Nora Roberts - Spirala czasu.pdf

(450 KB) Pobierz
Spirala czasu
Nora Roberts
Spirala czasu
590590885.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Znał ryzyko i chciał je podjąć. Jeden fałszywy krok, jedna nieprecyzyjna komenda i może być po wszystkim, w
zasadzie zanim cokolwiek się zacznie.
Zawsze jednak traktował życie jak hazard. Często - być może zbyt często - działał impulsywnie,
lekkomyślnie pakując się w niebezpieczne sytuacje. Tym razem jednak starannie wyliczył, jakie ma
szanse. Poświęcił dwa lata życia na obliczenia i symulacje, na prace konstrukcyjne. Rozważył, obliczył i
przeanalizował każdy szczegół. Gdy chodziło o pracę, potrafił zachować cierpliwość. Wiedział, co mogłoby się
stać. Nadszedł czas, by się przekonać, w jakim stopniu teoria pokryje się z praktyką...
Niektórzy współpracownicy uważali, że przekroczył cienką linię dzielącą geniusz od szaleństwa.
Nawet entuzjaści jego teorii mieli obawy, że posuwa się za daleko. Opinie innych zupełnie go nie interesowały,
liczyły się wyłącznie rezultaty. A wynik tego najważniejszego doświadczenia w jego życiu
będzie miał wymiar osobisty. Bardzo osobisty.
Za wielkim pulpitem sterowniczym wyglądał bardziej jak korsarz przy kole sterowym niż jak naukowiec
u progu wielkiego odkrycia. Nauka stanowiła jednak treść jego życia. Sprawiła, że stał się prawdziwym
odkrywcą, jak Kolumb czy Magellan. Wierzył w przypadek, w powszechnym znaczeniu tego słowa, w
nieprzewidywalne następstwo pewnych zjawisk i bytów. Teraz miał to udowodnić. Poza obliczeniami,
technologią i wiedzą potrzebował jeszcze tego, co jest niezbędne wszystkim odkrywcom.
Szczęścia.
Leciał sam, w ogromnym cichym oceanie kosmosu, poza uczęszczanymi trasami transportowymi i
komunikacyjnymi. Takiego poczucia spełnienia marzeń nie można osiągnąć w laboratorium. Po raz pierwszy od
rozpoczęcia podróży uśmiechnął się. Spędził w laboratoriach zbyt wiele czasu.
Samotność działała uspokajająco, nawet kusiła. Już niemal zapomniał, jak to jest przebywać tylko w
towarzystwie swych myśli. Gdyby chciał, mógł zwolnić, cieszyć się samotnością tak długo, jak miałby na to
ochotę.
Tu, na krawędzi świata opanowanego przez człowieka, gdzie jego planeta zmalała do rozmiarów widocznej
na niebie gwiazdy, miał czas. A czas stanowił klucz do wszystkiego.
Jeszcze raz sprawdził wszystkie istotne elementy - prędkość, trajektorię, odległość - wcześniej bardzo
starannie obliczone. Konsola rzucała zielonkawą poświatę, roztaczała aurę tajemniczości wokół ostrych
rysów pilota. Koncentrując się, przymrużył oczy i skierował statek w stronę Słońca. Wiedział, co się stanie, jeśli
pomylił się w obliczeniach choćby o mikron. Grawitacja olbrzymiej gwiazdy przyciągnie go i zniszczy. W czasie
krótszym od sekundy statek i pilot przestaliby istnieć.
Całkowita, jednoznaczna klęska, pomyślał, patrząc na Słońce wypełniające już cały ekran. Albo całkowite
zwycięstwo. Wspaniały widok. Jarzące, wirujące światło wypełniało kabinę i oślepiało. Nawet ze znacznej
jeszcze odległości, Słońce miało w sobie siłę życia i śmierci. Jak gorąca kobieta.
Opuścił zasłonę ekranu. Zwiększył szybkość, patrząc na wskaźnik dochodzący do punktu wyznaczającego
granice możliwości statku. Temperatura na zewnątrz gwałtownie rosła. Czekał, wiedząc, że intensywne
światło odizolowane teraz ochronnym ekranem uszkodziłoby mu rogówki. Człowiekowi pędzącemu
w kierunku Słońca grozi ślepota i zniszczenie.
Czekał spokojnie, gdy rozległ się pierwszy brzęczyk ostrzegawczy, czekał, gdy statek zanurkował i zawirował,
miotany wypadkową pędu i siły ciężkości. Spokojny głos komputera informował o prędkości, pozycji i co
najważniejsze, o czasie.
Mimo dudniącego w uszach pulsu, ręce pilota pozostały spokojne i pewne. Z pracujących pełną mocą
silników wydobywały jeszcze trochę dodatkowej prędkości. Leciał w kierunku Słońca, tak szybko, jak nikt
dotąd. Zacisnął zęby i cofnął dźwignię do pozycji zero. Statek zadygotał, przechylił się. Potem opadł. Raz, drugi,
trzeci, zanim pilot zdołał to skorygować. Siła ciągu wcisnęła go w fotel. Chwycił mocniej przyrządy
sterownicze. Gdy walczył o utrzymanie kursu, kabina eksplodowała dźwiękiem i światłem.
Pociemniało mu przed oczami. Pomyślał, że zamiast spalić się w Słońcu, zostanie zmiażdżony przeciążeniami.
Po chwili jednak statek pomknął naprzód, jak strzała wypuszczona z łuku. Starając się odzyskać oddech, pilot
obrał kurs i ruszył ku swemu przeznaczeniu. Na Północnym Zachodzie największe wrażenie wywarła
na Jacobie przestrzeń. Jak okiem sięgnąć, w każdym kierunku rozciągały się lasy, skały i niebo. Ciszę
zakłócał tylko szelest małych zwierząt buszujących w poszyciu i śpiew ptaków nad głową. Ślady na
otaczającym statek śniegu świadczyły o obecności także większych zwierząt. Co ważniejsze, śnieg dowodził, że
obliczenia okazały się niedokładne, co najmniej o kilka miesięcy. Na razie jednak Jacob cieszył się, że jest w
przybliżeniu tam, gdzie chciał się znaleźć. No i że w ogóle żyje.
Wrócił do statku, by odnotować fakty i wrażenia.
Oglądał fotografie i filmy tego miejsca i czasu. Przestudiował starannie wszystkie dostępne informacje
o końcu dwudziestego wieku. Ubrania, język, klimat społeczny i polityczny. Jako naukowiec był zafascynowany.
Jako człowiek nieco rozbawiony, ale też nie na żarty przerażony. I zakłopotany, ilekroć przypominał sobie, że
jego brat wybrał to życie, w prymitywnych warunkach, w niezbyt budującej przeszłości. Z powodu kobiety.
Jacob otworzył schowek i wyjął fotografię. Przykład technologii dwudziestego wieku, pomyślał z rozbawieniem.
Najpierw obejrzał Caleba. Brat miał na twarzy swój zwykły, niewymuszony uśmiech. Siedział wygodnie na
stopniach prowadzących do małej drewnianej budowli, ubrany w obszerne dżinsy i sweter. Obejmował
ramieniem kobietę. Kobietę o imieniu Libby, niewątpliwie atrakcyjną. Może nie tak efektowną, w jakich Cal
zwykle gustował, lecz z pewnością niebrzydką.
Tylko co w niej było takiego, że Cal porzucił dla niej dom, rodzinę i wolność?
Jacob wiedział już od dawna, że bardzo jest ciekaw tej całej Libby. Wrzucił zdjęcie z powrotem do schowka.
Sam ją pozna, sam oceni. Potem da Calowi porządnego kopniaka na rozpęd i zabierze go do domu. Najpierw
jednak musiał zastosować pewne środki ostrożności. W drodze z kokpitu do sypialni zdjął
skafander. Dżinsy i bawełniany sweter, które kosztowały go fortunę, czekały zwinięte w plastikowej
torbie. Doskonała podróbka, pomyślał, podciągając spodnie. No i, trzeba uczciwie przyznać, bardzo wygodne i
miłe w dotyku.
Przebrany, przyjrzał się sobie w lustrze. Gdyby spotkał ludzi podczas swego krótkiego, jak miał nadzieję
pobytu, nie chciałby się wyróżniać. Nie miał ani czasu, ani ochoty na wyjaśnianie wszystkiego ludziom,
którzy byli zbyt prymitywni, by cokolwiek pojąć. Nie życzył też sobie rozgłosu w mediach, tak
nagminnego w epoce, do której przybył. Choć nie zamierzał tego otwarcie przyznać, szary sweter i granatowe
dżinsy bardzo mu odpowiadały. Doskonale układały się na ciele, nie krępowały ruchów.
Najważniejsze, że w tym ubraniu wyglądał jak człowiek z dwudziestego wieku.
Ciemne włosy niemal sięgały mu ramion. Jak zwykle były w nieładzie, gdyż Jacob nie zawracał sobie
głowy troską o fryzurę. Stanowiły jednak ładną oprawę trochę nadto ostrych rysów twarzy. Jacob zabawnie
marszczył brwi. Miał ciemnozielone oczy. Usta, najczęściej ponuro zaciśnięte, gdy ślęczał nad obliczeniami,
potrafiły się jednak czarująco uśmiechać.
Teraz się nie uśmiechał. Zarzucił na ramię torbę i wyszedł na zewnątrz. Ufając bardziej słońcu niż zegarkowi,
uznał, że minęło już południe. Niebo było zadziwiająco puste. Czuł się dziwnie, stojąc pod niebieską kopułą, na
której rysował się jedynie biały ślad w postaci smugi, pozostawiany, jak wiedział, przez archaiczne środki
transportu. Nazywają to samolotami, przypomniał sobie.
Jak cierpliwi musieli być ludzie, pomyślał. Siedzieli obok innych, ramię przy ramieniu, czekając całymi
godzinami na pokonanie trasy z jednego wybrzeża na drugie albo z Nowego Jorku do Paryża. Potem ta sama
męczarnia podczas powrotu...
Oderwał wzrok od nieba i ruszył. Miał szczęście, że słońce świeciło jasno i nie było zbyt zimno. Nie zadbał
o żadną kurtkę czy inną ciepłą odzież. Czuł pod stopami miękki śnieg. Wiatr sprawiał, że na początku
trochę marzł, potem rozgrzał się marszem.
Był naukowcem z powołania, często zatapiał się w pracy przez całe godziny i dni. Nie zaniedbywał
jednak swego ciała, utrzymywał je w takiej samej sprawności, jak umysł.
Spojrzał na naręczny komputer, wskazujący teraz położenie. Cal zadbał przynajmniej o precyzyjne wskazanie
miejsca lądowania statku i położenia domu tej Libby. Niemal trzysta lat później Jacob wydobył tam pojemnik
zakopany przez brata i tę kobietę. Jacob wystartował w roku 2255. Przebył przestrzeń i czas, żeby odnaleźć
brata. I zabrać go do domu.
Gdy tak szedł, nie widział żadnych śladów człowieka ani eleganckich kurortów, które pojawią się tu za sto
lat. Tylko przyroda, wielkie połacie dziewiczej przyrody, nienaruszonej. Słońce malowało na śniegu cienie
wysokich, majestatycznych drzew.
Mimo całej logiki tego eksperymentu i miesięcy przygotowań Jacob czuł się nieswojo. Stał na planecie,
która była teraz dla niego bardziej obca niż Wenus. Wciągał w płuca powietrze; widział, jak przy wydechu
zamienia się w parę. Czuł zimno na twarzy i dłoniach bez rękawiczek i oszałamiający zapach sosen.
A on sam miał się urodzić dopiero w dalekiej przyszłości.
Czy to samo odczuwał mój brat? Nie, myślał Jacob, on nie czuł podniecenia, smaku zwycięstwa. Przynajmniej
nie od razu. Cal był zagubiony, ranny. Nie wybierał się tutaj, stał się mimowolnym więźniem czasu, ofiarą
okoliczności i losu. Zdezorientowany i samotny, dał się oczarować kobiecie.
Jacob zatrzymał się przy strumieniu. Nieco ponad dwa lata temu, przypomniał sobie, albo za dwieście lat,
stałem tu w lecie. Strumień zmienił trochę bieg, lecz miejsce wyglądało podobnie.
Wtedy nie było śniegu, tylko trawa. Ale trawa odrasta, rok po roku, lato po lecie. Miał tego dowód.
Właściwie sam był tego dowodem. Strumień później popłynie szybciej, tam gdzie teraz przebija się między
skałą a grubą warstwą lodu.
Nieco oszołomiony ciszą i samotnością, nabrał w ręce trochę śniegu. Wtedy, gdy szukał pojemnika, także
był sam. Z nieba dobiegał jednak hałas licznych pojazdów, kilka kilometrów dalej znajdowało się skupisko
hoteli. Gdy odkopał skrzynkę, usiadł na trawie i rozmyślał.
Teraz też rozmyślał, tyle że stojąc. Gdyby zaczął kopać, natrafiłby na tę samą skrzynkę. A przecież kilka
dni temu zostawił ją w domu rodziców. Skrzynka istniała tutaj, pod ziemią, tak samo jak w jego własnym
czasie. Tak, jak istniał on.
Gdyby ją teraz wykopał i zaniósł do statku, nie odnalazłby jej w lecie, w dwudziestym trzecim wieku.
Skoro tak, to jak mógłby się znaleźć tu teraz, żeby ją wykopać? Interesująca łamigłówka. Ruszył, pozostawiając
tę kwestię do późniejszego przemyślenia.
W końcu zobaczył domek. Nieważne, że widział go na fotografiach i filmowych symulacjach. Ten był
prawdziwy, rzeczywisty. Z dachu zsuwały się wolno płaty topniejącego śniegu. W oknach osadzonych w
pociemniałym drewnie odbijało się słońce. Z komina ku błękitnemu niebu unosił się dym. Jacob widział dym i
czuł jego zapach.
Zadziwiające, pomyślał. Czuł się jak dziecko, które znalazło pod choinką niezwykły prezent. Prezent należał do
niego. Mógł go badać, analizować, składać i na powrót rozkładać poszczególne elementy, aż wszystko zrozumie.
Poprawił na ramieniu torbę. Zaśnieżoną ścieżką podszedł do ganku. Stopnie zaskrzypiały. Ten kolejny
namacalny dowód realności otaczającego go świata sprawił, że Jacob szeroko się uśmiechnął.
Podniecony odkryciem, nie pomyślał, żeby zapukać. Otworzył drzwi i wszedł do środka.
- Niesamowite, absolutnie niesamowite – powiedział cicho.
Otaczało go drewno. Prawdziwe, wykorzystane hojnie, rozrzutnie. Kamień, taki wykopany z ziemi,
łączył się z drewnem w konstrukcji ogromnego kominka. W kominku płonął ogień. Polana syczały i trzaskały.
Wydzielały cudowny zapach. Pomieszczenie było dość małe i dziwnie piękne.
Jacob mógłby tu spędzić wiele godzin, badając każdy centymetr pokoju i mebli. Chciał jednak zobaczyć
również resztę. Mówiąc cicho do miniaturowego magnetofonu, ruszył w górę po schodach.
Sunny szarpnęła kierownicę landrowera i zaklęła. Jak mogła uwierzyć, że z przyjemnością spędzi
kilka miesięcy w górach? Cisza i spokój! Komu to potrzebne? Wjeżdżając na pochyłość, zmieniła bieg.
Pomysł zaszycia się w tej samotni, żeby wszystko przemyśleć i podjąć najlepszą decyzję, był po prostu
śmieszny. Wiedziała przecież, czego chce. Czegoś wielkiego, spektakularnego. Zdegustowana prychnęła i
odrzuciła z czoła jasne włosy. Fakt, że nie zdecydowała się co do szczegółów, nie ma znaczenia. Wybór sam się
w końcu dokona, jak zwykle. Na pewno nie latanie transportowcami i nie spadochroniarstwo.
Nie balet ani trasa koncertowa z zespołem rockowym. Nie prowadzenie ciężarówki ani pisanie haiku.
Nie każdy w wieku dwudziestu trzech lat już wie, co tak naprawdę chce robić, przypomniała sobie, zatrzymując
samochód przed domkiem. Dzięki metodzie eliminacji w ciągu dziesięciu czy dwudziestu lat będzie już pewnie
kroczyć po drodze do sławy i sukcesu. Bębniąc palcami w kierownicę, przyglądała się domowi. Przysadzisty i
niebrzydki. Na frontowym ganku stał stary fotel na biegunach. Odkąd sięgała pamięcią, stał tam rok po roku,
latem i zimą. W takiej ciągłości kryło się coś uspokajającego. Spokój. Nie, chciała czegoś nowego, czego jeszcze
nie poznała. Westchnęła. Gdyby chociaż w przybliżeniu wiedziała, czego szuka. Jednak zawsze, gdy próbowała
znaleźć odpowiedź na to pytanie, powracała tutaj, do domku w górach. Urodziła się w nim, spędziła pierwsze
lata życia. Chyba dlatego wracała tu zawsze wtedy, gdy życie wydawało się bezcelowe. Czerpała siłę z prostoty.
Choć kochała ten dom, nie wyobrażała sobie, że mogłaby w nim teraz mieszkać, tak jak Libby i jej
mąż. Dzień po dniu, noc po nocy, bez żadnego kontaktu z innymi ludźmi. Sunny mogła się wychować
w lesie, na odludziu, należała jednak całym sercem do miasta, z jego jasnymi światłami i ogromnymi
możliwościami. To tylko wakacje, powiedziała sobie, ściągając wełnianą czapkę i przebiegając niecierpliwie
palcami po krótkich włosach. Należały się jej. W końcu rozpoczęła naukę w college'u w wieku szesnastu lat i
ukończyła ją przed dwudziestymi urodzinami. Potem chwytała się różnych zajęć, w żadnym nie odnajdując
pełnej satysfakcji. Starała się być dobra we wszystkim, co robiła. Może dlatego uczyła się właściwie
wszystkiego, od stepowania do malowania na szkle. Nie chodziło jej jednak o to, by osiągnąć mistrzostwo w
którejś z tej dziedzin. Zostawiała jedno, by zająć się drugim. Zawsze czuła się trochę winna, bo nie
doprowadzała niczego do końca. Musiała jednak coś wybrać. Przyjechała tu, żeby wszystko rozważyć i podjąć
wreszcie ostateczną decyzję. Tylko tyle. Nie ukrywała się, nie uciekała od życia, a już na pewno nie przyjechała
dlatego, że straciła ostatnią pracę. Dwie ostatnie prace, poprawiła się w myślach. W każdym razie miała dość
pieniędzy, żeby się utrzymać do końca zimy. Zwłaszcza tu, gdzie nie było ich nawet na co wydawać. Gdyby
poleciała najbliższym samolotem do Portlandu albo Seattle, pieniądze skończyłyby się w tydzień. A na pewno
nie zamierza prosić o nic już trochę zirytowanych, choć nadal wyrozumiałych rodziców.
- Zostanę, dopóki się nie zdecyduję – powiedziała sobie twardo, otwierając drzwiczki.
Wzięła dwie torby jedzenia, które kupiła w mieście i ruszyła przez śnieg. Przynajmniej udowodnię, że
jestem samowystarczalna, pomyślała. Chyba że przedtem umrę z nudów.
W domu spojrzała najpierw na kominek. Na szczęście ogień nie zgasł. Przeszła do kuchni, postawiła na
stole torby. Libby upierałaby się, żeby je rozpakować. Sunny nie rozumiała jednak, po co tracić czas na
chowanie rzeczy, po które i tak prędzej czy później się sięgnie. Rzuciła kurtkę na krzesło, zdjęła buty i kopnęła
je w kąt. Wyjęła z jednej z toreb ciasto, rozpakowała je i wróciła do saloniku. Zamierzała spędzić popołudnie na
czytaniu. Przyszło jej niedawno do głowy, że może warto studiować prawo. Myśl o staczaniu zażartych bojów w
sądzie miała swój urok. Poza ubraniami, aparatem fotograficznym, blokiem rysunkowym, magnetofonem i
baletkami Sunny zabrała ze sobą dwa pudła książek o różnych zawodach.
W pierwszym tygodniu pobytu w górach zbadała i odrzuciła zawód scenarzysty jako nie zapewniający
stabilności życiowej, medycynę jako zbyt przerażającą oraz prowadzenie sklepu z ubraniami w stylu retro
jako zajęcie zbyt modne.
Prawo jednak stwarza duże możliwości. Mogła zostać chłodnym, surowym prokuratorem albo przepracowanym
szlachetnym obrońcą z urzędu. Warto się temu bliżej przyjrzeć, myślała, pokonując
schody. Im prędzej się na coś zdecyduje, tym szybciej wróci tam, gdzie da się robić coś ciekawszego od
obserwowania roztapiającego się w rynnach śniegu.
Z kawałkiem ciasta w ręku stanęła w drzwiach. I wtedy go zobaczyła. Stał przy łóżku, jej łóżku,
najwidoczniej pochłonięty lekturą magazynu kobiecego, który poprzedniego dnia rzuciła na podłogę. Wodził
palcami po błyszczącym papierze, jakby badał jakiś dziwny materiał.
Stał tyłem do drzwi, był wysoki. Długie włosy wyglądały tak, jakby nigdy ich nie czesał. Sunny
niemal wstrzymała oddech. Starała się ocenić nieproszonego gościa po wyglądzie.
Jak na zbłąkanego turystę wyglądał za porządnie i chyba za mało kolorowo. Dżinsy nie nosiły śladów
zużycia, buty wyglądały na drogie i chyba robione na zamówienie. Nie, nie jest turystą, uznała, ani głupcem,
który wybrałby się w tym stroju w zimie w góry.
Był dość szczupły, choć obszerny sweter mógł kryć silne mięśnie. Jeśli to złodziej, tracił niepotrzebnie czas
na przeglądanie magazynu, zamiast poszukać czegoś cenniejszego.
Spojrzała na komodę i kasetkę z biżuterią. Nie miała jej dużo, każda jednak sztuka została wybrana starannie i
bez oglądania się na cenę. No i była jej, tak jak dom i pokój, do którego ten facet po prostu wtargnął.
Rozwścieczona rzuciła na podłogę ciasto, chwyciła jedyną znajdującą się w zasięgu ręki broń, czyli pustą
butelkę, i zaatakowała.
Jacob coś usłyszał. Kątem oka dostrzegł szybujący ku niemu przedmiot i instynktownie się uchylił.
Butelka minęła głowę i z hukiem roztrzaskała się o ścianę.
- Co...
Zanim zdążył wypowiedzieć drugie słowo, coś podcięło mu nogę i runął. Leżał na plecach i patrzył na
wysoką, szczupłą kobietę o jasnych włosach i szarych oczach. Stała w rozkroku, w starej jak świat postawie
bojowej.
- Nawet o tym nie myśl - ostrzegła. - Nie chcę cię skrzywdzić, więc wstań bardzo powoli. Potem zejdź na
dół i wynocha. Masz na to trzydzieści sekund.
Nie odrywając od niej spojrzenia, Jacob uniósł się na łokciu. Uznał, że obcując z przedstawicielką
prymitywnych tubylców, powinien zachować ostrożność.
- Słucham?
- Słyszałeś, co mówiłam, przyjacielu. Mam czarny pas. Czwarty dan. Spróbuj czegoś, a zmiażdżę ci
czaszkę, jak łupinkę orzecha.
Uśmiechała się. Gdyby nie to, przeprosiłby i wyjaśnił, dlaczego tu jest. Uśmiechała się jednak, a wyzwanie
jest wyzwaniem. Bez słowa naprężył mięśnie i wylądował miękko na nogach, w pozycji stanowiącej lustrzane
odbicie postawy napastniczki. Dostrzegł w jej oczach zdziwienie. Nie strach, a zdziwienie. Zablokował pierwszy
cios, odczuł go jednak silnie w ramieniu. Potem obrócił się na tyle szybko, by dobrze wymierzone kopnięcie nie
trafiło w podbródek.
Jest szybka, uznał. Szybka i zręczna. Nie atakował. Blokował tylko ciosy albo się uchylał, oceniając kobietę.
Bardzo odważna, pomyślał z podziwem. Wojowniczka w świecie, który jeszcze potrzebuje wojowników. Jeśli
Jacob miał jakąś słabość, do której się przyznawał, były nią sztuki walki.
Nie lekceważył przeciwniczki. Wiedział, że skończyłby wtedy na podłodze, z jej stopą na gardle.
Potężne kopnięcie, którego nie zdołał zablokować i które trafiło w klatkę piersiową, uzmysłowiło mu
powagę sytuacji. Jesteśmy sobie równi, uznał po pięciu ciężkich minutach, tyle że ja mam przewagę zasięgu
ciosów i wagi.
Postanowił wykorzystać oba te plusy. Zrobił zwód, zablokował uderzenie i wykonał rzut, posyłając kobietę
na łóżko. Zanim zdążyła się pozbierać, przygniótł ją swoim ciężarem, ostrożnie unieruchamiając jej ręce za
głową. Nie mogła swobodnie oddychać, lecz nie brakło jej sił. Wpatrując się w niego z nienawiścią, włożyła całą
energię w jeden, ostatni ruch. Ledwie udało się mu przekręcić i uniknąć ciosu kolanem w jądra.
- Niektóre sposoby walki są ponadczasowe - mruknął, dysząc ciężko i przyglądając się kobiecie.
Wyglądała olśniewająco, może z powodu wysiłku fizycznego. Zaczerwienione policzki harmonizowały
ze słoneczną barwą włosów. Te, krótko ostrzyżone, podkreślały regularne rysy twarzy. Miała wystające
kości policzkowe. Jak pradawne wojownicze ludy, pomyślał, wikingowie lub Celtowie. Duże szare oczy
przepełniał gniew, nie było w nich strachu. Do tego pełne usta. Pachniała jak las - rześko, egzotycznie
i obco. - Jesteś bardzo dobra - pochwalił.
- Dziękuję - warknęła. Nie walczyła. Wiedziała, kiedy trzeba walczyć, a kiedy rozmawiać. Przygniatał
ją, przedtem zwyciężył, nie była jednak gotowa do omawiania warunków kapitulacji. - Byłabym
wdzięczna, gdybyś ze mnie zlazł.
- Za chwilę. Masz zwyczaj witać ludzi, rzucając ich na podłogę?
Uniosła brew.
- A ty lubisz włamywać się do cudzych domów i myszkować po sypialniach?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin