Antologia - Stało się jutro 32 - Dariusz Filar.doc

(498 KB) Pobierz
Dariusz Filar — Zaglądający przez szpary — Dotyk

Dariusz Filar — Zaglądający przez szpary — Dotyk

Zaglądający przez szpary

l.

U progu lata, po półroczu wytężonej pracy, rozprawa Privatdozenta Wilhelma A. Schreibera o malarskich wyobrażeniach Sądu Ostatecznego właściwie mogła być uznana za gotową. Profesor (bo i tak, nieco na wyrost, tytułowali go właściciele księgarenek i antykwariatów gęsto rozsianych w otaczających uniwersytet uliczkach) skupił się w niej na rozważaniu tego, jak motyw finalnego oddzielenia zbawionych od potępionych ujmowali mistrzowie tworzący u schyłku XV i w początkach XVI wieku. Do jego sieci badacza — starannie rozpiętej w czasie i w przestrzeni; nad wieloma dziesięcioleciami z obu stron przylegającymi do owego przełomu wieków i nad całą Europą — wpadło wszystko, co wpaść powinno. Zmieścił się w niej tryptyk Hansa Memlinga, którym na północy kontynentu zaowocowała jesień Średniowiecza. Zmieścił się też fresk Luki Signorellego, ten ze ściany katedry w Orvieto, który wiosna Renesansu przyniosła na południu. Zmieścili się razem ze swymi dziełami van der Weyden i van der Goes, Bouts i Bruegel, i jeszcze wielu innych, nie aż tak sławnych twórców... Rozprawa zdawała się jej autorowi przedsięwzięciem najzupełniej udanym; uważał, że zdołał uniknąć drewnianego, belferskiego stylu, że znalazł tytuł — „Alię Farben des Jlingsten Gerichts" — który będzie wzbudzać zaciekawienie czytelników, i że do sukcesu przyczyni się graficzna oprawa dzieła, bo od grozy płynącej ze scen sądnego dnia trudno oderwać oczy, a poważny wydawca z samej Getyngi zapewniał, że reprodukcje malowideł omawianych w tekście osiągną doskonałość oryginałów. A przecież znalazło się coś, co wstrzymywało pióro uczonego od postawienia ostatniej kropki. Coś, co niemalże od samego początku pracy uwierało go niczym gwóźdź w bucie, a pod koniec pisania doprowadzało go już do najprawdziwszego szału. Owym dokuczliwym drobiazgiem (Privatdozent Schreiber nieustannie przekonywał samego siebie, że to tylko drobiazg) był obraz nazywany tradycyjnie „Niedokończonym Sądem Ostatecznym z Wurzheimu". Wyszedł on spod pędzla Hansa Walddorfera, malarza współczesnego Memlingowi, Signorellemu i innym mistrzom, ale — co do tego Privatdozent nie miał najmniejszych wątpliwości — obdarzonego talentem bez porównania pośledniejszym.

Jeden rzut oka wystarczał, by bez najmniejszych osłonek wychodziły na jaw jego potknięcia, błędy, a nawet oczywiste fuszerki. Na tle wyrafinowanej symetrii bezkresnych przestrzeni Memlinga raził u Walddorfera brak kompozycji, nieporadność w odnajdywaniu rytmu i harmonii prowadząca aż po granice zupełnego bałaganu. Na tle skłębionego tłumu wspaniałych, pysznie nagich ciał Signorellego musiała niecierpliwić niezdarność ludzkich sylwetek, które w przypadkach skrajnych popadały po prostu w śmieszność. „Prowincjonalne, biedne beztalencie" — mruczał pod nosem Privatdozent Schreiber. I miał rację. Cóż jednak w takim razie sprawiło, że nadeszła chwila, od której „Niedokończony Sąd Ostateczny z Wurzheimu" stał się jedyną rzeczą, o jakiej Privatdozent Schreiber mógł myśleć? Jakaż zła moc tkwiąca w obrazie zrodziła rozdrażnienie, gniew, a wreszcie wściekłość naukowca? Czym promieniowały i przyciągały dwie deski podług wszystkich znaków przeznaczone na skrzydła ołtarza, którego kwatera centralna z nieznanych przyczyn nigdy nie została namalowana? Odpowiedź na wszystkie pytania zawierała dziwaczna wyjątkowość zaświatów Walddorfera, fakt, że nie przypominały one wyobrażeń raju i piekła stworzonych przez jakiegokolwiek innego malarza i nie pasowały do żadnego znanego wzorca. A przede wszystkim nie pasowały do fundamentalnej tezy, na jakiej opierała się cała rozprawa zatytułowana „Alię Farben des Jungsten Gerichts". Privatdozent Schreiber starał się bowiem dowieść, że wszystkie bez wyjątku malarskie prezentacje Sądu Ostatecznego wywodziły się z jednego źródła, że sprowadzały się w gruncie rzeczy do powieleń ujęć znacznie od nich starszych. Malarze nie musieli trudzić własnej wyobraźni. Wystarczyło lepiej lub gorzej skopiować to, co już dwa albo i trzy stulecia wcześniej wykute zostało w kamieniu — na płaskorzeźbach zdobiących tympanony romańskich i gotyckich katedr. To właśnie z katedr w Moissac i Autum do katedr w Chartres, Amiens i Bambergu, a dopiero stamtąd na obrazy wędrowały wciąż te same rozwiązania kompozycyjne i detale: górujący nad wszystkim tron sprawującego sąd Chrystusa, dwa szeregi orędujących świętych, archanioł Michał na wielkiej wadze starannie odmierzający zebrane przez podsądnych grzechy

i zasługi, otwierające się mogiły i pękające sarkofagi, zmartwychwstające, jakby ze snu budzące się ciała, stada aniołów — polatujących nad światem i dmących w trąby zdolne poderwać na nogi nawet najgłębiej śpiących, szerokie — kryształowe lub marmurowe — stopnie wiodące ku Bramie Niebios i pochód uduchowionych golasów, co ze złożonymi karnie rękoma pną się ku najwyższemu podestowi, by otrzymać długie, fałdziste szaty i sztywno sterczące na prostych łodygach kwiaty lilii, tyleż przerażające, co groteskowe postacie szatanów — owe karykaturalne skrzyżowania czarnoskórych, niedorozwiniętych karłów z nietoperzami i kozłami, ich szponiaste łapy ściskające pejcze z łańcuchów i widły do czerwoności rozpalone w piekielnym ogniu, zniekształcone przez wściekłość i strach oblicza grzeszników, wytrzeszczone oczy, skrzywione grymasem usta i zęby zaciśnięte tak mocno, że nieomal słyszy się ich zgrzytanie, dłonie kurczowo zaciskające się na krawędzi pełnej ognia jamy albo we włosach stojących choćby odrobinę wyżej współtowarzyszy niedoli i nawet ten mały czarcik o motylich skrzydłach lekko niosący ku płomieniom kobietę i mężczyznę, których cudzołożne uściski utrwalił potrójną pętlą z grubego sznura. Wszystko to — podkreślał raz po raz w swej rozprawie Privatdozent Schreiber — powtarzało się z rzeźby na rzeźbę i z obrazu na obraz; koniec końcem cała Europa miała przed oczyma jedną i tę samą wizję. I tylko Hans Walddorfer namalował swój Sąd Ostateczny inaczej. Przede wszystkim nie było widać na jego obrazie ani jednego otwartego grobu; tak ważne z religijnego punktu widzenia zmartwychwstanie ciał — w ogóle nie miało miejsca! Przypuszczenie zaś, że brak ów jest wynikiem czystego przypadku, bo wezwane do życia cmentarze mogłyby się znaleźć w środkowej, nie istniejącej części ołtarzowego tryptyku, upadało w obliczu innych niezwykłości występujących zarówno po infernalnej, jak i po edeńskiej stronie dzieła. Całymi godzinami, w bezradnym zdumieniu, Privatdozent Schreiber wpatrywał się w szereg szatanów, którzy w swych kształtach zewnętrznych byli stuprocentowo ludzcy. I nie pastwili się nad potępionymi, nie dźgali ich widiami (ten atrybut diabelstwa był na obrazie zupełnie nieobecny), nie wlekli ich pojedynczo w głąb piekielnej czeluści. Między nagimi ciałami potępionych a szatanami zachowany był pewien

dystans; ci ostatni trwali bez ruchu, stojąc z założonymi do tyłu rękoma obojętnie patrzyli na dokonywanie się nieodwracalnych wyroków. Wiał od nich nie tyle żar piekielnej wściekłości, co może jeszcze straszniejszy chłód manekinów, beznadziejna ponurość zmokniętych strachów na wróble.

Także odchodzący w piekło różnili się od tych ukazywanych na wszystkich innych obrazach — nie próbowali się przeciwstawiać bożym decyzjom, nie stawiali oporu czartom, nie podejmowali rozpaczliwej obrony. Byli martwi! Ciała kaskadą spadające w otchłań, wokół której rozstawiły się złe duchy, nosiły wyraźne piętno trupiego bezwładu; za widome znaki śmierci przychodziło też uznać wyostrzone rysy twarzy, bladość skór i sine na nich cienie. Wobec wyniosłej bierności przyglądających się tylko lub nadzór sprawujących szatanów, niezliczone zwłoki strącał w dół stwór tak fantastyczny, że bez reszty musiał zostać poczęty w wyobraźni artysty. Przypominał trochę monstrualnych rozmiarów żabę czy też może raczej żółwia, smoka o garbatym, ciemnozielonym, połyskliwym pancerzu i płonących białym blaskiem ślepiach. W pochmurny wilgotny poranek, pod chłodnym okiem szatanów — bestia toczyła przed sobą zwały trupów, pchała je potężnymi łapami, grzebała na wieczność... Tak wyglądało piekło Walddorfera. Nie mniej zdziwień budziło jego niebo. Nader nieliczni aniołowie (na całym obrazie zmieściło się czterech) zdawali się nie poświęcać zbyt wielkiej uwagi zbawionym; nie latali wokół nich (zresztą patrząc na wątłe niby-skrzydełka, jakimi zostali obdarzeni przez swego stwórcę, nie sposób było uwierzyć, by w ogóle mogły unieść ich w górę) ani nie dęli w trąby. Stojąc w dość niedbałych pozach na wysokim przedprożu Edenu trzej z nich grali na lutniach, czwarty zaś bił w wielki kocioł. Fakt, że zwykła orkiestracja muzyki anielskiej — a więc trąby, piszczałki, skrzypce, harfy i cymbały — zastąpiona została samymi tylko lutniami, nosił dla Privatdozenta Schreibera znamiona niepojętej, bluźnierczej pikanterii, bo przecież to właśnie lutnia była w Średniowieczu najpopularniejszym obok kobzy symbolem grzesznych uciech zmysłowych. W Bramie Niebios, którą mieli za plecami czterej grajkowie, tylko przy wielkim nakładzie dobrej woli można było się dopatrzyć typowego w tej roli motywu,

a więc zawieszonego w przestworzach portalu gotyckie) katedry. To, co widniało na obrazie z Wurzheimu, nie potrafiło zasugerować kamiennej masywności murów, nie kojarzyło się z prawdziwą budowlą, lecz raczej z nieudolną dekoracją teatralną. U innych malarzy identyczny motyw mógł narzucać widzowi rozważania o rozległych, cudownych obszarach, jakich wolno oczekiwać za wysokim progiem. U Walddorfera nie podsuwał niczego poza myślą o ukrytym po drugiej stronie stelażu z drewnianych listew i zapomnianych, walających się w kurzu rupieciach. Ale najbardziej zaskakiwali ci, którzy dostąpili zbawienia — ani pogrążeni w modlitwie, ani podążający po szerokich stopniach ku krainie wiecznej szczęśliwości, ani nadzy... Siedzieli oni lub leżeli — nieliczni także tańczyli — na trawie porastającej rozległą przestrzeń, która amfiteatralnie nachylonym łukiem otaczała strefę największej jasności: strefę Bramy Niebios i muzykujących przed nią aniołów. Od zieleni trawy stroje zbawionych odcinały się niezwykle różnorodnymi i bardzo intensywnymi barwami. Od razu rzucał się także w oczy ich krój — równie daleki od typowych średniowiecznych wyobrażeń o szatach niebiańskich, jak i od tego, co podówczas rzeczywiście noszono. Trudno było oprzeć się myśli, że obraz przedstawia zebrany na wolnym powietrzu tłum rozbawionych przebierańców. Akt wniebowstąpienia przeradzał się u Walddorfera w jakiś szalony, zdumienie budzący karnawał... Privatdozent Wilhelm A. Schreiber nigdy nie zdołał sobie poradzić z wurzheimskim obrazem. Zbyt był rzetelny, by — wzorem tylu innych autorów najróżniejszych teorii — po prostu pominąć niewygodny fakt. Z drugiej strony naprawdę nie potrafił wyjaśnić, dlaczego drugorzędny malarz odważył su; wystąpić przeciwko kanonom, które bez zastrzeżeń respektowali wszyscy najwybitniejsi twórcy. Po długim zwlekaniu uległ jednak wreszcie naciskom wydawcy i przekazał mu rękopis. Sprawę Walddorfera pozostawił otwartą;

zasłonił się w odniesieniu do niego jedynie dość

mglistymi rozważaniami o nieobliczalności artysty

i o niezbadanych źródłach jego natchnienia.

Ostatecznie rozprawa pod tytułem „Alię Farben des

Jungsten Gericht" wyszła spod pras drukarskich

w czerwcu 1914-roku. Poza wąskim kręgiem specjalistów

nie wzbudziła zainteresowania — świat zaprzątnięty był

innymi sprawami. Kapitan rezerwy W. A. Schreiber został uznany za zaginionego na froncie pod Amiens wiosną 1918 roku. W niespełna trzydzieści lat później, w czasie nalotu dywanowego na zlokalizowaną pod Wurzheimem fabrykę amunicji, całkowitemu zniszczeniu uległo również muzeum miejskie, w którym przechowywano obraz Walddorfera.

2.

Płomienie podniosły się wyżej i dobiegające spoza ich ściany krzyki przeszły w wysoki, przeciągły skowyt. Trwał minutę lub dwie, a potem urwał się raptownie i słychać już tylko było, jak huczy rozgrzane powietrze i trzeszczą w ogniu żywiczne dyle. Gawiedź nie rozchodziła się jeszcze; powszechne, kamienne, grozę i fascynację wyrażające milczenie ustępowało miejsca' szemrzącym głosom najwcześniejszych komentarzy. Mistrz Hans nie chciał w tym uczestniczyć. Przeżegnał się machinalnie, odwrócił na pięcie i jako pierwszy ruszył ku miastu.

Stos wzniesiono poza murami Wurzheimu i wracać wypadało wąską ścieżką wzdłuż fosy, bacząc, by stopy nie poślizgnęły się pośród błocka, w jakie przemienił ziemię topniejący, ostatni pewnie tej zimy śnieg. Zwodzony most był opuszczony. Strażnicy wsparci na broni spoglądali ku pnącemu się w niebo słupowi szarego dymu, żaden z nich nawet nie odwrócił głowy w stronę mijającego bramę malarza. Wąską uliczkę, w którą po chwili wkroczył, także wypełniała gęsta maź;

nieruchoma z brzegów — na samym środku sunęła leniwie niosąc ze sobą fekalia i śmiecie, pęki gnijącej słomy i rzeźne odpadki. Z pootwieranych piwnicznych okienek wionął ciężki, kwaśny odór. Pchnął drzwi pracowni. Otoczył go i oddzielił od przykrych woni miasta zapach drewna, kleju i farb, wchłonęła go bezpieczna cisza. Usiadł na stojącej pod ścianą ławie, głowę odchylił do tyłu i oparł o chłodny mur, przymknął oczy... Już druga w tym roku czarownica spłonęła u bram Wurzheimu; stara Małgorzata, służąca od kupca Justusa. Ta pierwsza, wcześniej oddana płomieniom, była za to zupełnie młoda. Prawie dziewczynka. Lud chętnie słuchał ustępów z pisma, co zatytułowane było „Malleus

maleficarum", z owej groźnej odezwy, którą przynieśli do miasta zakapturzeni mnisi. W umysłach i w sercach • tężał prawdziwy młot, prawdziwy żelazny ciężar gotowy spaść na każdą, choćby tylko odrobinę o czarnoksięskie zamysły podejrzaną głowę.

Mistrz Hans w żadne czary nie wierzył. Kobiety żywcem płonące na stosach takie same miały konszachty z diabłem, jak każdy inny mieszkaniec Wurzheimu. Ale ich nie zawiniona męka nie budziła w Mistrzu poczucia winy czy woli sprzeciwu; czyż winni byli ci, co nie przetrwali zarazy?, i ci, których zaraz potem zabrał głód?, albo ci, których wyrżnęły zbrojne kupy zbuntowanych chłopów? Śmierć grasowała na całego. Stos był równie dobrym miejscem, jak cuchnący barłóg albo pole bitwy... Myśląc tak — nie robił wyjątku dla siebie. Jak dotąd wskazujący palec losu wciąż go omijał, ale przecież nieuchronnie nadejść musiał dzień, w którym i na niego zapadnie jakiś wyrok. Był z tym pogodzony. Nie uważał, by należało mu się więcej niż któremukolwiek z tych, co tworzyli otaczającą go szarą, ludzką masę. I w której z wolna tonął. Dzielił ich egzystencję bez zastrzeżeń i domagania się ulg. A przecież nie był całkiem wolny od wewnętrznego buntu, od gniewnej pasji i namiętnego pragnienia. Dawno minęły lata, kiedy pełen młodzieńczych sił i zuchwałej nadziei wędrował na północ — do Louvain, Haarlemu i Brugii, a stamtąd przez zieloną Szampanię i słoneczną Burgundię ku południowi, za ośnieżone Alpy — do Ferrary i Florencji... Kiedy odwiedzał warsztaty najsłynniejszych mistrzów, próbował przeniknąć ich tajemnice i ufał, że z czasem zdoła im dorównać. Teraz osiągnął już wiek, w którym artysta winien dawać światu swoje największe dzieła, te zaś, co wychodziły spod jego pędzla, wciąż dalekie były od wymarzonej doskonałości. Na próżno pracował dzień w dzień od świtu: po wielekroć przygotowywał szkice, zamazywał i przerabiał namalowane fragmenty, w nieskończoność poprawiał obrazy na pozór gotowe. Wiedział, że wszystko, co tworzy, nie może równać się z oglądanymi niegdyś pracami Flamandów i Italczyków. Ze sprawiającą ból jasnością dostrzegał, że nie może sięgnąć nawet tego, co rodziło się dziś i całkiem niedaleko — w pracowniach Norymberg!, Regensburga, Kolonii... Innych czekały uznanie i rozgłos; dla niego pozostawał mizerny zaszczyt zajmowania pierwszego

miejsca pośród artystów zapadłego kąta, jakim był Wurzheim.

Niekiedy ogarniała go wściekłość. Kipiącą falą wybuchała w nim nienawiść do siebie, do nieudanych malowideł, do samego Boga. Z zaciśniętymi pięściami na przemian bluźnił i rzucał w niebo gorzkie pytania:

„Dlaczego dałeś mi umiejętność odróżniania ziarna od plew? Czy tylko po to, by tak ostro biło w moje oczy bogactwo dzieł cudzych i nędza moich własnych? Cóż przyjdzie z tego, że potrafię w lot rozpoznać arcydzieła, jeśli nie obdarzyłeś moich oczu i rąk zdolnością ich tworzenia? Dlaczego obudziłeś we mnie pragnienie dotarcia na najwyższe szczyty, chociaż wiedziałeś, że nie na moje siły ta droga? Dlaczego tak okrutnie ze mnie drwisz?"

Kiedy indziej korzył się. Ślubował nigdy więcej nie narzekać na los i w zamian błagał o jeden jedyny rozbłysk prawdziwego natchnienia, o to tylko, by raz w życiu dana mu była moc stworzenia majstersztyku. Wzniósłszy oczy ku drewnianemu Zbawicielowi rozpiętemu na krzyżu pod sklepieniem wurzheimskiej katedry szeptał: „Raz jeden dopomóż mi przekroczyć moją własną miarę. Pozwól, by wypełniły mnie harmonia i lekkość. Będę pracował bez pożywienia i snu, ale spraw, bym w radosnym uniesieniu dojrzał wreszcie, jak pod dotknięciem mego pędzla wyłania się z niebytu doskonałość. Przecież możesz to uczynić..." Mistrz Hans otworzył oczy. Przyniesiona pod powiekami wizja płonącego stosu szybko się rozpłynęła. Przed nim, oparte o przeciwległą ścianę, stały dwie wysokie i wąskie, biało zagruntowane tablice. Trzecia, tak samo wysoka, lecz znacznie szersza, leżała na podłodze i nie była jeszcze przygotowana do malowania. Te puste, kształtów i barw czekające płaszczyzny, miały stać się ołtarzem. Wypełnić je miało wyobrażenie Sądu Ostatecznego, jakim swą cechową kaplicę zapragnęli ozdobić kowale i płatnerzy Wurzheimu. Chcieli patrzeć na piekło, co będzie ich przerażać. Na niebo, co obiecywać będzie radosne wyzwolenie od ziemskiego cierpienia. I na wagę, której szale będą ciężko opadać pod chwalebnym balastem zasług i cnót ludzi sprawiedliwych, a lekko unosić beznadziejną nieważkość grzeszników.

Starsi cechu, którzy na samym początku Wielkiego Postu zjawili się u Mistrza Hansa, zdawali się doskonale

wiedzieć, jakich malowideł oczekują. Bez trudu odgadł, co obejrzeli, nim postanowili udać się do niego, i kogo powinien naśladować, by zadowolić ich gusty. Wszystko układało się typowo i prosto. A przecież teraz zwlekał z rozpoczęciem pracy. Po raz setny odżywała w nim nadzieja, powoli dojrzewał nastrój, w którym zamówienie jawić się mogło jako wyzwanie i jeszcze jedna, ostatnia już może, szansa. Znowu zaczynał wierzyć, że uchroni się przed stworzeniem czegoś, co będzie tylko krzywym, bladym odbiciem o wiele doskonalszych wzorów. Że nareszcie uda mu się wyrazić więcej, wzbić się wyżej.

Wstał i postąpił dwa kroki w kierunku prawej tablicy. Tak samo jak poprzedniego dnia, jak przed tygodniem i przed miesiącem, wbił wzrok w nie tkniętą biel. Gdybyż mógł poprzez nią dostrzec choćby zarys upragnionej kompozycji! Jak właściwie znajdowali ją ci najwięksi? W jaki sposób odciskali piętno swego talentu w starych, znanych motywach? Nie pokazywali niczego nowego, bo przecież nawet oni nigdy nie widzieli wylotu piekielnej otchłani. Ani Bramy Niebios. Czyż jednak mistrzem największym z największych nie stałby się ten, co by je ujrzał naprawdę?

Mijały minuty i kwadranse, a on nie zmieniał pozycji. Nie dawał wytchnienia oczom. Krótki zimowy dzień dobiegł końca i pracownię wypełnił szybko gęstniejący i wszystko pochłaniający mrok; tylko biała płaszczyzna przyszłego obrazu wciąż ostro odcinała się od otoczenia. Zdawała się świecić.

I oto nagle Mistrz Hans pojął, że jasny prostokąt staje się bramą, przejściem do rozległych, w bezkresną dal sięgających obszarów. Przestrzeń wzywała go ku sobie, przyciągała go z niezwykłą mocą. Zafascynowany zbliżył się, stanął na jej progu. Zrazu nie dostrzegł niczego;

druga strona ziała ciemną pustką. Potem zatańczyły w tej pustce wielobarwne światła, a jednocześnie w niewiadomy sposób objawiło się Mistrzowi, że punkt, w którym się znajduje, bardzo odległy jest od fundamentów czy też ode dna owego świata. I nie stoi w miejscu, lecz ze straszliwą szybkością dokądś się przesuwa. Nie potwierdzało tego żadne doznanie zmysłów (roztańczone światła cały czas utrzymywały się na poziomie jego oczu i ani nie zbliżały się, ani też nie oddalały od niego; nie czul również najlżejszego powiewu), a jednak dwóch rzeczy był całkowicie

pewien — wysokości i pędu. Tego, że u stóp ma przepaść, i tego, że jak strzała nad nią przelatuje. Nie uchwycił momentu, w którym szybkość lotu zmalała, a on sam opadł w dół. Stało się teraz tak, jakby przybył na wurzheimski zamek i ze szczytu najwyższej wieży patrzył na lasy otaczające miasto. Dostrzegł wśród nich rozległą polanę. Trwał tam jakiś ruch, więc wytężył wzrok, a wtedy — z oddalenia i wysokości, w słabym świetle pochmurnego poranka — zobaczył to, czego nigdy nie miał już zapomnieć: wielką, wygrzebaną w ziemi jamę, stojący nad nią szereg wyniosłych sylwetek, sterty nagich albo prawie nagich ciał i zielonego smoka, bestię o połyskliwym pancerzu i płonących białym światłem ślepiach, która wśród ryku, zgrzytów i sapania spychała w dół doczesne ludzkie powłoki. Mistrz Hans nabrał przekonania, że ma przed sobą piekło. Tylko przez kilka chwil dane mu było patrzeć na okrutny pejzaż. Zaraz potem osunął się w gęstą czerń, w głęboką noc bez snów. Ocknął się na podłodze pracowni. Leżąc skulony pod białą deską wciąż nie namalowanego ołtarzowego skrzydła przyglądał się smugom porannego blasku, które wciskały się przez szpary w okiennicach i drzwiach. W jego głowie kłębiły się strzępy obrazów. Nurtowały go chaotyczne, niespokojne pytania:

„Dlaczego diabły nie miały rogów i ogonów? Jak tam właściwie dotarłem? Czy potępieni są na wieki martwi? Czy tak wyglądał smok, z którym walczył święty Jerzy? Czy w dole płonął ogień? Jak stamtąd wróciłem?" Odpowiedzi nie nadchodziły i zdał sobie nagle sprawę, że wcale ich nie potrzebuje. Wystarczył mu widok, co z każdą chwilą pełniejszy i wyraźniejszy wyłaniał się z jego pamięci. Własna wizja! Skoczył na równe nogi, porwał kawałek węgla i gorączkowo począł szkicować na desce ujrzaną wcześniej scenę. Własna wizja! Nie troszczył się już o to, co malowali inni, i nie próbował naśladować ich dzieł. Nareszcie swobodny i uspokojony szedł jemu jednemu znaną drogą, tak jak umiał, odtwarzał piekielny krąg. A przeczucie mówiło mu, że nim ukończy pracę przy pierwszym skrzydle ołtarza, zdąży jeszcze zerknąć na niebo.

3.

Od prawie dwóch tygodni Dieter Sorge nie potrafił opanować miotającego nim podekscytowania. Pokój,

w którym zwykł pracować, zaczął mu się wydawać za mały, obrotowy fotel przy biurku przestał nagle być wygodny, klawisze na desce komputera nabrały podejrzanej śliskości, a za oknem bez przerwy działy się jakieś hałaśliwe, rozpraszające uwagę głupstwa. Dieter tłukł się od ściany do ściany, nabijał tytoniem kolejne fajki, wypijał niezliczone filiżanki mocnej herbaty. Z przerażeniem spostrzegł, że marnuje czas, że godziny i dnie przeciekają mu między palcami jak woda. Myśląc o tym czuł się winny. Winny bardziej niż kiedykolwiek, bo sprawę, która wprawiła go w ten stan, uważał za coś naprawdę niezwykłego i doniosłego, za coś, co wręcz domagało się pilnego opracowania, wyjaśnienia, zamknięcia w jasnych słowach. Ale na razie w żaden sposób nie udawało mu się podołać zadaniu. Wszystko zaczęło się właściwie o wiele wcześniej. Przed kilkoma miesiącami. W małym antykwariacie kupił wtedy staloryt wykonany przed prawie wiekiem podług obrazu starszego o dalszych czterysta lat. „H. WALDDORFER pinxit" — głosił rząd drobnych literek w lewym dolnym rogu pożółkłego arkusza kartonu. „A H. PAYNE sc." — uzupełniały go literki po stronie prawej. Powyżej odbito równolegle dwa podłużne sztychy: jeden wyobrażający apokaliptyczną bestię, zagrzebującą w ziemi setki nagich ciał, i drugi, na którym czterech skrzydlatych muzyków przygrywało tłumom zgromadzonym w rozległym amfiteatrze. Z objaśnień na odwrocie kartonu wynikało, że treścią tych wizji są piekło i raj.

Dieter pinezką przypiął obrazek do ściany nad biurkiem. Właściwie nie wiedział, czemu wciąż chce go mieć przed oczyma. Może pociągał go staroświecki urok stalorytu? Może fascynował smok — monstrualnych rozmiarów żaba czy też raczej żółw — dominujący nad piekielnymi czeluściami? A może podobała mu się myśl o niebie, w którym zbawieni będą słuchać muzyki i tańczyć? Nie był znawcą malarstwa; nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy ze szczególnych cech dzieła Walddorfera. I niewiele umiałby powiedzieć o samym artyście. Właściwie nic poza tym, że mieszkał on kiedyś w mieście, które było również jego miastem — w Wurzheimie.

Przed dwoma tygodniami stary obraz ukazał się w zupełnie nowym oświetleniu. Dieter przygotowywał się właśnie do napisania szkicu, w którym zamierzał

dokonać porównań między zbrodnią, jakiej dopuszcza się jednostka godząc na życie innej jednostki, i zmasowanym — rzec by można — uprzemysłowionym mordem, w jakiego niezliczone przypadki brzemienne było XX stulecie. Z myślą o drugim wątku przynosił z biblioteki, a później godzinami kartkował albumy prezentujące zbiory amatorskich fotografii, na których utrwalone zostały przerażające, dantejskie sceny jednoczesnej śmierci setek, a niekiedy i tysięcy ludzi. Albumy pochodziły z całego świata i z różnych lat. Ale sterty trupów wszędzie wyglądały podobnie:

zgładzeni głazem, zgładzeni kulami, zgładzeni trotylem i fosforem... Żadnego znaczenia nie miała już sprawa, dla której zginęli, i nikt nie pamiętał mętnych racji zabójców; mord był tylko mordem, a śmierć tylko śmiercią. Dlaczego nad tak wieloma jamami masowych grobów pojawiał się ktoś uzbrojony w aparat? O czym myślał naciskając spust migawki? Wśród innych była też kolekcja zdjęć, które zrobiono w pierwszych dniach po zbombardowaniu Wurzheimu. Raz jeszcze przed oczyma Dietera monotonnie przesuwały się prawie jednakowe, dobrze już mu znane widoki. A przecież nagle coś sprawiło, że zaprzestał kartkowania i szybko zaczął odkładać przejrzane poprzednio arkusze. Był pewien, że przed chwilą zamajaczyła mu wizja szczególna, że scena, dopiero co widziana przez mgnienie, wydała mu się znajoma nie przez swoje podobieństwo do innych, lecz dlatego, że kiedyś musiał ją — właśnie ją! — oglądać dłużej. Odnalazł wkrótce zdjęcie, które nadało delikatny sygnał: czołg użyty w roli spychacza zgarniał do wykopu setki zwłok, a kilkunastu ludzi przyglądało się operacji bez ruchu stojąc na usypiskach. Gdzie to już widział? Moment ustalenia źródła skojarzeń okazał się dlań prawdziwym wstrząsem; Dieter pojął, .że ma przed sobą obraz Walddorfera. Nie sposób było dłużej nie dostrzegać, że masowy grób to piekielna czeluść, ludzie na usypiskach — diabły, a czołg z zapalonymi reflektorami — smok. I jedynie góry nagich ciał były tylko górami ciał.

Sporządził kserograficzną odbitkę zdjęcia. Wzmocnienie kontrastów, wyostrzenie granic między bielą i czernią — upodobniło je do sztychu. Prawie nie wyglądało już na wynik pracy kamery, lecz na dzieło grafika. A gdy odbitka spoczęła na biurku obok zdjętego ze ściany

stalorytu, musiały się rozwiać ostatnie wątpliwości. tq nie było złudzenie. I nie mógł to być efekt czystego przypadku.

Właśnie od tej chwili opanowało Dietera nie dające się kontrolować podniecenie. Pojął, że przez zbieg okoliczności odkryte pokrewieństwo między liczącym blisko pół tysiąca lat malowidłem i fotografią sprzed lat kilkudziesięciu ofiarowuje mu punkt wyjścia do dociekań, wobec których wszystkie jego dotychczasowe intelektualne dokonania okażą się czczą paplaniną. Jedno po drugim eksplodowały w jego głowie pytania, z których każde mogło stać się początkiem oddzielnego eseju: czy to możliwe, by dzieło Walddorfera natchnęło jakiś obłąkany umysł do piekielnej inscenizacji?, czy ktoś podjął próbę skopiowania go w postaci żywego obrazu, który następnie utrwalono na kliszy?, a właściwie dlaczego pod czaszkami pewnych ludzi, pod czaszkami artystów takich jak Walddorfer, lęgną się wizje, które — przynajmniej na pozór — nie mogą być odbiciem ich realnego doświadczenia?, więc może jednak to, co w pierwszej chwili może zdać się przyczyną — w rzeczywistości jest następstwem?, może należy zgodzić się na odwrotną kolejność wydarzeń i przyjąć, że obdarzony proroczym zmysłem Walddorfer po prostu ujrzał scenę, która miała się rozegrać w setki lat po jego zgonie?, czy to nie naturalne, że wszyscy, co posiadają moc zaglądania w przyszłość, zawsze skazani są na wypaczone jej pojmowanie, na nieudolne interpretacje, dzięki którym, ujrzawszy rzeczy zupełnie obce, chociaż trochę przybliżają je do spraw znanych — i tak niewyobrażalny czołg przemienia się w wyobrażalnego jeszcze smoka?, i w końcu czym jest przeszłość, teraźniejszość i przyszłość?, czy chwila miniona roztapia się w nicości, a chwila przyszła jeszcze się z nicości nie wyłoniła?, czy może raczej pierwsza z nich, nie tracąc swego pełnego kształtu, przesuwa się tylko w jakiś inny wymiar, a druga w gotowym, pełnym kształcie w jakimś innym wymiarze czeka?, bo może czas to ciemny, biegnący przez nieskończoność i wiecznie trwający tunel, a teraźniejszość to jedynie jego maleńki odcinek przejściowo wyrwany z mroku przez szaleńczo pędzące światełko?, czyż więc nie może się niekiedy zdarzyć, że błędny, ostry promień wybiegnie nagle naprzód, a oczy wybrańców podążą jego śladem? Wiedział, że jak najrychlej winien wziąć się za pisanie,

że jego spostrzeżenia i skojarzenia tak wyraźne dzisiaj — z upływem czasu przyblakną, rozproszą się i dokądś odpłyną. Nic przecież nie dorówna najpierwszym, jak błyskawica przeszywającym mózg myślom. Przegapiać je i zarzucać — to wyrzekać się jedynej szansy na powiedzenie światu czegoś naprawdę nowego i interesującego. A jednak, sam siebie nie pojmując, zwlekał z rozpoczęciem pracy. I aby przed sobą jakoś tę opieszałość usprawiedliwić, wypełniał dni gromadzeniem materiałów o malarstwie sprzed wieków, o losach poszczególnych dziel i ich twórców. Tak trafił na starą książkę, która w 1914 roku wyszła spod pras jednej z getyńskich drukarń. Napisana była wyjątkowo drewnianym, belferskim stylem, a jej tytuł — „Wszystkie barwy Sądu Ostatecznego" — odstręczał pretensjonalnością, ale za to autor, niejaki Privatdozent Wilhelm A. Schreiber. wyrażał przekonanie o niezwykłości obrazu z Wurzheimu równie silne jak jego własne. Widząc całą rzecz w odmiennej nieco perspektywie — wypełniony był identycznym przeczuciem bliskości nieprzeniknionej granicy, taką samą bezradnością w obliczu zagadki wyrastającej ponad zwykle myślowe nawyki.

Odkrywszy podobieństwo wątpliwości Schreibera do swoich własnych niepokojów i wahań Dieter Sorge zapragnął dowiedzieć się czegoś bliższego o uczonym poprzedniku. Bez trudu odnalazł jego nazwisko w „Meyers Biographisches Wórterbuch". Ale lektura krótkiej notatki zawierającej datę urodzenia, tytuły najważniejszych dzieł, stanowiska piastowane w paru zakładach naukowych i domniemane okoliczności śmierci jedynie pomnożyła liczbę pytań. Bo może zdarzyło się tak: Privatdozent i Reservehauptmann Schreiber nie poległ nad brzegami Sommy, lecz w wyniku kontuzji utracił pamięć. Zagubił się, umknął sanitarnym patrolom, błędnie zaszeregowano go w wojskowych ewidencjach. Wiedziony jakimś dziwnym, nadnaturalnym zmysłem przebył setki kilometrów i zawędrował do Wurzheimu. Żył potem tutaj z ludzkiej łaski, a przynajmniej raz dziennie chodził do miejskiego muzeum i wbijał ciężkie spojrzenie kamiennych źrenic w nie ukończony obraz Walddorfera. Może jeszcze dzisiaj dałoby się odnaleźć jakiś ślad starego dziwaka, którego przeszłości nikt nie znał? Zakończył życie wraz z setkami innych tuż przed końcem kolejnej wielkiej

wojny — w noc nalotu. Pochowany został w masowym grobie, którego kopanie utrwalono na zdjęciu. Bo czyż nie było możliwe, że ku namalowanemu przed wiekami piekłu od samego początku — od dnia, w którym pierwszy raz wpadł na kilka godzin do Wurzheimu, by w naturze obejrzeć obraz, co nie pasował do tez jego rozprawy — przyciągała Schreibera siła, z której działania nie zawsze zdajemy sobie sprawę, ale która drzemie w każdym z nas: pragnienie poznania zawczasu okoliczności własnego końca? Dieter nie wiedział już, czy tkwi w chaosie zbiegów okoliczności, w samym środku czystej gry przypadków, czy też z wolna staje się ogniwem pełnego znaczeń łańcucha. Nie był pewien, czy rzeczywiście odkrył nić łączącą Walddorfera ze Schreiberem, czy tylko wmówił sobie jej istnienie. Momentami zaciekle tropił niekonsekwencje i luki swego rozumowania, w zniechęceniu rozbijał misterną konstrukcję hipotez. Ale kiedy indziej poddawał się nieprzepartemu wrażeniu, że wszystko, na co ostatnio trafił, dopasowuje się i spaja: przenikliwy wzrok malarza z przykutymi do jego obrazu oczyma uczonego, ulotna wizja artysty z surową tkanką rzeczywistości, to co miało nadejść, z tym co dawno minione... Czas i przestrzeń oplatały się wtedy wokół niego, zamykały go w swoich zawęźleniach i supłach. W dniu, który miał mu przynieść największy wstrząs i najpełniej ukazać jego własne miejsce wśród przetasowanych pejzaży i chwil, Dieter wciąż pozostawał w punkcie wyjścia. Nie zdołał napisać ani słowa. I coraz mocniej czuł, że dusi się w pracowni. Zapragnął wreszcie uciec z tej celi. w której sam siebie uwięził. Znaleźć się na otwartym, rozległym obszarze. Pod gołym niebem. Pośród ludzi...

Wywołał odpowiednie połączenie i na monitorze komputera ukazał się lokalny program imprez i spektakli. Znalazł w nim informację o wielkim koncercie organizowanym na głównym stadionie Wurzheimu. Nie mógł wyobrazić sobie niczego lepszego! Spojrzał na zegarek — był już trochę spóźniony, ale to nie mogło zmienić jego wyboru; coś pchało go w tamtą stronę, mówiło mu, że musi tam pójść. Bez przeszkód dotarł na miejsce. Kupił bilet, a potem stanął w najwyższym punkcie rozległych trybun. Na kocach i śpiworach siedziały i leżały tysiące młodych, kolorowo ubranych ludzi. Okrzykami i klaskaniem zachęcano do

żywszej gry muzyków: trzech gitarzystów i perkusistę, co wystroili się w atłasowe, powłóczyste szaty, jakie zwykły nosić anioły ze świętych obrazów. Na samym dole, już na murawie boiska, zebrało się kilka grupek, które próbowały tańczyć.

Estradę ustawiono pośrodku stadionu. Z jednej strony zamykał ją ogromny ekran, na którym wyświetlano towarzyszące muzyce obrazy. Gdy pojawił się na nim kamienny portal gotyckiej katedry, Dieterowi wydało się nagle, że wszystko to, co ma przed oczyma, widział już kiedyś wcześniej, że cała ta scena... „Walddorfer!" — szepnął. I w tej samej chwili poczuł na plecach jego zachłanny wzrok.

Dotyk

 

1.

Nie było sposobu na poruszenie tego człowieka. Na przedarcie się przez mur jego chłodnej uprzejmości i skąpo odmierzanych słów. Wyczerpała już wszystkie pomysły; żaden nie przydał się na nic. A jednak nie umiała się powstrzymać od jeszcze jednej próby. Chociaż wiedziała, że jej pytanie zabrzmi dziwacznie. Może nawet głupio. Czując, jak jej twarz ogarnia fala czerwonego gorąca, zagadnęła go, czy jest szczęśliwy. Popatrzył na nią uważnie, ale nie od razu zdecydował się-na odpowiedź. Aż do stóp wzgórza schodzili w zupełnym milczeniu. Dopiero tam, w chwili gdy wyciągała już rękę, by otworzyć klapę smugowca, wyrzucił z siebie kilka zdań.

— Może to panią zdziwi, ale ja... nie zastanawiam się... nad szczęściem... — powiedział. — A przynajmniej nie pojmuję go tak, jak zwykło się to robić ostatnimi czasy. Wyzwoliłem się z tej gorączki. Z tej nieustannej pogoni za coraz wspanialszymi wrażeniami i doznaniami... Teraz nie bawię się już w przebieranki, nie szukam nowych ról... Po prostu żyję.

Znowu uważnie na nią popatrzył, jak gdyby zastanawiając się nad tym, czy zasłużyła na jego szczerość. Albo nawet nad tym, czy w ogóle zdolna jest pojąć, co do niej mówi.

— Uspokoiłem się — dodał. — Pewnie dlatego przestałem wierzyć w magiczne sposoby dotarcia do prawdy. W istnienie skutecznych wytrychów do drzwi, za którymi się skryła.

Rozległ się tętent, a po chwili zza zakrętu piaszczystej drogi, na której skraju spoczywał smugowiec, wyłoniła się kawalkada. Jeźdźcy prosto trzymali się w siodłach. Błyszczały osłonięte stalowymi półpancerzami piersi, barwami szafiru i złota mieniły się krótkie pelerynki u ramion, powiewały pęki piór na szerokoskrzydłych kapeluszach. Spod końskich kopyt wzbijały się kłęby pyłu.

Kawalkada przemknęła tuż obok, a mimo to żaden z jeźdźców nie obdarzył ich choćby jednym spojrzeniem. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, zdawali się wyglądać jakiegoś odległego, dla ócz profanów niewidzialnego celu. I tylko mały chłopiec, który pozostał nieco w tyle, zachował się zupełnie inaczej. Powściągnął wierzchowca, uniósł się w strzemionach

i wlepił wzrok w smugowiec. Trwał tak długą chwilę;

dostatecznie długą, by mogli dokładnie mu się przyjrzeć. Wyglądał jak paź z bardzo starych obrazów. Z buzi okolonej sięgającymi ramion włosami dało się odczytać wszystkie falami przepływające uczucia: zdumienie, zaciekawienie, lęk mieszający się z tłumionym rozbawieniem. Pojechał w końcu dalej, ale jeszcze kilkakrotnie się obejrzał.

Oni także nie umieli powstrzymać się od śledzenia go wzrokiem; patrzyli na ostatniego z jeźdźców, póki nie stał się mniejszy od figurki ze sklepu z zabawkami. A nawet jeszcze dłużej; aż po chwilę, w której mogli już dostrzec jedynie ciemną plamkę raz po raz ginącą w chmurze pyłu.

— Zupełnie jak w bajce Andersena — powiedział. — Dorośli nie zauważają tego, co mogłoby zakłócić obraz świata, do jakiego przywykli. Tylko oczy dzieci są otwarte naprawdę.

Nie była pewna, o jaką bajkę mu chodzi. Ale nie poprosiła o wyjaśnienie. Zamiast tego spytała, czy sądzi, że chłopak mógł widzieć smugowiec po raz pierwszy w życiu.

— Oczywiście — przytaknął. — Przyznam się zresztą, że tego modelu ja sam dotąd nie widziałem... Skwapliwie, niczym sprzedawca w prowincjonalnym salonie, zaczęła wyliczać zalety maszyny: szybkość do tysiąca mil na godzinę, automatyczny pilot, trzy miejsca pasażerskie, małe zużycie paliwa...

— Poza tym myślę, że to nie tylko smugowiec wyprowadził go z równowagi — powiedział przerywając jej w pół zdania. — Pani strój też musiał go przyprawić o szok.

Odruchowo pochyliła głowę i szybko prześlizgnęła się spojrzeniem po własnym ciele; cieniuteńka warstwa przejrzystego blichtreksu gładko przylegała do całej skóry, krótka spódniczka ze złotych łańcuszków układała się dokładnie tak, jak powinna. Wyglądało to zupełnie nieźle. Wyprostowała się i obdarzając go uśmiechem powiedziała, że byłaby szczęśliwsza, gdyby to on doznał szoku na jej widok. Odwzajemnił uśmiech, ale do wygłoszenia komplementu sprowokować się nie dał. Znowu zaległo między nimi milczenie. Z całą mocą, jeszcze wyraźniej niż niejednokrotnie w ciągu minionego popołudnia, uświadomiła sobie, że traci czas. Ten człowiek nie zamierzał jej pomóc. Wszystko, co

pragnęła zrobić — z jego perspektywy najwidoczniej wydawało się pozbawione sensu. Nagle ogarnęło ją zniechęcenie. Dlaczego chciała żyć inaczej niż miliony dziewczyn w jej wieku? Właściwie po co podejmowała walkę? Poczuła pod powiekami łzy. Ale właśnie ich mimowolne napływanie raz jeszcze w jednej sekundzie odmieniło jej nastrój. Ogarnął ją gwałtowny gniew. Z trudem panując nad głosem, prawie krzycząc, rzuciła mu w twarz, że i tak napisze książkę o nim. Czy będzie mu to odpowiadało, czy nie.

— Szkoda czasu — powiedział. — Pani wciąż myśli, że się kryguję, że to taka moja... kokieteria... Ale ja naprawdę uważam, że nie warto, by pani w to brnęła. Sama pani...

Nie słuchała go już. Jednym susem wślizgnęła się do smugowca i zatrzasnęła za sobą klapę. Wystartowała gwałtownie. Silnik pracował już pełną mocą, gdy włączyła monitor wstecznej kamery. Zobaczyła stok porośnięty wysokimi trawami i krzewami głogu. I Pawła Bossyna, który wspinał się powracając do swego domu na szczycie.

2.

Dziewczyna nadeszła od strony słońca, które minęło już zenit, i białym blaskiem wypełniało zachodnią stronę nieba. Przez zmrużone powieki widział na tym tle tylko ciemny kontur jej sylwetki i w pierwszej chwili wydało mu się, że jest zupełnie naga. Dopiero gdy się zbliżyła, spostrzegł, że nagość jest pozorna, bo okryta przejrzystą powłoką blichtreksowego kombinezonu. Pośród wszystkich strojów kobiecych nie było takiego, który lubiłby mniej.

— Jestem Bella Hunt — powiedziała wyciągając ku niemu rękę. — A pan jest Paweł Bossyn, prawda? Skinął głową i ująwszy dłoń dziewczyny lekko ją uścisnął. Ale zaraz rozwarł palce i prawie ze wstrętem cofnął rękę; dotknięcie blichtreksowej rękawiczki sprawiło mu niewysłowioną przykrość. Wcale nie mniejszą od tej, jaką sprawiało dawniej. Dziewczyna najwyraźniej nie zauważyła jego odruchu. Z niezmąconą pogodą trzepała grzecznościowe, powitalne formułki, śmiała się i nieco wdzięczyła. Wciąż nie wiedział, po co do niego przyszła. Przez chwilę

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin