawna jeszcze używanych strzykawek wstrzykacz był bezbolesny, tak że poza dotknięciem zimnego metalu nic nie poczuł. W chwili gdy Olaf chciał przykryć go kocem, wstrzymał jego rękę.

- Chyba zwariuję, jeśli się okaże, że nigdy nie będę mógł chodzić - powiedział głośno przełykając ślinę.

Usta Olafa drgnęły, lecz Bert go ubiegł.

- Chcesz powiedzieć, że taki paraliż jest tylko okresowy.

- Tak. Właśnie to chciałem powiedzieć - głos był dobitny, lecz Bert nie zdążył odpowiedzieć, gdyż tamten wyszedł. Wyprostował się i odetchnął głębiej. Przez moment poczuł w nosie zapach wczorajszego podmuchu. Wiedział, że przyczyną desperackiego kroku Olafa była zazdrość. Nie miał on najmniejszej ochoty dzielić się z kimkolwiek sławą odkrywcy. Jednocześnie Bert czuł, że teraz już mu nic nie grozi. Tak jakby tamten cały zapas swej minimalnej odwagi wyczerpał wtedy, gdy chciał go wysadzić w powietrze, a konkretniej w powietrzu ze zbiornika. Uśmiechnął się sarkastycznie z tej gry słów. Nagle coś sobie przypomniał i uniósł się na łokciu, aby to sprawdzić. Opakowanie leżało obok ściany; zmrużył oczy, ale z tej odległości nie był w stanie czegokolwiek odczytać. Łokciami i całym ciałem przesunął się do krawędzi. Odpoczął moment, a potem wyciągnął rękę najdalej jak tylko mógł. Głowę miał zwróconą ku górze, tak że wzrok musiał zastąpić dotykiem.

Drapiąc o wykładzinę musnął, a później schwytał w palce tekturkę. Dobrze, że ważył sześciokrotnie mniej niż na Ziemi. Z zaciśniętą na zdobyczy dłonią ułożył się w poprzedniej pozycji. Gdy migające przed oczyma plamy uspokoiły się, przeczytał tekst.

Tipexocord" - środek powodujący lokalny bezwład mięśni. Stosować w przypadkach złamań kończyn i innych uszkodzeń, gdzie terapia wymaga bezruchu.

Palce Berta zmiażdżyły pudełko. To dlatego ten bydlak szpikował mnie co godzinę. Rozpostarł zgniecione opakowanie. Tak, nie mylił się. Czas reakcji środka wynosił godzinę.

- Co za wyrafinowany drań - wyszeptał. - Chce mnie przetrzymać tak długo, dopóki nie opracuje naszych wspólnych badań i nie ogłosi jako własne.

Nie zabije go, gdyż Centrum już wie o wypadku, pewnie odpowiednio zrelacjonowanym przez Olafa. Jakże oni tam muszą stękać z podziwu, jakim wspaniałym kolegą jest dla niego. Ba, może nazywają go przyjacielem.

Psiakrew - pomyślał. - Nie .mogę pozwolić, aby mi dał kolejną dawkę!

Rozejrzał się po pokoju. Obok, w zasięgu ręki, leżał pozostawiony wstrzykacz. Patrzył na błyszczącą powierzchnię i już po chwili ważył go w ręce. Wydawał się odpowiednio ciężki. Na twarz Berta powoli wypływał uśmiech.

 

Olaf przyszedł znów co do minuty. Bert spokojnie obserwował, jak podchodzi do koi. Robił to o wiele wolniej niż zazwyczaj, lecz Bert był zbyt zdenerwowany, aby zwrócić na to uwagę.

- Cześć, Bert. Mam tu ten specyfik dla ciebie. - Mówiąc to, wyjmował z kieszeni fiolkę przezroczystego płynu.

Ja też mam coś dla ciebie - chciał powiedzieć Bert, ale tylko lekko ścisnął pod kocem wstrzykacz.

Olaf stał niepewnie, patrząc jakby z rozpaczą w jego twarz. Czyżby się domyślił, że ja wiem? - przemknęło Benowi przez głowę, ale nie miał czasu zastanowić się nad tym, gdyż usłyszał:

- To ci na pewno pomoże. Działa od razu.

Gdy Olaf starał się uśmiechnąć, Bert poczuł, jak głęboko go nienawidzi.

- Gdzie wstrzykacz?

Nareszcie! To było pytanie, na które czekał. Teraz mógł działać według planu.

- Przepraszam cię - głos był spokojny, tak jak zaplanował.

- Niechcący strąciłem go ze stolika. Leży pod koją. Mówiąc to, patrzył pogodnie w jego niebieskie oczy.

Gdy Olaf pochylił głowę, wstrzykacz był już uniesiony i ułamek sekundy później uderzył. Krótki jęk, ciało zwaliło się na podłogę. Bert wpatrywał się w nie, gotów ponowić uderzenie. Odłożył wstrzykacz i odchylił szufladę. Wyciągnął bandaż. Dopiero gdy próbował związać ręce Olafa, uświadomił sobie, że nie potrafi tego uczynić. Bezwładne nogi sprawiały, że mógł tylko wychylać się z łóżka, a to było za mało. Zaklął. Działając już w panice, przyjrzał się podłodze z myślą, czy nie stoczyć się w dół, gdy ujrzał leżącą fiolkę. Była cała, nie stłuczona.

- Masz za swoje - szepnął.

Wlał płyn do wstrzykacza i wstrzelał go w obnażoną łydkę Olafa. Tak! Teraz szanse były równe. Nie pozostało nic innego, jak czekać. Nieświadomie zaczął obgryzać paznokcie.

Po kwadransie w nogach pojawiło się mrowienie, po półgodzinie mógł nimi ruszać. Olaf ciągle leżał nieruchomo. Ostrożnie postawił stopy na podłodze i opierając się na rękach wstał. Lekko się chwiał. Postanowił nie wkładać butów, mimo że w nich pewniej można było się poruszać. Swoją drogą z chęcią kopnąłby leżącą postać, ale wolał nie ryzykować. Zresztą i tak mu nieźle przyłożył. Lekko się zataczając dotarł do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył po drugiej stronie otwarte wejście do Centrali. Tak, to tam. Zgodnie z planem najpierw musiał zawiadomić Centrum, co to bydlę z nim wyprawiało. Odepchnął się rękoma od framugi i długim płynnym skokiem dopadł upatrzonych drzwi, aby tam, powtarzając manewr, znaleźć się przy pulpicie. Z ulgą wcisnął się w fotel.

Już pierwszy rzut oka przekonał go, że coś jest nie w porządku. Czerwona wskazówka poziomu tlenu była prawie na zerze. Wcisnął klawisz komputera bazy. Ekran co prawda rozjaśnił się, ale głośnik milczał. Nie słychać było potwierdzenia o gotowości do pracy. Bert spojrzał w lewo. Niestety, podejrzenie było prawdziwe. Wszystkie agregaty, poza jednym, były martwe. A ten już ledwo ciągnął. Bert nic z tego nie rozumiał i w zamyśleniu przygładził odruchowo włosy. Raptem zdrętwiał. Uświadomił sobie, jakiego jeszcze elementu brakuje na tablicy. Był nim czerwony sygnalizator łączności kablowej z Centrum. Wymamrotał coś niewyraźnie i już miał biec cucić Olafa, kiedy ujrzał na pulpicie dziennik stacji. Był otwarty na zapisanej do połowy stronie. Pełen najgorszych przeczuć, wziął go w dłonie i zaczął czytać. Pismo należało do Olafa.

 

Doba 143 (nocna)

Informacja dla Centrum

Wczoraj o godzinie dziesiątej trzydzieści komputer zasygnalizował uszkodzenie trzeciego agregatu energetycznego. Aby je usunąć, musiałem odłączyć zasilany stamtąd kabel łączności z Centrum, o czym uprzedziłem odpowiednim meldunkiem. W meldunku zaznaczyłem, że naprawa może potrwać ponad dobę. O godzinie dziesiątej pięćdziesiąt przystąpiłem do naprawy agregatu za pomocą aparatu uniwersalnego ZOB - 6. W tym czasie drugi członek załogi, Bert Morgan, z racji pełnionego dyżuru, znajdował się w laboratorium. O godzinie jedenastej komputer zasygnalizował uszkodzenie agregatów drugiego i piątego, a minutę później, zanim zdążyłem przedsięwziąć środki zaradcze, eksplodował główny zbiornik tlenu. Wybuch zniszczył wszystkie agregaty energetyczne poza pierwszym, jak również część bazy w okolicach laboratorium, w którym właśnie znajdował się Bert Morgan. Po wydostaniu go stwierdziłem, że poza chwilowym szokiem nie doznał innych obrażeń. Widząc jednak, że powietrza w zbiorniku awaryjnym starczy tylko na dobę, i świadomy, że Centrum nie będzie interweniowało w tym czasie, uznałem, że nie będę informował Berta o sytuacji. Zaznaczam, iż zdaję sobie sprawę, że moje postępowanie jest sprzeczne z Kartą, ale uważam, że nie ma sensu, abym teraz bliżej wyjaśniał moje pobudki. Aby utrzymać Berta w nieświadomości, aplikowałem mu co godzinę „Tipexocord". Gdy piszę te słowa, leży on sparaliżowany w pokoju medycznym. Obecnie po stwierdzeniu, że powietrze skończy się w ciągu godziny, a agregaty nawet wcześniej, i nie widząc najmniejszej szansy ratunku, podjąłem decyzję zaaplikowania Benowi dziesięcioprocentowego roztworu „Toxa", co spowoduje jego zgon jeszcze przed chwilą, gdy zabraknie powietrza. Chcę dodać, że do tej pory nie udało mi się ustalić bezpośredniej przyczyny eksplozji zbiornika. Podejrzewam, że była nią awaria automatu ZOB - 6, który mógł uszkodzić agregaty, jak i główny zbiornik. Kończąc chciałbym pozdrowić Ziemię od siebie i od Berta.

P.S. W laboratorium znajdziecie opracowanie ostatniego eksperymentu potwierdzającego teorię cząstek Lambo - efekt naszych wspólnych badań.

członek stacji „Herpus"

Olaf Bote

 

Dalej kartka była nie zapisana. Bert zrzucił dziennik na podłogę. Łzy ściekały mu po policzkach. Rozmazywał je palcami i gorzko łkał. Potem upadł na kolana. Czołgając się starał pokonać paraliż języka, ale zdobywał się jedynie na bełkot. Uderzył głową o framugę. Zatrzymał się, a później kilkakrotnie z całej siły uderzył głową w plastyk. Nienawidził tej ściany, stacji i siebie. Nienawidził i nic nie rozumiał. Chlipiąc podczołgał się do leżącego Olafa. Objął jego ciało i zaczął mu tłumaczyć coś, czego pewnie sam nie pojmował.

Światła w bazie zaczynały mrugać.


ANDRZEJ DRZEWIŃSKI

 

„SIŁA PRZYZWYCZAJENIA


Ktoś szedł korytarzem. Było jeszcze za wcześnie, lecz nie potrafił się powstrzymać. Zadarł głowę. Za rdzawą blachą wywietrznika wciąż wisiała noc. Kroki minęły celę i chrobocząc podążały dalej. Tomasz spuścił nogi z pryczy, na palcach zakradł się do drzwi. Znalezionym wcześniej kawałkiem drutu spróbował odsłonić judasza. Przez moment wydawało mu się szczególnie ważne, by spojrzeć na plecy strażnika. Upewnić się, czy to ten sam ponury rudzielec, który dyżuruje nocami. Nie od razu zrozumiał, że drut drapie o szkło, a gdy to pojął, zachichotał. Tłumiąc śmiech zagryzł zęby na dłoni. A więc prawdziwe były opowieści o strażnikach, którym więźniowie uszkodzili wzrok. Wystarczyło załomotać w drzwi, a gdy strażnik odsunął płytkę, uderzyć widelcem!

Coś ciekło mu po policzku. Spróbował końcem języka. Słone. Nic dziwnego, że musieli założyć osłony ze szkła. Jeszcze raz sprawdził językiem. Czyżby płakał? Wytarł twarz rąbkiem koszuli, mocno, aż do bólu, i został tak, z rękoma uniesionymi do twarzy. Wydawało mu się, że za ścianą, w celi obok, słyszy czyjś głos. Cisza. Nie zdając sobie z tego sprawy, przytknął ucho do tynku. Krew dudniła w skroniach. Nie, chyba się pomylił. Opuścił ręce i opadł na pryczę. Głowę ułożył tak, aby oczy celowały w wybrany już uprzednio punkt na ścianie. Czarna plamka przypominała pająka.

Myślał, ale bynajmniej nie o tym, co go przyprowadziło do upadku, do tego miejsca. Bzdura! Myślenie o przeszłości ma sens wtedy, kiedy można z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość. On nie miał przyszłości. Zaczepił czubkiem buta o napiętek drugiego i ściągnął go z nogi. Stukot jeden, a zaraz potem następny. Dlaczego ma umrzeć? Mruknął niezadowolony, gdyż to pytanie brzmiało myląco. Przecież nie chodziło mu o kwestie prawne czy nawet moralne. Chodziło mu tylko o to, dlaczego kilka - grudek metalu ma przerwać jego życie. Jak to możliwe, że wszystko, co jest w nim: twarze, słowa, wspomnienia, tak nagle, po prostu zniknie. To absurd! Jest człowiekiem, a nie maszyną, której starczy wsypać garść piachu między tryby, aby stanęła. Rozumiał, jak można złamać rękę czy odbić nerki. Do diabła, człowiek znaczy coś więcej. On, ten co marzy, konstruuje i boi się, jest gdzie indziej. Gdzie? Nie wie; gdzieś w środku. Z jakiego powodu wyrwanie dziury w sercu miałoby to najgłębsze „ ja" zniszczyć.

Porażony tą myślą zerwał się na równe nogi tak szybko, że zakręciło mu się w głowie.

- Jednak ludzie umierają - jęknął.

I co z tego? O fakcie, że rzucony kamień spadnie, a nie uniesie się w górę, wnioskujemy stąd, iż zawsze tak się działo. Ale czy zawsze znaczy i teraz?

- Nieprawda! - krzyknął na cały głos. - Mam co do tego własne, najgłębsze przekonanie.

Skandował, celując palcem w kąt celi. Strażnikowi słyszącemu te wrzaski nie chciało się wychodzić na korytarz. Właśnie wypełniał krzyżówkę.

- Siła ludzkiego przyzwyczajenia jest olbrzymia i niech śmierć będzie właśnie takim przyzwyczajeniem, wypływającym z samego „ja", które może to „ja" zniszczyć. Człowiek umiera przekonany o nieuchronności śmierci nie wiedząc, że ma do czynienia z tragiczną pomyłką, zamianą skutku z przyczyną. To nie śmierć niszczy świadomość, to świadomość wywołuje śmierć. Zakończył swoją mowę do wyimaginowanego słuchacza i usiadł na stole, który cicho zaskrzypiał.

- A niby dlaczego kula ma mi rozerwać ciało? Jedynym argumentem jest to, że zawsze tak się dzieje. Czyli to samo, co przedtem! Gdy uwierzę, że... Nie! - Uderzył dłonią w usta, a potem rozglądając się wokół wyszeptał:

- Nie. Ja już wierzę, gdyż wiem, że jestem, i wiem, że moje „ja" samo zniknąć nie może. Wiem. Wiem! - krzyknął i zeskoczył na podłogę.

Zaczął chodzić wokół celi i wymachiwać rękoma czując, jak rozpiera go olbrzymia fala energii. Strażnik, który skończył krzyżówkę, poszedł wreszcie zobaczyć, co się dzieje w celi nr 5. Gdy odsłonił judasz, dojrzał człowieka najwyraźniej szalonego, który śmiał się, przytupywał i mówił do siebie. Lecz gdy zajrzał do rejestru, wszystko wydało mu się oczywiste. Ten więzień miał być rozstrzelany o świcie. Kiwając głową zasłonił wizjer.

Przyszli o brzasku. Ksiądz, który pierwszy ujrzał jego twarz, stanął zaskoczony. Twarz Tomasza była szczęśliwa i natchniona.

- Nic, ojcze, to zbyteczne - uprzedził słowa księdza. - Ja już jestem gotowy.

- Nie mylisz się?

- Jestem pewien.

Ksiądz chwilę postał, nie dowierzając własnym uszom, a potem obrzuciwszy Tomasza smutnym spojrzeniem wyszedł na korytarz. Pojawiło się dwóch żołnierzy. Stanęli za jego plecami tak, jakby chcieli dać do zrozumienia, że ma tylko jedną drogę. Prowadzili go ciemnym korytarzem, dalej były schody i niebo za drzwiami. Niżej zaś był mur, a właściwie dwa mury: jeden z cegły, a drugi z żołnierzy. Z boku stał oficer z papierosem w ustach, którego szybko wyrzucił na widok skazańca.

Ręce związano mu na plecach, ściągnąwszy przedtem koszulę. Było chłodno i czuł, jak na torsie wysychają resztki potu. Stał szczęśliwy obserwując bezradność tamtych oraz karabiny teraz już dla niego niegroźne. Było mu nawet żal, że tak brutalnie zachwieje ich pewnością siebie.

Na komendę oficera szereg złożony z dziesięciu żołnierzy podniósł broń. Wiedział, że jeden z nich - wybrany losowo - ma w komorze ślepy nabój. Zawsze w takich przypadkach daje się nadzieję każdemu z osobna, że nikogo nie zabija. Komenda ucięła rozmyślania. Spojrzał w wyloty luf i uśmiechnął się. Usłyszał huk. Było tak, jak się spodziewał. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, i to wszystko. Kilka swędzących miejsc, mimo iż nie liczył, był pewien, że jest ich dziewięć. Gdy uniósł głowę, żołnierze wciąż stali z podniesioną bronią. Nic dziwnego. Oficer, który zbaraniały stał na boku, zapomniał wydać komendy. Gromki śmiech Tomasza przerwał ciszę. Nie mógł się powstrzymać, to było tak zabawne. Oficer zaklął szpetnie.

- Sabotaż! - krzyczał. - Wy, dranie, ładujcie! Na co czekacie?!

Żołnierze opuścili karabiny i zaczęli je ładować zapasowymi nabojami. Przyglądał się temu szeroko otwartymi oczyma, lekko pogwizdując. Żołnierze bali się na niego spojrzeć. Pochyleni przygotowywali broń, jego zaś rozpierała radość. Cóż, był równy bogom, był nieśmiertelny. Miał świadomość swej siły i potęgi. Poczuł nawet sympatię do tych niezdar, które chcą go zabić. Teraz kiedy wiedział, że im to się nie uda, wydawali się sympatyczni w swej małości. On był nad nimi. Tak się tym zafascynował, iż nawet nie zauważył kolejnej salwy. Znów poczuł szarpnięcie i nic ponadto. Gdy dym się rozwiał, oficer zaczął szaleć. Najpierw wypluł złość na żołnierzy, którzy stłoczeni w małej grupce ponuro zerkali na Tomasza. Potem zbliżył się do niego. Chwilę patrzył mu w oczy. Tomasz poczuł zapach potu i nienawiści. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak z uwagą ogląda jego tors. Gdy palce dotknęły ciała, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Palce jednak nadal wodziły wokół swędzących miejsc. Potem usłyszał zdławione charknięcie. Oficer pojął, iż kule trafiły w tego, dla którego były przygotowane.

- Nie wiem, jak to robisz, kanalio - zaczął cedząc słowa ale rozwalę cię. Tu, na miejscu!

Mówiąc to, wyjął z kabury pistolet i przyłożył Tomaszowi do czoła. Kciuk z cichym pstryknięciem zwolnił bezpiecznik, po czym oficer z okrutnym uśmiechem przeniósł wylot broni i strzelił w mur. Na żwir osypał się miał ceglany ze świeżo wybitej dziury.

- Rozwalę cię - powtórzył cicho pełnym nienawiści tonem. Przyłożył Tomaszowi broń do skroni. Metal był zimny.

 

A może to jednak nie przyzwyczajenie - pomyślał Tomasz - ale przecież przed chwilą... - lecz nie skończył, gdyż kula przebiła mu czaszkę.


ANDRZEJ DRZEWIŃSKI

 

„DO JEDNORAZOWEGO UŻYCIA


Rankiem, kiedy Norbert jak co dnia wychodził po gazetę, zauważył w skrzynce listowej szarą kopertę. Gdy ją wyjął, rzuciło mu się w oczy jego nazwisko i adres, starannie wykaligrafowane czarnym tuszem. Zaintrygowany odwrócił list na drugą stronę, lecz tam papier był czysty. Wzruszył ramionami i po wejściu do mieszkania rzucił przesyłkę na stół, gdyż spieszył się na umówione spotkanie. Zabiegał o nie od tygodnia i miał nadzieję, że dostanie wreszcie pracę odpowiadającą jego kwalifikacjom. Dzień cały miał zajęty. Rozmowa rzeczywiście odniosła pozytywny skutek, lecz z gąszczu druczków i pieczątek wydobył się dopiero o piątej. Nic więc dziwnego, że kiedy wrócił po kolacji do domu, zegar w przedpokoju wskazywał siódmą. O kopercie przypomniał sobie dopiero dwie godziny później. Wpadła mu w oko, gdy szukał metryki urodzenia. Ciekaw zawartości wziął ją do ręki, usiadł wygodnie w fotelu i żyletką rozciął brzeg. Wewnątrz była mała broszurka i kartka. Najpierw wyjął książeczkę, ale na okładce nie było żadnego tytułu. Przerzucił ją szybko; w środku sam tekst. Skrzywił się zawiedziony sądząc, że ma do czynienia z reklamówką jakiejś sekty czy stowarzyszenia. Nie miał o nich zbyt dobrego mniemania. Aby się upewnić, wytrząsnął na stół kartkę. Była to rzeczywiście ulotka, ale zupełnie inna, niż sądził.

- Informujemy, iż firma wydawnicza „Coxon" rozpoczyna swoją działalność edytorską. Począwszy od przyszłego miesiąca będzie za zaliczeniem pocztowym wysyłać swoje pozycje. Firma „Coxon" będzie drukować tylko i wyłącznie pozycje oryginalne i nowatorskie, zarówno pod względem poruszanej tematyki, jak i formy. Aby zachęcić Pana do korzystania z naszych usług, załączamy do ulotki małą książeczkę będącą przykładem tego, co mamy zamiar rozprowadzać. Zaznaczamy, że należy ją przeczytać tylko raz, i to o wyznaczonej porze. Chodzi nam o noc z 28 na 29 maja. Sądzimy, że stanie się Pan naszym stałym odbiorcą. Książkę naturalnie można czytać kiedy indziej, lecz nie przyniesie to żadnych wrażeń.

To wszystko. U dołu kartki był jeszcze adres firmy. Norbert chwilę się zastanowił, ale był pewien, że nazwa „Coxon" nigdy nie obiła mu się o uszy. Zerknął raz jeszcze, lecz nic innego godnego uwagi nie dojrzał. Przyznawał, że firma jak na początek całkiem dobrze sobie radzi. Oczywiście cały chwyt z terminem, kiedy należy czytać książkę, jest zwykłą blagą, ale wrażenie robi. Wielu ludzi na to się złapie. On zresztą również. Spojrzał na zegarek. W datowniku była liczba dwadzieścia osiem. Jak mógł zapomnieć. Od kilku dni wiedział, że rozmowę o pracę z szefem firmy ma odbyć dwudziestego ósmego, a teraz, gdy już było po fakcie, zapomniał, jaki jest dzień. Wziął książkę i chwilę trzymał w dłoni. Jutro niedziela, a więc nic nie stało na przeszkodzie, aby posiedzieć nad tą intrygującą lekturą. Ukontentowany klepnął się po udzie. Potem wstał i poszedł przygotować sobie herbatę i coś do chrupania.

Wrócił po kwadransie z parującą szklanką i tacką ciastek. Ustawił je na stole przy oknie. Zawsze tam czytał, kiedy miał coś ciekawego. Przystawił lampę i wygodnie usiadł w fotelu. Zanim otworzył książkę, gorąco podziękował w myślach listonoszowi, że nie spóźnił się z przesyłką. Przychodząc w poniedziałek pozbawiłby go całej przyjemności.

Po paru pierwszych kartkach był zawiedziony. Akcję opowiadania rozpoczynały rozmyślania i wewnętrzna walka młodego naukowca, który odkrył nowy typ pola molekularnego i zastanawia się, czy ogłosić to światu. Jego rozterka wynika z faktu, iż na potwierdzenie własnej teorii zbudował generator pola. Udało mu się to bez kłopotów i małym nakładem kosztów. Niestety. Teraz jasne się stało, że przemysł zbrojeniowy momentalnie zaanektuje wynalazek konstruując na jego podstawie straszliwą broń. Poddane jej działaniu przedmioty, ludzie, umocnienia będą się rozpadać w pył. Naukowiec porażony tą wizją postanawia zniszczyć wyniki badań, lecz nie potrafi żyć dalej ze świadomością przegranej. Dlatego też zamierza przeprowadzić ostatni eksperyment, w którym użyje fal molekularnych przeciwko sobie i urządzeniom.

Mimo że akcja była prowadzona dość płynnie i bez potknięć, Norbert czuł się oszukany, gdyż brakowało emocji, jakie zapowiadała ulotka. Ale tylko do tego momentu, gdyż kiedy czytał o tym, jak zdesperowany bohater wyprowadza wóz z garażu, a później rusza nim przez miasto, zrozumiał, że coś w tym jest. Odłożył książkę i patrząc na ścianę starał się skupić. Niestety nie mógł zwerbalizować myśli chodzącej mu po głowie. Znów spojrzał na strony i czytał:

...Irwin wyjechał na piątą Aleję, mijając na rogu olbrzymi gmach hotelu «Astoria». Gdy pomyślał, że właśnie w takich hotelach mieszkają ci, co decydują o życiu milionów, z nienawiścią zacisnął palce na kierownicy..." - Ależ oczywiście - krzyknął Norbert klepiąc się w czoło.

Jak mógł nie zauważyć, że akcja opowiadania rozgrywa się w jego mieście. Przecież hotel „Astoria" rzeczywiście został zbudowany miesiąc temu na piątej Alei. Zresztą przedtem było kilka innych opisów, które pasowały jak ulał.

Zaciekawiony poprawił się w fotelu i wcale się nie zdziwił, gdy kawałek dalej przeczytał:

...Irwin stanął na światłach za białym taunusem. Przyszło mu do głowy, że nawet nie wie, jaki dzisiaj jest dzień. Pomyślał, że chciałby wiedzieć, jakiego dnia umiera. Obok na siedzeniu leżała poranna gazeta. Zanim ruszył ze świateł, zdołał odczytać: dwudziesty ósmy maja..." Norbert kontent uśmiechnął się. Wiedział, że chwyt autora był prosty. Kazał czytać opowiadanie tego dnia, kiedy rozgrywa się jego fikcyjna fabuła. Chwyt prosty, ale jakże skuteczny! Ciekaw nowych niespodzianek, Norbert czytał dalej.

...Kiedy minął Dworzec Wschodni, na szybie spostrzegł pierwsze krople deszczu, które wkrótce zamieniły się w szereg strumyczków spływających na maskę. Irwin włączył wycieraczki..."

Norbert podniósł głowę. Na dworze padało i krople deszczu bębniły w parapet, który jeszcze przed chwilą był całkiem suchy. Patrzył na to rozwartymi ze zdziwienia ustami. Co za przypadek - myślał. Wiedział, że zgodność fikcji z rzeczywistością musi być przypadkowa, ale czuł, jak dreszcz emocji przebiega mu po plecach.

Natu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin