Green Roland - Conan i bogowie gór.pdf

(644 KB) Pobierz
Green Roland - Conan i bogowie gór
Green Roland - Conan i bogowie gór
ROBERT GREEN
CONAN I BOGOWIE GÓR
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE GODS OF THE MOUNTAIN
PRZEKŁAD GRZEGORZ WOJTKOWSKI
SMOK W PIECZARZE
Jeszcze raz powietrze rozdarł przenikliwy, wyzywający ryk. Zanim wybrzmiały echa, potwór zaszarŜował.
Jak cięŜko obładowany statek przez wzburzone fale, przedzierał się przez gąszcz, przewracał i tratował
grzyby. Głowę trzymał nisko, prąc naprzód pyskiem jak galera dziobem. Valeria stała bez ruchu. Bestia
weszła pomiędzy nich.
W tym momencie Conan wyskoczył jak kamień z procy. Chwycił się górnego rogu i przerzucił ciało wysoko
nad pyskiem bestii, mierząc w jej szyję…
PROLOG
Myśliwy pochodził z kwanyjskiego Klanu Lamparta. Gdy się urodził, wzrok i słuch miał równie bystre jak
klanowy totem. Jeszcze bardziej je wyostrzył, spędzając wiele lat w lasach, które na zachodzie stykały się z
rzeką Gao i rozciągały na wschód aŜ do zakazanego miasta Xuchotl.
W tym lesie, otaczającym podnóŜe Góry Burz, Myśliwy czuł się bezpiecznie. Poznał tu wszystkie ścieŜki,
strumienie, źródełka, nawet powalone drzewa, zanim przeszedł ceremonię inicjacji. Oczy ani uszy nie
sygnalizowały mu teraz Ŝadnego niebezpieczeństwa. Mimo to uciekał, jakby wszyscy bracia smoka, na
którego natrafił wcześniej niedaleko bram Xuchotl, podąŜali jego tropem.
Utrzymywał takie tempo od trzech dni. Biegł, dopóki starczyło mu sił; kiedy nie mógł juŜ dłuŜej, padał bez
czucia na ziemię i spał jak syty wąŜ. Potem budził się, by popić wody z najbliŜszego źródełka, i znów biegł.
Taki wysiłek miał swoją cenę. Jego śniadej skóry niemal nie było widać spod warstwy brudu. Wytatuowana
na lewym ramieniu łapa lamparta, znak myśliwego, i widniejąca na piersi włócznia, znak wojownika, prawie
całkiem znikły. Jedynie klanowe blizny na piętach, które identyfikowały go — nawet po śladach — jako
Kwanyjczyka, pozostały widoczne. Oddychał cięŜko, z trudem łapiąc powietrze. Biegł na ślepo, ze wzrokiem
utkwionym w dal. Od czasu do czasu chłostały go zwisające liany. Wystający kikut gałęzi zerwał mu z bioder
przepaskę, więc dalej biegł nago, za odzienie mając tylko mokre bransolety z piór wokół kostek i włócznię w
ręku.
Biegłby szybciej, gdyby porzucił włócznię. CięŜkie, wysokie jak człowiek dębowe drzewce, zakończone
trójkątnym, szerokim na dłoń Ŝelaznym grotem, czyniło z niej broń bardzo nieporęczną podczas biegu. Ale ta
myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Póki miał swoją włócznię, Ŝaden wojownik z Kwanyi nie mógł
zwątpić w jego odwagę.
Myśliwy zakończył bieg dość niespodziewanie — na sterczącym korzeniu, w który zaplątała mu się stopa.
Szarpnęło nim, usłyszał trzask łamanej kości. Ból przeszył go najpierw, gdy upadając uderzył głową w
zbutwiały pieniek, i zaraz potem jeszcze mocniej, kiedy złamana noga dała o sobie znać.
LeŜał nieruchomo, aŜ ból zelŜał na tyle, by dać mu pewność, Ŝe nie straci przytomności. To oznaczałoby
śmierć. ChociaŜ w tej części lasu niewiele niebezpieczeństw czyhało na zdrowego i uzbrojonego myśliwego,
bezbronny kaleka miał się czego obawiać. Kiedy wreszcie zdołał ruszyć głową, spojrzał na swoją kostkę.
Mocno napuchła, a ból był tak dotkliwy, jakby w nodze tkwił rozpalony grot. Wyglądało na to, Ŝe nie będzie
mógł chodzić aŜ do pory deszczowej, a i to pod warunkiem, Ŝe pomogą mu Ludzie–Bogowie z Góry Burz.
Okłady, maści czy przykładanie rąk, wszystkie umiejętności znachorek z wioski, nie mogły pomóc przy takiej
ranie.
W chwilę później Myśliwy zwątpił, czy w ogóle doczeka uzdrowienia przez Ludzi–Bogów. Tam, gdzie
uprzednio widział tylko liany i grube pnie drzew, stało teraz czterech ludzi. KaŜdy z nich trzymał włócznię, a
jeden miał prócz tego łuk. Krój ich przepasek biodrowych oraz tatuaŜe zdradzały, Ŝe są wojownikami z Klanu
Małpy.
Widok ten nie napawał optymizmem. Chabano, NajwyŜszy Wódz Kwanyjczyków, równieŜ pochodził z Klanu
Małpy i zapewne nie wytrwałby na tym stanowisku dwunastu juŜ lat, gdyby pozwalał swym współplemieńcom
na wojny z Lampartami, Pająkami czy Kobrami. Jednak wiadomo było, Ŝe czasem przymykał oko na
przytrafiające się tym klanom drobne nieszczęścia, na przykład zaginięcie jakiegoś myśliwego, którego losu
nie znali ludzie ani bogowie.
Myśliwy obrócił się i nie zwaŜając na ból podniósł włócznię.
— Ho, ho, kogóŜ my tu mamy? — odezwał się najwyŜszy z Małp. — Zdaje się, Ŝe to jeden z Małych
Strona 1
Green Roland - Conan i bogowie gór
Kotków.
Myśliwy powstrzymał się przed złośliwą odpowiedzią. Na honorową śmierć będzie jeszcze czas; na razie
opowie im, gdzie był i co widział.
— Bracia… — zaczął i usłyszał, jak włócznie Małp głucho uderzyły o mech.
— Nie jestem dla ciebie bratem — warknął jeden z nich.
— Chabano mówi co innego — odparł Myśliwy i zanim zdołali rzucić nowymi wyzwiskami, rozpoczął
opowieść. Najpierw powiedział, Ŝe pod Xuchotl znalazł martwego smoka, zabitego bez Ŝadnej przyczyny. To
przykuło uwagę najwyŜszego z Małp.
— Tak, słyszałem pogłoski, Ŝe w tamtej części lasu Ŝyje smok. Ale uwaŜa się powszechnie, Ŝe nikt nie
moŜe zabić smoka. MoŜe umarł ze starości albo struł się grzybami?
— Posłuchajcie, co jeszcze mam do powiedzenia, a potem moŜecie ze mnie kpić — powiedział Myśliwy. —
Opowiem, co widziałem, najszybciej jak mogę.
Przywódca Małp przystał na to. Kiedy po paru minutach jeden z jego wojowników chciał przerwać
Myśliwemu, drzewce włóczni twardo spadło na jego stopę, a wściekłe spojrzenie przywódcy uciszyło
mamrotane pod nosem przekleństwa.
Myśliwy opowiadał, jak postanowił pójść do zaklętego miasta Xuchotl, kiedy przekonał się, Ŝe smok, jego
straŜnik, nie Ŝyje. Gdy tam dotarł, ujrzał miasto całkowicie wyludnione; przez otwartą bramę powoli wdzierała
się do niego puszcza.
— Jak daleko zaszedłeś? — zapytał przywódca Małp.
— Nie tak daleko jakbym chciał — przyznał Myśliwy. — Ja teŜ słyszałem opowieści o ognistych kamieniach,
które moŜna znaleźć w mieście. Szukałem ich i odkryłem… — Myśliwy przełknął ślinę. — Odkryłem, Ŝe
zaklęcie Xuchotl w końcu zniszczyło swój własny lud.
Opowiadał o ciałach męŜczyzn i kobiet, zamordowanych nie dalej jak kilka dni wcześniej. Część miała rany
od zwykłej broni — mieczy, włóczni, sztyletów — ale niektóre takŜe od pazurów i zębów. Wielu wyglądało tak,
jakby zabił ich piorun, tyle Ŝe znajdowali się w podziemnych komnatach, gdzie piorun nie mógł dotrzeć.
— Wtedy zrozumiałem, Ŝe Xuchotl jest jeszcze ciągle zaklęte i Ŝe mogę podzielić los pomordowanych,
jeŜeli zostanę tam dłuŜej — rzekł na koniec. — Wybiegłem z miasta, a po drodze zobaczyłem świeŜe ślady
prowadzące od bramy.
— Mordercy ludu Xuchotl? — odezwał się ten, którego przedtem przywódca tak brutalnie uciszył. Teraz
jego głos zdradzał szacunek i zaciekawienie, a nawet odrobinę strachu. Myśliwy niemal zapomniał o obolałej
kostce z radości, Ŝe udało mu się przyciągnąć uwagę Małp.
— Tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, Ŝe jeden z nich był ogromny, a drugi wzrostu zwykłego
wojownika Kwanyi. Obaj byli mocno obładowani i mieli na nogach buty.
Wojownicy spojrzeli po sobie, a potem rozejrzeli się wokół. Myśliwemu zdawało się, Ŝe wie, o czym oni
myślą. Powiedział więc:
— Myślę, Ŝe właśnie dlatego mówiące bębny nic o tym nie powiedziały. Czarownicy, którzy zniszczyli
Xuchotl, mogą mieć innych wrogów na naszej ziemi. Bębny ostrzegłyby, gdyby odkryto ich obecność…
Przywódca Małp skinął głową. Myśliwy domyślił się, Ŝe i tamtemu takŜe zaschło w gardle. Jeden z
wojowników odwiązał od pasa bukłak z wodą i podał Myśliwemu, który, jak wymagał rytuał, wylał kilka kropel
na dłoń i skropił ziemię, zanim się napił. Kiedy zaspokoił pragnienie, oddał bukłak.
— Bracie, w twoich słowach jest wiele prawdy — powiedział wreszcie przywódca i zwrócił się do
pozostałych wojowników — Zróbcie nosze. Zaniesiemy go do Ludzi–Bogów. PoniewaŜ bębny nie przemówiły,
on musi to zrobić… z naszą pomocą.
— Ale jeŜeli Ludzie–Bogowie naprawdę… — zaczął jeden z wojowników.
— UwaŜaj, co mówisz, albo zostaniesz strącony do Groty śywego Wiatru — warknął przywódca.
— JeŜeli Ludzie–Bogowie — ciągnął uparcie wojownik — naprawdę są tacy jak się o nich mówi, to pewnie
juŜ o tym wiedzą.
— I tak nie robimy nic złego — odparł przywódca. — Przynajmniej pokaŜemy, Ŝe my, zwykli wojownicy,
rozumiemy zło, jakie moŜe przynieść magia.
— A jeśli… — zaczął jeszcze raz wojownik.
— To będą potrzebowali naszej pomocy przeciw czarownikom, którzy umieją zabijać smoki i przegnali Ŝycie
z Zaklętego Xuchotl.
Ten argument uciszył wojownika, ale nie zadowolił ani jego, ani pozostałych. Po krótkim namyśle Myśliwy
doszedł do wniosku, Ŝe to Ŝaden wstyd dla Małp. Jego teŜ przeraŜała myśl o czarownikach silniejszych od
Ludzi–Bogów z Góry Burz.
I
W lesie między wymarłym Xuchotl i podnóŜem Góry Burz przybysze, którzy zostawili ślady odnalezione
przez Myśliwego, podąŜali teraz szlakiem zwierzyny.
Jednym z nich była kobieta o skórze i włosach tak jasnych, Ŝe nie mogła pochodzić z tych stron. Miała na
Strona 2
Green Roland - Conan i bogowie gór
sobie jedwabną koszulę i spodnie, które dawno straciły pierwotny biały kolor. Włosy związała skrawkiem
czerwonego jedwabiu. Ubranie, mimo Ŝe obszarpane, nadal podkreślało doskonałe kształty jej piersi i bioder.
Jej buty były typowe dla mieszkańców wybrzeŜa. Cholewki z miękkiej skóry rozszerzały się ku górze, tak Ŝe
wystarczyło jedno kopnięcie, by je zrzucić w wodzie. Nie nadawały się jednak zupełnie na leśne szlaki.
Za jedwabny pas wokół bioder kobieta zatknęła stary miecz i dwa noŜe — krótki marynarski kozik i wąski
sztylet z rękojeścią ozdobioną wijącymi się stworami rodem z koszmarów sennych.
ChociaŜ była wysoka i dobrze zbudowana, jej towarzysz przewyŜszał ją więcej niŜ o głowę, a jego mięśnie
zdradzały siłę tytana. Ubrany podobnie jak ona, niósł olbrzymi miecz zawieszony na szerokim skórzanym
pasie, za którym tkwiły jeszcze trzy noŜe. Czarne włosy luźno opadały na szerokie barki, a lodowato
niebieskie oczy lśniły pomocną zawziętością. W ciągu ostatnich lat wielu ludzi oglądało te oczy jako ostatnią
rzecz w Ŝyciu.
PotęŜnym męŜczyzną był Conan z Cymerii, a towarzyszyła mu Valeria z Czerwonego Bractwa. Swoje stroje
zawdzięczali temu, Ŝe dawniej trudnili się piractwem na Wyspach Baracha. Poznali się w przedziwnych
okolicznościach. Przyczyniła się do tego stoczona w murach Xuchotl bitwa, w której mieli za przeciwników
zwierzęta, ale takŜe ludzi uzbrojonych w Ŝelazo i czary. W końcu zaklęte miasto zostało oczyszczone z
wszelkich niepotrzebnych intruzów.
W czasie bitwy kaŜde z nich zdobyło sztylet. Był to jedyny łup, jaki odwaŜyli się wynieść z pełnego tajemnic
miasta. Przestronne, zielono oświetlone sale cuchnęły przelewaną od wieków krwią i złymi zaklęciami; strach
będzie odbijać się w nich echem jeszcze długo po tym, jak kości zabitych rozsypią się w proch na lśniących
kamiennych posadzkach.
Conan juŜ kiedyś gościł w Czarnych Królestwach; wprawdzie akurat nie w tym, ale w innym, wcale nie
bardziej gościnnym. Nie bał się ludzi ani potworów; gdyby jednak kwanyjski Myśliwy mógł zobaczyć teraz
Cymeryjczyka, wybuchłby śmiechem. Conan teŜ co chwila oglądał się za siebie, wypatrując, czy
zamieszkujące Xuchotl złe duchy nie podąŜają ich śladem.
Wśród ludów Kwanyi zabronione było pozostawienie zabitego w miejscu, w którym padł, choćby to miejsce
było zupełnie niedostępne. Kwanyjczycy wierzyli, Ŝe ciało porzucone tam, gdzie się z niego wyzwolił duch,
moŜe zostać odnalezione przez tegoŜ ducha i stać siqyaquele, czyli chodzącym trupem. Zatem jak tylko
urosną na tyle, Ŝeby móc pomagać starszym, uczą się robić nosze z czegokolwiek; uŜywają do tego gałązek,
pnączy, a nawet liści ostrokrzewu.
Na noszach przeznaczonych dla zmarłego moŜna równie dobrze nieść Ŝywego, który nie moŜe iść. Myśliwy
mógł więc ruszyć w dalszą drogę w czasie krótszym niŜ potrzeba do wypicia bukłaka piwa. Dwóch
wojowników z plemienia Małp niosło go na noszach, za nimi szedł trzeci, a przewodził wódz. Myśliwy
zauwaŜył, Ŝe dowódca trzyma włócznię oburącz, w kaŜdej chwili gotów nią rzucić lub pchnąć. Wojownicy
wracali z polowania, więc nie mieli ze sobą tarcz, natomiast wódz najwyraźniej uwaŜał, Ŝe wycieczka na Górę
Burz nie będzie całkowicie pokojowa. Wyglądało na to, Ŝe nie chce, aby ktokolwiek wiedział o ich obecności;
dwukrotnie zatrzymywał swój mały orszak ruchem włóczni, a raz nakazał im ukryć się w gęstwinie.
Myśliwy nie miał pojęcia, przed czym tak się ukrywają, choć na pierwszym przystanku słyszał głosy kobiet i
brzęk niesionych w siatkach z lian naczyń. Zapewne była to grupa piwowarek, niosących do browaru garnki z
ziarnem lub przenoszących gotowe piwo. Dlaczego zatem wódz zachowywał taką ostroŜność, jakby to nie
były kobiety, ale oddział wojowników z plemienia Ichiribu? Nie mógł na to pytanie znaleźć odpowiedzi,
przynajmniej takiej, która podniosłaby go na duchu. Napomknął tylko dowódcy, Ŝe Ludzie–Bogowie zapewne
wiedzą o jego prośbie, aby jego wojownicy zanieśli go na Górę Burz. CzyŜby wojownicy z plemienia Małp
ośmielili się sprzeciwić woli Ludzi–Bogów? Czy moŜe właśnie wypełniali ich wolę, niosąc go tam w tajemnicy?
Conan nie był zupełnym nowicjuszem w tych stronach, przecieŜ kiedyś zasiadał nawet na tronie Czarnych
Królestw, gdzie nazywano go czcigodnym imieniem Amra Lew. Ale to było daleko na południowy zachód od
miejsca, w którym się znajdowali, na pewno więcej, niŜ dwa dni drogi od Xuchotl. Za jakiś czas zapewne
dojdą do okolic znanych Conanowi, albo nawet do krain, w których on sam jest sławny. Ale przedtem czekała
ich jeszcze długa droga. W dodatku niewiele wiedzieli o czyhających tu niebezpieczeństwach, choć wydawało
się, Ŝe nic, co Ŝyje w puszczy, nie moŜe być groźniejsze od tego, czemu stawili czoło w Xuchotl.
Conan miał dość doświadczenia, aby przeŜyć w kaŜdych warunkach, nawet gdyby został nago na samym
środku pustyni, ale Valeria czuła się jak wyjęta z wody ryba, czy raczej jak Ŝeglarz z dala od morza. Zapewne
nie przyznałaby się do tego, choćby ją łamano kołem, ale jednak zdała się na niego, aby poprowadził ich do
morza.
Oparła się o jakieś nieznane drzewo. Jego kora wyglądała jak bezładna plątanina białych i czarnych
pasków; w spękaniach widniała pleśń i grzyby. Odetchnęła z ulgą i zrzuciła najpierw jeden, potem drugi but.
Rozcierając obolałe stopy rozglądała się za strumieniem, ale w pobliŜu była tylko mała kałuŜa po ostatnim
deszczu. Zgrabna stopa Valerii właśnie miała dotknąć jej powierzchni, gdy Conan połoŜył rękę na jej
ramieniu.
— Lepiej nie uŜywaj stojącej wody. Te pęcherze mogą zacząć ropieć albo przyciągną pijawki.
Strona 3
Green Roland - Conan i bogowie gór
— To są moje pęcherze, Conanie!
— Ale to moje plecy będą cię nieść, jeśli nie zdołasz iść o własnych siłach. A moŜe wolisz, Ŝebym cię tu
zostawił?
To miał być dowcip, ale kiedy Valeria błyskawicznie sięgnęła po zabrany z Xuchotl sztylet, Conan
zrozumiał, Ŝe wzięła to powaŜnie.
— Spokojnie, moja pani. śartowałem.
— Twój dowcip nie pachnie lepiej niŜ reszta ciała.
— Powąchaj, jak sama pachniesz, zanim zaczniesz krytykować innych. KaŜde z nas, wszedłszy do „Złotej
Kotwicy” w Messantii, w mgnieniu oka wypędziłoby stamtąd wszystkich gości.
Valeria lekko się uśmiechnęła i zrezygnowała z zanurzenia stopy. Sięgnęła po garść liści z najbliŜszej gałęzi
i umoczyła je w wodzie.
— Tego teŜ lepiej nie rób — ostrzegł Conan. — Nawet ślepiec pozna, Ŝe ktoś tędy przechodził.
— A co ów ślepiec mógłby z tą wiedzą uczynić? — warknęła Valeria, choć tym razem nie sięgnęła juŜ po
broń.
— Gdybym to wiedział, odgadłbym teŜ, którędy pójść, aby zgubił nasz ślad — odpowiedział Cymeryjczyk. —
Posuwalibyśmy się trochę wolniej, ale…
— Na Mitrę, i tak posuwamy się okropnie wolno! — oburzyła się Valeria i spojrzała na swoje buty, jakby były
jej śmiertelnym wrogiem. — Dotąd prowadziłeś nas tak, jakby całe plemię tych ciemnoskórych bandytów i
czarowników deptało nam po piętach.
— Nie mogę przysiąc, Ŝe tak nie jest — odparł Conan i zaraz dorzucił, widząc iskry w oczach Valerii: —
ChociaŜ załoŜę się, Ŝe nikt nas nie śledzi. Gdybyś nie uparła się szukać naszych ubrań, wyszlibyśmy z
Xuchotl…
— O czym ty mówisz? Nie pamiętasz, jak byłam ubrana?
Conan uśmiechnął się.
— No, trochę skromniej niŜ teraz. Oczywiście…
Valeria wzniosła błękitne oczy ku koronom drzew i zacisnęła wargi, jakby z trudem powstrzymywała furię.
Wreszcie odetchnęła. — Przyznasz, Ŝe to, co miałam na sobie, było nieodpowiednie do włóczenia się po
buszu. — Co było prawdą, poniewaŜ jej ubranie składało się z wąskiej jedwabnej opaski wokół bioder i z
niczego więcej.
— A ci ludzie z Xuchotl nie mieli w szafach nic, co by się mogło przydać — dodała po chwili. — Więc co
innego mogliśmy zrobić?
— Przyznaję, Ŝe nic. Jednak zabrało nam to czas, który mogliśmy wykorzystać na oddalenie się od miasta.
Im szybciej to zrobimy, tym lepiej.
— Czy sugerujesz, Ŝe pora ruszać?
— Przy tobie, Valerio, mogę tylko sugerować. Jeden Crom wie, co byś zrobiła, gdybyś uznała, Ŝe ci
rozkazuję!
Valeria znów uniosła wzrok w górę. Podniosła się niechętnie i włoŜyła buty. Nie zdołała całkiem stłumić
bolesnego syknięcia, lecz Conan nie zareagował.
Z wszystkich przekleństw, którymi Conan obsypał mieszkańców Xuchotl, co najmniej kilka dostało im się za
ich nędzne obuwie. Od wielu lat uŜywano tam sandałów, odpowiednich tylko na lśniące posadzki.
Marynarskie buty, w których oboje przybyli do Xuchotl, duŜo lepiej się nadawały na drogę powrotną, choć nie
moŜna powiedzieć, Ŝe były przystosowane do długich wędrówek. W ciągu najdalej dwóch dni Conan musiał
znaleźć lepsze buty, kryjówkę, w której przeczekaliby pościg, lub szlak, po którym Valeria mogłaby iść boso.
Stopy Cymeryjczyka były twarde jak skórzana podeszwa; przeniosły go kiedyś nawet przez palące piaski
pustyń Iranistanu. Jednak Valeria z Czerwonego Bractwa lepiej się czuła na deskach pokładu. Jeszcze dzień
lub dwa marszu w tych butach i naprawdę trzeba będzie ją nieść.
JednakŜe nie tylko to zajmowało myśli Conana. Z obawy przed trucizną i czarami opuszczając Xuchotl nie
wzięli nic do jedzenia, więc niedługo będą musieli zdobyć jakąś Ŝywność. Trzydniowy post nie byłby
bezpieczny nawet dla niego, zwłaszcza Ŝe mieli przed sobą jeszcze forsowny marsz, a być moŜe i walkę.
Na szczęście kobiecie, z którą szedł, mógł całkowicie zaufać. Jej odwaga i umiejętności w posługiwaniu się
bronią czy chociaŜby fakt, Ŝe przetrwała tyle lat w Czerwonym Bractwie, czyniły z niej niepośledniego
wojownika. MoŜe nie radziła sobie w puszczy tak sprawnie jak Cymeryjczyk, ale tego moŜna się nauczyć. A
Valeria uczyła się bardzo szybko.
Czy jednak dość szybko? Tylko bogowie to wiedzieli, ale odpowiedzi od nich Conan nie oczekiwał. Nauczył
się, Ŝe dobry miecz, zaufany towarzysz czy mocne buty warte są więcej niŜ modlitwy wszystkich kapłanów.
Promienie słoneczne przebijały przez korony drzew i barwiły zwiędłe liście na kolor starego złota. Conan
osłonił dłonią oczy przed słońcem i spojrzał w górę. Minęło juŜ południe.
— O postoju pomyślimy, zanim zapadnie zmierzch — oznajmił nie odwracając się. — Albo nawet
wcześniej, jeśli znajdziemy dobrą kryjówkę i czystą wodę. Zastawię sidła i nazbieramy trochę owocowi jagód,
zanim jakaś zwierzyna się złapie. Mam nadzieję, Ŝe znasz się trochę na węzłach.
— śegluję od tak dawna i miałabym nie znać węzłów? Conanie, masz chyba gniazdo mewy tam, gdzie inni
Strona 4
Green Roland - Conan i bogowie gór
męŜczyźni mają mózg!
Pod tym oburzeniem moŜna było wyczuć ulgę i wdzięczność, choć Valeria nie przyznałaby się do tego za
nic. Cymeryjczyk nigdy nie zostawiłby Valerii na pastwę losu. Wyciągnął ją z mrocznych sal Xuchotl, ratując
przed złoŜeniem w ofierze starej wiedźmie Tasceli. Nie spocznie, zanim ich oczom nie ukarze się wybrzeŜe i
hyboryjski statek. Jednak od tej szczęśliwej chwili dzieliły ich jeszcze liczne przygody… Crom tylko wiedział
jakie. A ze wszystkich bogów, o których słyszał Conan, zimny, srogi bóg Cymeryjczyków był najmniej chętny,
by odpowiadać na pytania jęczących śmiertelników.
Teraz juŜ wszyscy czterej wojownicy musieli dźwigać nosze z Myśliwym. Byli dość wysoko na zboczach
Góry Burz. Myśliwy nie przypominał sobie tego szlaku; dotarł tak wysoko dopiero cztery razy w Ŝyciu, przy
okazji róŜnych prób i ceremonii wymagających obecności Ludzi–Bogów.
Najchętniej poszedłby dalej o własnych siłach. Nie obchodziło go zmęczenie Małp, ale nie mógł znieść
bezsilności. Mógłby opierać się na lasce albo złagodzić ból w kostce liściem tuqa. Przez chwilę nawet chciał
poprosić o jedno lub drugie, ale jedno spojrzenie na zawzięte oblicze przywódcy Małp ostudziło jego zapał.
Wyglądał zupełnie jak yaquele i tylko perlący się na skórze pot świadczył o tym, Ŝe Ŝyje. Zresztą Myśliwy
wiedział, Ŝe nie uszedłby daleko w ten sposób; mogłoby dojść do takiego uszkodzenia kości, Ŝe nawet moc
Ludzi–Bogów nie zdołałaby go uzdrowić. W Kwanyi mało było poŜytku z myśliwego, który nie mógł polować.
Traktowano by go jak małe dziecko, które nie ma Ŝadnych praw, nawet do jedzenia, gdy go brakuje.
Najgorsza śmierć, jaką mogli mu zgotować Ludzie–Bogowie, Małpy czy choćby sam Chabano, byłaby
szybsza, mniej bolesna i bardziej honorowa niŜ taki los.
Myśliwy wyciągnął się i zamknął oczy. Teraz czuł tylko miękki, zimny dotyk rosy na policzkach i słyszał
krzyk orła krąŜącego po otwartym niebie, wysoko ponad koronami drzew.
Mocne ramię Conana rozhuśtało procę. Trochę do przodu i z powrotem. W najwyŜszym punkcie
zatoczonego łuku wyleciał z niej kamień i poszybował w kierunku obwieszonego małpami drzewa po drugiej
stronie strumienia. Wesołe pokrzykiwania zwierząt momentalnie przerodziły się we wrzaski pełne wściekłości
i strachu. Małpy rozproszyły się, pozostawiając tylko opadające liście i drŜące gałązki.
Jedna małpa nie uciekała. Śmiertelnie trafiona kamieniem zsunęła się z gałęzi, odbiła od drugiej i
zaklinowała w rozwidleniu następnej. Jej ciało było za wysoko, Ŝeby sięgnąć z ziemi.
Cymeryjczyk przeklinał cały małpi ród razem z wynalazcą procy, gdy zobaczył, Ŝe Valeria zrzuca buty.
— Osłaniaj mnie, Conanie. Zaraz przyniosę nasz obiad. Pamiętając o pijawkach, Valeria przeskoczyła
strumień, choć ból wykrzywił jej twarz. JuŜ po chwili wspinała się na drzewo niemal tak sprawnie jak małpy,
które tam przedtem siedziały. Robiła to w sposób, który Conan widział kiedyś na Czarnym WybrzeŜu — ciało
i nogi pod kątem prostym, drzewo oplecione rękami niczym kochanek, a ładnie uformowane pośladki w
powietrzu. Posuwała się pewnie, palcami wyszukując najmniejsze nierówności kory. Lekkie pochylenie
drzewa ułatwiało wspinanie i nie minęła chwila, jak dziewczyna dotarła do małpy. Potrząsanie grubą gałęzią
nic jednak nie dało. Valeria wspięła się jeszcze wyŜej, wczołgała się na gałąź i zepchnęła małpę, która z
głuchym odgłosem wpadła w kępę paproci.
Conan przeszedł przez strumień, wsunął miecz w paprocie i wyciągnął nadzianą na jego koniec małpę.
— Coś taki ostroŜny? — zawołała z góry Valeria.
— W paprociach mogą ukrywać się węŜe. Ukąszenie Ŝmii nie zabija moŜe tak szybko jak Jabłka Derkety,
ale równie niezawodnie.
— Potrafisz dodać otuchy jak kapłan Set, kiedy przygotowywał mnie na ofiarę.
— Nie zabijaj posłańca, który przynosi złe wieści, dobra pani. To nie moje zaloty wyciągnęły cię z
Sukhmet… nie był to teŜ mój pomysł, Ŝeby uciekać do dŜungli.
Siedząc na gałęzi Valeria nie mogła sięgnąć po sztylet, zrobiła więc tylko minę, która odstraszyłaby nawet
trolla. Nie znalazłszy nic, czym mogłaby rzucić, zaproponowała, aby Cymeryjczyk skierował swoją złośliwość
na pierwsze lepsze zwierzę, po czym zaczęła schodzić.
Zsuwała się bardzo uwaŜnie, przylegając ściśle do pnia — zbyt ściśle, jak się zaraz okazało. W pewnej
chwili rozległ się dźwięk rozdzieranego płótna i Valeria poczuła, Ŝe nic juŜ nie oddziela jej ciała od
chropowatej kory.
Ostatnie metry przebyła dostojnie, lecz gdy tylko zeskoczyła na ziemię, pospiesznie przylgnęła plecami do
drzewa. Widząc wyraz jej twarzy Conan z trudem powstrzymał atak histerycznego śmiechu.
— Dziękuję, Valerio — powiedział, kiedy mógł juŜ zaufać głosowi.
— Drobiazg — odparła. — Drzewo nie róŜni się bardzo od masztu, a po masztach wspinałam się od
dzieciństwa. — Rzuciła mu wyzywające spojrzenie. — A moŜe myślisz, Ŝe zrobiłam z siebie idiotkę i wlazłam
tam tylko po to, Ŝeby udowodnić, Ŝe naleŜy mi się część tej małpy?
— Nic takiego nie mówiłem.
— Conanie, milcząc potrafisz wyrazić więcej niŜ niejeden człowiek gadając od świtu do zmierzchu. —
Popatrzyła na matowe oczy martwej małpy i odwróciła głowę. — Rozpal ogień, a ja zdejmę z niej skórę.
Małpa nie róŜni się bardzo od ryby.
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin