Okno w nieskończoność - Antologia.pdf

(2006 KB) Pobierz
Okno w nieskończoność
Antologia fantastyki rosyjskiej
Tołstoj Aleksiej Nikołajewicz, Bielajew Aleksander,
Sawczenko Władimir, Gansowski Sewer,
Bałabucha Andriej, Jefremow Iwan,
Bułyczow Kir (Bułyczow Kirył) (właśc. Możejko Igor),
Bilenkin Dmitrij (Bilenkin Dymitr), Łarionowa Olga,
Briusow Walery, Griesznow Michał, Szalimow Aleksander,
Strugacki Arkadij (pseud. Jarosławcew S.), Strugacki Borys,
Kołupajew Wiktor, Szefner Wadim, Michajłow Władimir,
Rosochowatski Igor, Warszawski Ilja,
Grin Aleksander (właśc. Griniewski Aleksandr),
Szczerbakow Władimir
WALERY BRIUSOW
Nie wskrzeszajcie mnie
Uprzedzono mnie, że działalność Instytutu Teurgicznego otoczona jest ścisłą tajemnicą, wobec czego
zaopatrzyłem się w całą stertę najrozmaitszych listów polecających, i - jak się okazało - postąpiłem bardzo
przezornie. W kancelarii instytutu szczegółowo zapoznano się z owymi listami, zanotowano nie tylko moje
imię i nazwisko, lecz także obywatelstwo, adres, wiek, zawód i wreszcie zmuszono do podpisania
oświadczenia, że utrzymam w sekrecie wszystko, co mi pokażą. Gdyby nie prośby nader wpływowych
osobistości i moje dość skromne zasługi wobec nauki, mnie również najprawdopodobniej nie udałoby się
przekroczyć progów zagadkowego instytutu, podobnie jak nie udało się to całej armii reporterów,
oblegającej go już od trzech miesięcy, od chwili, gdy do wiadomości publicznej przedostały się pierwsze
wiadomości o istnieniu tego niezwykłego przedsięwzięcia.
Szef kancelarii instytutu przekazał mnie starszemu asystentowi, który zażądał, abym przebrał się w
płócienny kitel “w celu uniknięcia infekcji i zawleczenia jakiejś zarazy”. Chodziło jednak głównie o to, jak
przypuszczam, aby pozbawić mnie notesu i ołówka. Asystent oddał mnie pod opiekę prosektora, prosektor
przekazał mnie starszemu woźnemu i dopiero ten woźny wskazał mi drogę do gabinetu dyrektora. Pod
drzwiami jego gabinetu czekałem jeszcze dość długo (w tym czasie chyba zbierano jeszcze jakieś
dodatkowe informacje na mój temat) i dopiero po tym wszystkim mogłem wkroczyć do sanktuarium
najwyższej władzy.
Na szczęście trochę znałem dyrektora, gdyż spotykałem go ma międzynarodowych konferencjach
naukowych. Może dlatego, a może wskutek listów polecających dyrektor przyjął mnie nader uprzejmie i
rozpływał się w przeprosinach za kłopoty, których mi przysporzono, ale nie omieszkał przy tym dodać, że
owe kłopoty wywołane są koniecznością zachowania ścisłej tajemnicy i daleko idącej dyskrecji na temat
spraw, “które mogłyby zostać niewłaściwie zinterpretowane przez ciemny tłum” i przez “osoby
pozbawione prawdziwie naukowego spojrzenia na świat”. Mówiąc tak, dyrektor czynił mi zaszczyt,
wyłączając z liczby nieszczęśników, niegodnych poznania naukowych tajemnic instytutu. A siebie przy
okazji uważał częściowo za kapłana wielkiego misterium, częściowo zaś za kogoś w rodzaju bóstwa,
niższego wprawdzie rangą, ale zawszeć to.
Dyrektor chciał natychmiast zacząć mnie oprowadzać po laboratoriach instytutu.
- Czy podpisał pan zobowiązanie do zachowania tajemnicy? Bardzo dobrze! Wobec tego chodźmy,
pokażę panu wszystko, co...
- Bardzo pana przepraszam - zaoponowałem - ale najpierw pragnąłbym uzyskać jakieś wstępne
wyjaśnienia o charakterze, by tak rzec, teoretycznym...
Z twarzy dyrektora nie dało się wyczytać szczególnego entuzjazmu i zadowolenia z takiego przejawu
mojej naukowej dociekliwości.
- Przecież zna pan - odparł - w ogólnym zarysie zadania naszego instytutu. Co się zaś tyczy metod pracy,
to niestety nie mam prawa ich ujawniać.
- Muszę wyznać, że nawet w ogólnym zarysie zadania instytutu są dla mnie nader niejasne.
- Przecież tyle o tym pisano w gazetach...
- Wiem tylko tyle, że instytut zajmuje się wskrzeszaniem zmarłych.
Dyrektor skrzywił się z niesmakiem.
- Istotnie, ale taka wulgarna interpretacja tego problemu naukowego jest niewystarczająca do jego
zrozumienia.
- Sam pan widzi, jak dalece jestem źle poinformowany!
- Wobec tego zechce pan usiąść. Zaraz w kilku słowach wytłumaczę panu istotę odkrycia, największego z
odkryć, jakiego kiedykolwiek dokonała wiedza ścisła. Chodzi naturalnie nie o “wskrzeszanie umarłych”,
jak
piszą
niedouczeni
reporterzy,
lecz
o
przywracanie
działalności
ośrodków
psychicznych
ukształtowanych uprzednio jednostek. To jest zrozumiałe?
- Nie bardzo.
- Wprawdzie zajmuje się pan inną dziedziną wiedzy niż my, ale rzecz jasna nie ma potrzeby referować
panu współczesnego punktu widzenia nauki na znaczenie ośrodków psychicznych. Wie pan naturalnie, że
czasy starego, prymitywnego materializmu już dawno minęły. O! Ponad wszelką wątpliwość nauka
pozostała wartością pozytywną i taką będzie zawsze, dopóki człowiek nie odstąpi od myślenia zgodnego z
prawami logiki! Jesteśmy pozytywistami w tym sensie, że negujemy wszelką mistykę i wszelkie zjawiska
nadprzyrodzone. Tyle tylko, że granice zjawisk naturalnych są teraz znacznie szersze niż sto lat temu.
Teraz wiemy w sposób pozytywny, że w momencie śmierci ciała ośrodek psychiczny, tworzący osobowość
człowieka, nie ulega rozpadowi. Osobowość, że się tak wyrażę, przeżywa śmierć. Proszę zwrócić uwagę na
“fakt,
mówię
nie
o
nieśmiertelności
duszy,
lecz
o
postbycie
osobowości,
stwierdzonym
eksperymentalnie...
- Zgoda! Ale przecież osobowość po śmierci jest niewidzialna i niewyczuwalna.
- Tu się pan myli. W jaki sposób moglibyśmy ustalić istnienie postbytu osobowości, gdybyśmy nie
uczynili jej postrzegalną dla naszych narządów zmysłów?
- Spirytyzm?
- Ach, darujmy sobie te bezsensowne etykietki! Nie spirytyzm, lecz teurgia, metoda naukowo-
doświadczalna, pozwalająca zespołom psychicznym, będącym dawniej osobowościami, oddziaływać na
elementy materialne czasoprzestrzeni.
Długo jeszcze musiałem wyciągać z dyrektora skąpe informacje na temat tego, co nazywał “problemem
Instytutu Teurgicznego”. Wreszcie wydusiłem z niego jedno tylko wyznanie: instytut jakimiś
szczególnymi, stanowiącymi jego tajemnice metodami zaopatruje w nową energię “ośrodki psychiczne,
będące niegdyś osobowościami”, przy czym owe ośrodki stają się materialne i otrzymują wygląd
zewnętrzny istoty żywej - człowieka. Nic więcej nie udało mi się osiągnąć, chociaż uprzejmy dyrektor był
niezwykle wymowny, gdy trzeba było wyjaśnić jakieś pojęcie znane ze szkoły.
- Najlepiej będzie, jak udamy się wprost do naszego laboratorium - powiedział wreszcie dyrektor,
zmęczony widać uchylaniem się od odpowiedzi. - “Spójrz i przekonaj się”, jak powiedział Chrystus do
niewiernego Tomasza.
Dyrektor wezwał asystenta i woźnego, którzy zaopatrzyli się w pęk kluczy i zaproponowali, abym
poszedł z nimi. Usłuchałem, choć zadania instytutu były dla mnie nadal tak samo niejasne, jak w chwili
przekraczania jego progu.
Przed drzwiami laboratorium dyrektor zatrzymał się i uprzedził mnie:
- Orientuje się pan zapewne, że odtworzone osobowości wymagają specjalnych warunków do
podtrzymywania istnienia. Niezbędna jest atmosfera o wysokim stopniu czystości i zawartości gazów
promieniotwórczych oraz niektórych innych składników. Proszę się więc nie dziwić, że odtworzeni są
odizolowani od rzeczywistości zewnętrznej.
Skłoniłem się, dając tym do zrozumienia, że nie będę się dziwił. W ogóle przyrzekłem sobie niczemu się
w instytucie nie dziwić. Woźny zadzwonił swoimi kluczami, asystent swoimi: drzwi otworzyły się i
weszliśmy do środka.
Laboratorium tonęło w absolutnej ciemności. Kiedy zapalono światło, stwierdziłem, że znajdujemy się w
wielkiej podłużnej sali, przypominającej do złudzenia salę wystawową muzeum, panoptikum lub
akwarium. Wzdłuż ściany stały ogromne szklane skrzynie czy klatki, a właściwie akwaria, hermetycznie
zamknięte ze wszystkich stron. Takich szklanych zbiorników stało w sali dwanaście, po sześć z każdej
strony. Dziewięć było próżnych, a trzy pozostałe spowijała jakaś ciemna tkanina. Przy każdej klatce stały
słupki z mnóstwem guzików, wyłączników, przełączników i dźwigni oznaczonych cyframi i literami. U
góry każdej klatki widniała tabliczka z napisem, niczym w szpitalu nad łóżkiem chorego.
- Macie tylko trzech odtworzonych? - zapytałem.
- O, to jedynie kwestia środków materialnych! - wykrzyknął dyrektor. - Utrzymanie każdego postbytu
pochłania kolosalne sumy! Energia elektryczna, rad, sztuczne powietrze - pan rozumie... Budżet instytutu
pozwala na posiadanie jednocześnie tylko trzech obiektów doświadczalnych. Za to stale je zmieniamy.
- Jak długo pozostaje u panów jeden obiekt?
- Od czterech dni nawet do dwóch tygodni, ale nie dłużej. Doświadczenia wykazały, że koncentracji
odtworzonego nie sposób dłużej utrzymać, gdyż po tym terminie zaczyna się samorzutnie rozpadać. Może
winne tu są nasze jeszcze niezbyt doskonałe metody... W każdym razie obecnie odtwarzamy obiekty na
wymieniony przeze mnie okres.
- Jest to więc wskrzeszanie krótkoterminowe! - nie zdołałem powstrzymać się od złośliwości.
- Nie używajmy słowa “wskrzeszanie” - znów skrzywił się dyrektor. - To nie jest przecież termin
naukowy! - dodał z wyrzutem i chcąc uniknąć dalszej dyskusji, zaprowadził mnie do klatki nr 1. Ale ja nie
rezygnowałem:
- Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale nadal nie bardzo rozumiem. Przecież każdy z odtwarzanych
przeżywał różne etapy wiekowe. Nie wiem, jakim cudem - przy słowie “cud” dyrektor skrzywił się, jakby
go rozbolały zęby - ta “osobowość”, której nadajecie nowy impuls energii, ponownie się materializuje...
- Staje się postrzegalna przestrzennie - poprawił mnie asystent.
- Zgoda, “staje się postrzegalna przestrzennie”. Ale w jakiej postaci? Niemowlęcia? Młodzieńca lub
dziewczyny? Dorosłego człowieka lub wreszcie takiego, jakim był w chwili śmierci? Jak Deifobos,
którego Eneasz widział w Tartarze z obciętymi uszami i nosem?
Myślałem, że dyrektor obrazi się na mnie, ale on z wyraźnym zapałem podchwycił moje słowa:
- O tak! To był niezwykle interesujący problem! Rozwiązaliśmy go dopiero doświadczalnie, chociaż
wyniki eksperymentu można było przewidzieć teoretycznie. Wygląd odtwarzanego jest odzwierciedleniem
jego własnych wyobrażeń na swój temat. Dlatego też ów wygląd odpowiada takiemu momentowi
pierwszego istnienia odtwarzanego, w którym jego psychika osiągnęła najwyższy stopień rozwoju.
Możliwe są więc obiekty występujące w postaci człowieka dojrzałego, starca lub nawet dziecka. Na
przykład w wypadku przedwczesnego rozwoju intelektu, co się przecież zdarza... Ale najlepiej będzie, jeśli
omówimy to dokładniej na przykładzie obiektów.
Nie mogłem się już opierać. Dyrektor chwycił mnie za rękaw płóciennego kitla, w który mnie przebrano,
i niemal siłą zawlókł mnie do najbliższej klatki. Przeczytałem napis na tabliczce: “Hegel, profesor filozofii.
1770-1831”.
- Co?! - wykrzyknąłem.
Dyrektor i asystent uśmiechnęli się z pełnym wyższości pobłażaniem.
- Aby odtworzyć osobowość - wyjaśnił mi tym razem asystent - musimy dokładnie znać jej życiorys,
charakter, a nawet wygląd. Dlatego obiektami doświadczalnymi mogą być wyłącznie jednostki wybitne,
których życie znamy. To przecież zupełnie oczywiste!
- O tak, naturalnie, zupełnie oczywiste! - zgodziłem się skwapliwie.
Dyrektor dał znak, nacisnął jakieś guziki... Zasłony zakołysały się, a za nimi rozbłysło światło. Z kolei
zamierzał odsunąć zasłony, ale zawahaj się i znów zwrócił się do mnie.
- Wie pan - powiedział - teurgia jest jeszcze nauką bardzo młodą i dlatego nasze doświadczenia miewają
pewne braki... Muszę pana uprzedzić, że eksperyment ;z Heglem niezbyt nam się powiódł.
- To nie jest Hegel? - zapytałem.
- Ależ skąd! To bez wątpienia jest Georg Wilhelm Friedrich Hegel, twórca filozofii dialektycznej. Chodzi
o coś innego. O to mianowicie, że odtworzenie udało się jedynie częściowo. Najprawdopodobniej Hegel
identyfikował się wyłącznie z własną twarzą i nie czuł swojego ciała... Dlatego... Ale zaraz pan zobaczy...
Dyrektor odsunął ciemne zasłony. Zobaczyłem wnętrze akwarium. Był to sześcienny pokój o ścianach z
grubego szkła i zupełnie pusty, jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju leżanki stojącej na samym jego środku. Na
tym meblu leżało coś szarego, jakieś kłęby ni to tkaniny, ni to gęstej mgły, z której wyłaniała się głowa o
szlachetnym obliczu, tym samym, o którym Schopenhauer powiedział w przystępie złego humoru: “Gęba
karczmarza o wyrazie nie pozostawiającym najmniejszych wątpliwości, że to tępy łeb”.
Hegel spał lub był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, kąciki ust opuszczone. Z wyglądu można mu
było dać jakieś trzydzieści do trzydziestu pięciu lat, ale w cerze policzków, w powiekach było coś
starczego. To nie był trup, ale też i nie żywy człowiek. Jeśli chodzi o ciała to zamiast niego na leżance
spoczywała bezkształtna masa zawinięta w szarą tkaninę, ale przyjrzawszy się uważniej stwierdziłem, że
owa masa w swojej górnej części słabo wibruje, jakby biło tam ludzkie serce!
Dyrektor był uszczęśliwiony i patrzył na mnie wzrokiem triumfatora.
- Zaraz go obudzimy - oświadczył.
Znów nacisnął jakieś guziki, przekręcił wyłączniki i nagle twarz leżącego człowieka drgnęła, powieki
uniosły się do góry i ukazały tępe, wpatrzone w nas bezmyślnym wzrokiem oczy. Hegel patrzył na nas i
najwidoczniej usiłował coś zrozumieć.
- Porozmawiajmy z nim! - wykrzyknął dyrektor.
Chwycił słuchawkę telefonu zawieszonego na słupku, zbliżył ją do warg i wrzasnął po niemiecku:
- Panie profesorze! Jak się pan dzisiaj czuje?
Po czym podał mi słuchawkę.
Patrzyłem na twarz Hegla, który usłyszał pytanie, ale nie wiem, czy je zrozumiał. W każdym razie
poruszył wargami, część ciała, odpowiadająca piersiom, naprężyła się, jakby płuca z całej siły usiłowały
wydać dźwięk, i wreszcie dobiegł mnie ochrypły, głuchy, nienaturalny głos:
- Napiłbym się mleka!
To był łaciński zwrot, oznaczający dokładnie “Nieco mleka!”.
- Co, co on mówi? - spłoszył się dyrektor.
- Prosi o mleko - odparłem zwracając mu słuchawkę.
- Ach, zaraz, zaraz! Śniadanie nr 11 - zadysponował dyrektor, zwracając się do woźnego, a do słuchawki
wrzasnął po niemiecku: - Już podajemy, panie profesorze!
- Czyżby odtworzeni jedli? - poinformowałem się.
- O, naturalnie, że nie! - odpowiedział mi asystent. - Specjalnymi środkami podtrzymujemy ich siły, a oni
odczuwają to jako posiłki.
Tymczasem Hegel znów zamknął oczy i zapadł w otępienie.
- Przejdźmy do następnego - zaproponował dyrektor, zasuwając zasłony i gasząc światło.
Nie oponowałem. Zbliżyliśmy się do klatki nr 2, na której widniała tabliczka: “Ninon de Lenclos. 1616-
1706”.
Tym razem stłumiłem okrzyk zdumienia i zapytałem tylko:
- A to doświadczenie powiodło się w pełni?
Dyrektor nieco się speszył:
- Teurgia jest jeszcze młodą nauką... Jakieś zakłócenia w układzie oddechowym... Słowem, obiekt nie
może mówić.
“No, dla tej słynnej kurtyzany nie to jest najważniejsze” - pomyślałem.
Dyrektor odsunął zasłony i oświetlił klatkę.
Na środku klatki na leżance spoczywała istota będąca bez wątpienia kobietą. Jej ciało było spowite w
jakąś zielonkawą tkaninę wyglądającą jak całun. Nóg nie było widać, natomiast była para rąk, niezwykle
pięknych i delikatnych. Teurgia może być słusznie dumna z odtworzenia tych rąk: takiej płynności linii,
takiej doskonałości kształtu nie spotkałem u żadnego antycznego posągu! A w dodatku były to ręce żywej
istoty, żywej kobiety...
Ale twarz... Ninon również spała. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że widzimy twarz młodej
kobiety, chociaż jej świeża cera była poprzecinana potwornymi wprost zmarszczkami. Było coś
przeraźliwie wstrętnego w tym połączeniu młodego ciała ze starczymi zmarszczkami. Czy śpiąca kobieta
była piękna? Nie, pomijając nawet jej zmarszczki, nie sposób było zapomnieć o martwocie, a nawet
strupieszeniu jej twarzy. To nie była maska woskowa, nie twarz dopiero co zmarłej piękności, lecz twarz
mumii. Wspaniale zachowanej i zakonserwowanej kilkusetletniej mumii. Chciało się zamknąć oczy, aby
nie widzieć tego sponiewieranego piękna.
Dyrektor jednak nie czuł mojej odrazy i coraz bardziej triumfował.
- Chce pan z nią porozmawiać? - zapytał mnie. - Wprawdzie nie może odpowiedzieć, ale wszystko
słyszy.
Zdjął słuchawkę i powiedział po francusku:
- Dzień dobry, madame de Lenclos!
Kobieta otworzyła oczy - mętne i puste. Przez chwilę patrzyła na nas, a potem wolno, 7j widocznym
trudem uniosła swoją zachwycającą rękę i zbliżyła ja do ust.
- Co to? - zapytałem. - Skarży się, że nie może mówić?
- Nie - odparł asystent. - Chce jeść.
Chciałem jak najprędzej uciec z instytutu, bo sądziłem, że już dość widziałem, ale dyrektor teraz sam nie
chciał mnie puścić.
- A nasz trzeci obiekt? - zapytał. - Nie chce go pan zobaczyć? O, to jeden z naszych najśmielszych
eksperymentów!
Musiałem się zgodzić. Zbliżyłem się do klatki opatrzonej napisem: “Judasz Iskariota. I w. n. e.”.
Dyrektor aż dławił się z podniecenia:
- Cóż to za triumf nauki! Proszę pomyśleć, odtworzyliśmy jednostkę, osobowość sprzed dwóch tysięcy
lat!...
Zasłony odsunięte, oświetlenie włączone. Przed nami czarniawa bryła mięsa, w której ledwie można
rozpoznać ludzką twarz, ręce, nogi... Bryła porusza się, drży, kolebie.
- Odtworzenie jest niezbyt dokładne - spieszy uprzedzić dyrektor - ale przecież minęły dwa tysiące lat!
Podaje mi słuchawkę, w której słyszę jakieś chrapliwe jęki.
- Ten obiekt również chce jeść?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin