JAŚNIE WIELMOŻNEMU JEGO M[O]ŚCI PANUP[ANU] KR[Z]YSZTOFOWIZE BNINAOPALIŃSKIEMUWOJEWODZIE POZNAŃSKIEMUŚREMSKIEMU, KOWELSKIEMU etc. etc.STAROŚCIE
Długom pożądał wdzięcznej tej pogody,Czymbym ci kiedy Muzę swą zaleciłI — tak wielkiego światłem WojewodyW cień swój wmieszkaną — tym więcej oświecił,Aż tę Dziewicę nadludzkiej urodyChuć jakąś we mnie niezwyczajną wznieciłFebus Apollo — iże nie inszemu,Alem ją oddał imieniowi twemu.Bowiemeś w tym mistrz i wiesz, skąd te wenyNiebieskie płyną — znając się sam na tym.Wiesz, gdzie Parnasy, wiesz gdzie Hipokreny,Sam z nich maczając piórem swym bogatym.Więc u nikogo więlszej nigdy cenyJako u ciebie — nie mogą mieć zatym.O czym się z karlą nie rozwodząc szerzejWiem, że przynamniej ta cię pleć nie mierzi.
Punkt I
Wojnę powiem miłości i zwycięstwo noweNadobnej Paskwaliny, gdy przez rady zdroweFelicyjej a łaskę naprzód Minerwinę —Znalazszy Kupidyna, zaśnioną dziecinę,W łące złotej, jego mu armatę skruszyła,Czym go o śmierć a matkę żal ten przyprawiła,Że prze wstyd i na ziemi państwo zwojowaneMiasto przyszło opuścić jej upodobane.Zagrzej mię, złotowłosy - w tym już wieku — Febie,Boć takie materyje zimne są bez ciebie!Miasto jest w Hiszpanijej ku zachodu słońca,Gdzie do swego Europa z tej tu strony końcaJuż przychodzi, acz swoją osobną koronąKiedyś przedtym słynęło: zowią je Lizboną.Skąd po Sebastyjanie, ostatecznym królu,Portugalskie królestwo na piątym KaroluOpadło sukcesyją, pod pretekstem którejFilip tedy, syn jego, panował mu wtóry.Patrząc na położenie i żyzność powiatuMiasta tego — zda się tak, że wszytkiemu światuJedno samo panuje. Takie ma wygodyZiemią i oceanem, tak zdrowe pogodyNieba zawsze jasnego i temperującePowietrza tam żarliwe i słońca gorąceOd morza Etezyje, jakoby to rajemWszytkich było rozkoszy i Elizów krajemNiegdy błogosławionych. Kształtem zaś budynkówI ulic i szerokich wspaniałością rynków,Portów, cyrków, pałaców i miejsc pospolitychZ żadnym nieporównane. Gdzie po znamienitychWidzieć wszędy areach zawsze co nowego,Cożkolwiek stąd Europa od Bosforu swegoŻyzności i rozkoszy, co piżmem pachniącychCzarna niesie Afryka i ożywiającychGlin syryjskich Azyja — aż gdzie opak chodziLuzytańskiej kompasem wyszukana łodziDo nas tu Ameryka. Czemu niebo wielePrzyczyniło faworu, że obywateleLudzkie ma i szlachetne, jako z obyczajów,Tak przyjemnej natury, czym z dalekich krajówRóżno przyjeżdżające ciągnie forysteryJako magnes żelazo, nade wszytko ceryI płeć śliczną białychgłów, którym swym przymiotemJako samo arabskie między inszym zlotemWszytkie tam okoliczne narody przechodzi,I rzecz dziwna, że słońce nic im to nie szkodzi,Które bliską Afrykę i Maury przyległeCiężko pali. Snać kiedyś Atlantydy zbiegłeW te tu kraje od ojca dla jego srogości,Murzynki urodzone, żeby się z czarnościSwej wyzuły i zatym poznane nie byłyOd pogoni za sobą — tą się tu umyłyWodą morską, i zaraz jako śnieg ozdobneCiała wzięły, skąd potym drugie im podobne,Jako się z europskiemi ludźmi pomieszały.W mieście tym białegłowy zawsze panowały.Więc. tę to politykę Wenus upatrzywszyA świeżo od Selima rugowana bywszyZ Cypru sobie świętego — gdy miejsca nic miałaIndziej sposobniejszego — tu przywędrowałaZ dworem swoim i zaraz, jakoby w obłokuNiegdy Eneaszowym, na wszytkim widokuProspektów pospolitych nie ludzkiego dziełaAni ręki śmiertelnej pałac postawiła,Pałac, kształtu którego i fozy wspaniałejOczy dotąd pod niebem żadne nie widziały.A prócz tym Kawallerom wchodzić się tam godzi,Których ona uwiodszy pod znakiem swym wodzi,W dziwne melankolije wprawiła i wnikiI za swoje na wieki ma już niewolniki.Z tych ochmistrze, z tych słudzy i młódź pokojowa,Aż i warta nakoniec u drzwi pałacowa.Był szczero z alabastru, czarno układanyW szachownicę marmurem, zewnątrz mając ścianyOd samych chryzolitów i złota błyszczące,Progi, stopnie, podwoje wszytkie pałająceMiedzią koryntyjacką. Skąd do wielkiej sieniWrota wiodą śpiżane, z kosztownych kamieniWschód powstawa na salę niewymownie śliczną,Gdzie co mogła natura fozą swą rozlicznąPiękniej stworzyć, co ręka śmiertelna umiałaSztuczniej ufloryzować — wszytko tu zebrała.A wprzód odmalowane po podłogach drogichPędzlem Apellesowym owych widzieć srogichObrazy bohatyrów, którzy od tej PaniAż i sami bogowie kiedyś shołdowani:Jako z nich Herkulesa dużego, a onoW skórze lwa nemejskiego piastuje wrzecionoNa łonie u Ijole; Tezeusz po zdradnejSzuka nici umyślnie pięknej AryadnyW labiryncie zawiłym; Jowisz sam to brykaWolem pod Europą, to znowu przymykaDo Ledy się łabęciem, i w guncie wybitejPrzez straż Akryzyowę i trojakie nitySkrada się do panny; Saturnus do ReiPrzez agresty kolące w jednej także knieiCzołga się na kolanach; Mars z Wenerą w sieciPluska złotej a chromy Wulkanus im świeci;Starożytny Sylenus szacując się fanty,Czegoś pilno u pięknej żebrze Atalanty,Która potym ucieka, a o korzyść czyjęZdradzony Enomausz łamie z woza szyję;Pazyfai wszeteczna krowa w Krecie tyczy —I innych nieskończonych kto więcej wyliczyKunsztów i konterfetów, któremi tam oneDrogie stropy jaśnieją. Czemu wydrożoneZ górnych okna kryształów tym więcej dodająWidoku i splendoru, gdy się otwierająNa rozkoszne ogrody i różańce włoskie,Które sama natura i fawory boskieTak różno ubarwiły, że śmiertelne wdziękiAni dzieła najwyższe ludzkiej żadnej rękiNic przed nimi nie mają. Tak o białość z sobąRóże spór z lilijami, tak swoją ozdobąRóżne wiodą tulipy, lak rozkoszną woniąNardy z rozmarynami, że którzy tych broniąA owym co uwłoczą i z cery ich sądzą —Jako Parys przed laty barzo w tym pobłądzą.Ganki zaś ich około bluszczem posnowaneUmbry czynią południe i spassy kochaneMile się przechodzącym. A tu na tej sali,Która wszytka z Amorów i szczerych się paliKupidowych pobudek — bogini więc miewa,Kiedy się Amazyów znaczniejszych spodziewa,Festy swe i publiki. Dalej są pokoje,Które piętra pałacu zastąpiły trojePrócz od samych smaragdów i mozaikowychRobót drogich, którędy po allembasowychUścielonych tapczanach przeście do łożniceKosztowniejszej nad wszytko, gdzie swe tajemniceMa już i ryteraty, ile gdy wesołaKogo ze swych prywatnie kochanków zawoła.A prócz tedy nikomu wniść się tam nie godzi,Tylko co się synaczek pusty jej przechodziŁuczkiem poigrywając, a lam jeszcze dalejUwijają skrzydlaci Amorkowie mali.Skąd wychodząc, na bramie nimfy dwie ulitoZ złota szczero — skazują w dyjamencie rytoPalcatem koralowym znaczne te litery:Tu nowa dziś Cytera cypryjskiej Wenery.Aż gdy o tym daleko sława się rozydzie,Że się upodobało mieszkać tu Cyprydzie,Przyjeżdża fraucymeru ale i płci drugiejKawallerów tak wiele, żeby się za sługiJej oddawszy jako wszech rozkoszy bogini,Lubej konwersacyjej zażywali przy niejI dość czyniąc we wszytkim affektowi swemu,Tak spół żyli, która się podoba któremu.Miała też tam swój pałac Wenerze przeciwnyNiejaka P a s k w a l i n a, białogłowa dziwnejNiesłychanie gładkości, P a s k w a l i n a, któraNie chcąc być tym przymiotem od nikogo wtóra,Zaraz się niepomału tym poturbowała,Że na jej prowincyją Wenus najachałaI miasto podobane, gdzie jedynie onaJako między gwiazdami deliska LatonaNapiękniejszą słynęła. Jakoż wszytkich zgodąŚmiertelne celowała stworzenie urodąTak, że członka nie było w ciele jej żadnegoBez kochania i wdzięku swego osobnego.A wprzód włos po ramionach płynął bursztynowy,Który, kiedy dosięgło słońce więc jej głowy,Zajmował się płomieniem przez ciche piorunyNiecąc reperkussyje i żarliwe łunyPo kosztownych pokojach. Smukowniejsze czołoNad alabastr gładzony wydane wesołoBrwi puszyły, niebieskim równając się lukomOd słońca odrażonym, oczy — dwiema krukom,Wielkie i otworzone, przez obroty żyweŁaski oraz i żądła strzelały szkodliwe,Czym, piękna białogłowa, kogo zabić chciała,Kogo wzajem ożywić — wygodzić umiała.Nos w miarę pociągniony jagody różaneŚliczną dzielił ideą, które — pomieszaneNapół ze krwią i mlekiem — tym wdzięcznościMiały więcej, kiedy wstyd przyrumienił obie. [w sobieUsta krwawsze nad koral słodko się spoiły,Czymby do smakowania sposobniejsze byłyI mordentów przyjemnych. Szyja z żadnym śniegiemTatarskim nie równała, którą swym szeregiemDroga sznura perłowa wkoło opasałaAż gdzie dalej natura wstydem warowała.Pierś zupełna i biała na wierzch się dobywaKształtem dwu pomagranat, której część pokrywaSubtelna bawełnica, a część do wpół nagiejWydawa się na wymiot. Wszytkicby posagiWażył kto Helenine z połowicą świata,Żeby, co zazdrościwa kryje dalej szata,Mógł przeniknąć! Ale dość ciekawemu okuZ tego tylko, co widzi, cieszyć się obroku.Do ślicznej tej urody i płci dziwnie białejTakich nieba kanarów zewnątrz w nię nalały,Że gdziekolwiek stąpiła, gdziekolwiek spojźrzała —Zdało się, że na świecie sama królowałaI sama być rozkoszą. Luboli szła kędy —Róże w trop jej i fjołki zakwitały wszędy;Luboli się rozśmiała — jakoby kto wdzięcznychOknem wielkim uchylił różańców miesięcznych,Tak język ułożyła, tak z cukrowej gębyKlarowniejsze nad kryształ wydawała zębyI w tych ograniczonych szrankach je trzymała,Jakoby nic zbytniego ani w śmiechu miała,Ani w mowie Taidą świegotliwą była,Ale pierwej — co wyrzec — w sobie uważyła,Grzecznością tą nikogo cale kontentującA żądzą i pragnienie dalsze zostawującTym, którzy ją kochali. Owo — co wiek staryRachował trzy Gracyje i chwalił bez miary,Tedy z jednych oczu jej tysiące pałałyA w insze się — gdy chciała — coraz odmieniałyI cery i postaci. Jaka Febe bywa,Kiedy głowę zupełną swoję rozczasywa,Sama jedna wiedzie rej — a daleko od niejŚwiatła insze zostają niebieskich pochodni.Więc się być upatrując w takiej swej ozdobieI wiedząc to do siebie — lak bardzo się w sobieNad wszytko rozkochała, że też pomyśliła,Jakoby w tym Wenerze samej nie spuściła.A tym ludzkie fawory i życzliwe chwałyDumy i prezumpcyjej więtszej w nię nawiały,Gdy jako na codzienny widok i weseleRóżnych się kawallerów schodziło tak wielePod okna jej pałacu, radząc o tym sobie,Żeby — jeżli nie w jakim łaskawszym sposobieWdzięcznej konwersacyjej i spół posiedzeniaMogli się z nią ucieszyć — przynamniej z widzeniaOdnieść rozkosz, już rano około się gmachuPrzewijając na koniech, żeby albo z strachuAbo z dwornej ochoty oknem wżdy spojźrzałaI tak okiem błysnęła, lak widzieć się dałaJako grom wypierzchniony, — już w pozne wieczoryMordując ku świtaniu cytry i bandoryPrzy sonettach uczonych, żeby noc przeczułaI lak lekko ze swej się dzikości wyzuła,Jako zniewczasowana niespaniem orlicaU myśliwca na ręku. Wszytka w tym ulicaWszytko miasto słuchało, co się dla jedynejTylkoż działo uciechy pięknej Paskwaliny.Skąd nioczym nie była, tylko o niej mowa:Gdzieby się lak nadobna wzięła białogłowa,I co za Genijusze stworzyli ją niscy,Ze na samo imię jej jakoby się wszyscyI kochanie zmowili, świetnego jej dworuMieniąc się kompaniją. A jeżli z rumoruTego o niej mniemania codzień przybywało,Cóż więcej, komu widzieć w twarz się jej dostało!Jako się miał szczęśliwym, jako tryumfowałI w bogatej z Kambizem Persyjej królował!Toż postrzegszy i ona takiej w nich ochotyI że tak opadali na sieci jej złotej,Którą z miękkich subtelno pieszczot usnowałaA powierzchnym kandorem ją przycukrowała,Nikomu tak trudnego nie stawiła czoła,Lubo się przejeżdżając rano do kościołaLub pod pozny spacyjer — słońce gdy namdleje, —Żeby każdy nie pełen dobrej był nadziejeO łasce jej i chęci. W tym jednak sposobieTak ostrożnie umiała postępować sobie,Że wszytkim twarz jednako wdzięczną i łaskawą,A nikomu nie szczerą, nikomu nie prawąW rzeczy pokazowała. Kogoli wstydliwymAbo młodym widziała abo bojaźliwym,Tak oczy weń wlepiła, lak mu smakowałaKrwawe usta — jakoby ich nie umykała.Kogo zaś natarczywym abo barzo śmiałym,Tak go wnet animuszem uniosła wspaniałym,Że oczu pomrużywszy wstydliwych ku ziemi,Za szrankami została swymi panieńskiemi.Tak kiedy pomyślila, chmurą się powlekłaI wnet znowu w niebieską pogodę oblekła,Dzień przynosząc różany. Jako gdy w jezierzeCerta srebrna na wędę rybakowi bierze,To pióra mu uwodzi, to porwie, to bawi,Że zdarszy się nakoniec owego zostawiPrzy uciesze i chęci, — takżeć ona tymiWodzić i oszukiwać ponęty słodkimiNieostrożnych umiała. A te tajemnicePrócz same wyrażały w oczu jej źrzeniceNiestateczne i różne. Nimi gdzie kinęła,Tysiąc serc nieużytych zaraz pociągnęłaI sobie shołdowała. Z czego piękna damaJako w sobie na stronie cieszyła się sama,Kto wymówi! i jako — mimo inszych siła —Milsza jej ta jedyna krotofila była!Miała w tym to pałacu roboty misternejPokój jeden, podobny do gdańskiej laternyAbo faru jakiego, na rynek wydany,Gdzie zwykła się ubierać i wzrok paść kochanyPrzez okna kryształowe, cokolwiek się w mieścieDziało i po ulicach, — tak, że żadne żeście,Żadne takie nie były festy pospolite,Które przed jej miałyby okiem być ukryte.Zaczym wszytko widziała — sama niewidziana.Czasu tedy jednego, gdy jutrzenka ranaZ rąbku purpurowego zorze rozwijała,Ona także wstawając — ze snu przecierałaCiężkie oczy, potymże w krzesełku usiadłaI do ubierania się zwyczajnie zwierciadłaI muszczki i kamfory i pachniące mydła,I które dziś z Sabei wożą rumienidła,Rozkazała gotować. A wnet białegłowyStół tuwalnią okryją. Sama w teletowejSzubce lekkiej po izbie pochadzała sobie,W swojej tej zaniedbanej szerząc się ozdobieI wdziękach przyrodzonych. Jakoż i tak byłaPodobańsza daleko, niżby ustroiłaW sydońskie się purpury. Toż ze srebrnej rosyWodą się umywała, rozpuściwszy włosySpłynione po ramionach, które przyrodzenieW lak prześliczne powiło forgi i pierścienie,Jakoby je do ślubu trojańskiej HelenyPiękniej nie utrafiły drużące Laceny.Więc żeby tak widziana od owych to byłaSwych kochanków — umyślnie okna otworzyła,Gdzie przeciw Fawonijom dmuchającym siedzącA o żadnej jakoby zdradzie nic nie wiedząc,Pilno bardzo słuchała, ktożkolwiek tam z dołuO niej mówił i o jej gładkości pospołuDawał jaki rozsądek, skądby się sprawiła,Czymby też od Wenery pośledniejszą była.I stało się, gdy w oknie owym tam siedziała,A tedy urodziwa nimfa ją czosałaPrzed nią dyjamentowe trzymając zwierciadło,O, jako ich na wymiot wiele len opadło,Gdy jedni ją do łąki na wiosnę rozwitej —Gdzie fjołki, gdzie kazyje i niepospolityZ lilijami szkordyjon, w kwiaty się ozdobnePrzesadzając, akanty tłumią insze drobne —Różno przyrównywali. Po ziemi zaś cudzejI pieszczonych Auzonach wędrowali drudzy,Widzieli Wenecyją i Senę wieżatą,Także wielką Angliją w towar ten bogatą,Pomierzyli Mingrele, Bosny i Bulgary,Cerkiesy, Dyjarbeki, skąd auratbazaryNaskupniejsze tureckie. A jednak w takowejŚwiatowej okolicy nigdziej białej głowyTak pięknej nie widzieli. Byli, co ją zwaliLuzytańską Heleną i aż porównaliZ Neronową Poppeą, której warkocz złotySam więc cesarz rozwodząc z niewieściej pieszczotyLiczył włosy i w takiej zabawie swej onejO każdym z nich osobno wylał wiersz uczony.Ale przypominali inszych nad te siła.O! jakich im konceptów miłość nie roiła!Patrząc mordowali się, jednak w tej lubościNie znaleźli żadnego końca i sytości.Aż jeden z nich zawoła: Hej! co ma z ziemskimi?Czemu nie z boginiami równa idejskimi?Nie z ziemie, nic z stworzenia — ale oprócz z niebaPodobieństw i obrazów szukać jej potrzeba!Cóż nad nic ma i Wenus (rzekli prawdę zgoła),Pani wszytkiej gładkości! Nie jest ani czołaOd niej bezpieczniejszego, ani żywszych oczu.Ono jako w obfitym przebija warkoczuPłeć niebieska i mleko z lilijowej szyjePłynie szczero — jaki ząb, gdy we krwi się zmyje!Patrz jako niestateczne źrzenice biegają,Róże z ust i purpury żywe wyszczerkają!Jaki w twarzy majestat, jaka wdzięczność pała!Wzrost nad strzałę, a ręka niepodobnie biała,Prócz weny lazurowe, które żywot rodzą,Subtelniejsze nad nici zewnątrz ją przechodzą.O! jakie alabastry — sercu gdzie stolicaOtworzone jaśnieją, aż póki granicaIm wstydliwa! Owo tą pięknością i cerąI wszytką swą ozdobą porówna z Wenerą.O czym rozprawowała ona gdy drużyna,O! jako się cieszyła z tego Paskwalina,Jakich Helen i jakich sobie nie stawiałaPrzed oczyma Meluzyn, którym porównała!Cóż nie więcej Wenerze, pani i królowejWszytkiej niewymówionej piękności światowej!Jako więtszą co dalej imprezę zawzięłaI nie już się stworzeniem ziemskim mieć poczęła.Zatymże obrócona do starej swej sługi,Która służąc życzliwie z dzieciństwa czas długiMatce jej Andronijej, pospołu z nią rosłaI onę na sędziwych ręku swych odniosła:»Stello moja, słyszyszli, co to za rozmowyTylkoż o mnie, i że świat nad mię białejgłowyGładszej nie ma ? Co się też o tym zda i tobie ?Ja zaprawdę nie mogę jedno tego sobieSerdecznie powinszować, że ludzkie te znającKochania i fawory, choć się nie kłaniającBardzo nisko Wenerze o łaskę z drugiemi —Mogę sobie szczęśliwą bez niej żyć na ziemi;A jeśliże — co oto i ci tu przyznali —Że jej równą w urodzie —o, wiele mi dali!«Na co Stella: »I owszem wiernieć tego życzę,Jako która za przednią pociechę to liczę,Żeby-ć wszytko po myśli i dobrze się działo,Nadobna Paskwalino. Gdyżby nie przystałoMi inaczej, bo matkę dawno twoję znającI z nią jako rodzoną siostrą się kochając,Czego znaczny dokument — kiedy umierała —Że mi jeszcze dziecinę z rąk cię swych oddała.Zaczym jako radabym żywot dała za cię,Tak wzajem nie życzyła, żeby kiedy na cięZły wiatr wionął. Słyszę to i widzę na oko,Jako sława o tobie wzięła się szerokoI że wszyscy cię chwalą, z czego się nie mogę —Wierz mi — i ja nakochać. Lecz to na przestrogęDawszy tylko, bardzo się rzeczy jednej boję:Żeby Wenus za jaką sobie wzgardę swojęTego nie poczytała, gdy się o tej dowiePod twoim tu pałacem dzisiejszej rozmowie —I złego nie zawzięła serca stąd do ciebie.Bo jako być nie mogą słońca dwie na niebie,...
karolina1670