3936344-Wiedzmintom-IV-Wiea-jaskki.pdf

(1317 KB) Pobierz
ANDRZEJ SAPKOWSKI
A NDRZEJ S APKOWSKI
W IEŻA J ASKÓŁKI
(1/2)
Tom 4
2
- Mogę dać ci wszystko, czego zapragniesz - powiedziała wróżka. - Bogactwo, władzę i sceptr, sławę, długie i
szczęśliwe życie. Wybieraj.
- Nie chcę bogactwa ni sławy, władzy ni sceptru - odrzekła wiedźminka. - Chcę mieć konia, który byłby
czarny i niedościgły jak nocny wicher. Chcę mieć miecz, który byłby jasny i ostry jak promień księżyca. Chcę
nocą czarną przebiegać na mym czarnym koniu świat, chcę porażać moce Zła i Ciemności moim świetlistym
mieczem. Tego pragnę.
- Dam ci konia, który będzie czarniejszy niż noc i lotniejszy od nocnego wichru - przyrzekła wróżka. - Dam
ci miecz, który będzie jaśniejszy i ostrzejszy aniżeli księżycowy promień. Ale żądasz niemało, wiedźminko,
będziesz więc musiała drogo mi zapłacić.
- Czym? Wszakże nie mam niczego.
- Twoją krwią.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
R OZDZIAŁ PIERWSZY
Jak powszechnie wiadomo, Wszechświat - podobnie jak życie - toczy się kołem. Kołem, na którego obręczy
zaznaczono osiem magicznych punktów, dających pełny obrót, czyli cykl roczny. Punktami tymi, leżącymi
na obręczy koła w parach dokładnie naprzeciw siebie, są: Imbaelk - czyli Kiełkowanie, Lammas - czyli
Dojrzewanie, Belleteyn - Rozkwit oraz Saovine - Zamieranie. Są także na kole zaznaczone dwa Solstycja,
czyli Przesilenia - zimowe, zwane Midinvaerne oraz Midaete, letnie. Są także dwa Ekwinokcja, czyli
Równonoce - Birke, wiosenna i Velen, jesienna. Daty te dzielą okrąg na osiem części - i tak też w kalendarzu
elfów dzieli się rok.
Lądując na plażach w okolicach ujść Jarugi i Pontaru, ludzie przywieźli tu ze sobą własny kalendarz, oparty
na księżycu, dzielący rok na dwanaście miesięcy, dających cykl rocznej pracy rolnika - od początku, od
wykonywanych w styczniu tyk aż do końca - do czasu, gdy mróz zamieni ziemię w twardą grudę. Ale choć
ludzie inaczej dzielili rok i liczyli daty, zaakceptowali elfie koło i osiem punktów na jego okręgu. Przejęte z
elfiego kalendarza Imbaelk i Lammas, Saovine i Belleteyn, oba Przesilenia obie Równonoce również wśród
ludzi stały się ważnymi świętami, datami uroczystymi. Wyróżniały się wśród innych dat tak bardzo, jak
samotne drzewo wyróżnia się wśród łąki.
Daty te wyróżnia bowiem magia.
Nie było - i nie jest - żadną tajemnicą, że owych osiem dat to dni i noce, podczas których niezwykle nasila
się czarodziejska aura. Nikogo nie dziwią już magiczne fenomeny i zagadkowe zjawiska, które towarzyszą
tym ośmiu datom, zwłaszcza zaś Ekwinokcjom i Solstycjom. Do fenomenów takich wszyscy już się
przyzwyczaili i rzadko budzą one większą sensację.
Ale tego roku było inaczej.
Tego roku ludzie jak zwykle uczcili jesienne Ekwinokcjum uroczystą rodzinną wieczerzą, podczas której na
stole znaleźć się musiało jak najwięcej płodów z tegorocznych zbiorów, choćby po odrobinie każdego. Tak
kazał zwyczaj. Spożywszy wieczerzę i podziękowawszy bogini Melitele za urodzaj, ludzie udali się na
spoczynek. I wówczas zaczęła się makabra.
Tuż przed północą zerwała się straszliwa zawierucha, zadął potępieńczy wicher, w którym poprzez szum
przyginanych niemal do ziemi drzew, skrzyp krokwi i łomot okiennic słychać było upiorne wycia, krzyki i
zawodzenia. Rodzone po niebie chmury przybrały fantastyczne kształty, wśród których najczęściej
powtarzały się sylwetki galopujących koni i jednorożców. Wieja nie cichła przez dobrą godzinę, a w nagłej
ciszy, jaka po niej nastąpiła, noc ożyła trylem i furkotem skrzydeł setek lelków kozodojów, owych
tajemniczych ptaków, które według ludowych wierzeń grupują się, by nad kimś, kto dogorywa, odśpiewać
demoniczną konajączkę. Tym razem chór lelków był tak wielki i głośny, jak gdyby skonać miał cały świat.
Lelki dzikimi głosami wyśpiewywały konajączkę, nieboskłon zaś pokryły chmury, gasząc resztki
księżycowego światła. Wówczas zaskowyczała straszna beann'shie, zwiastunka czyjejś rychłej i gwałtownej
śmierci, a przez czarne niebo pocwałował Dziki Gon - orszak płomiennookich upiorów na kościotrupach
koni, szumiący strzępami płaszczy i sztandarów. Jak co kilka lat. Dziki Gon zebrał swe żniwo, ale od
dziesięcioleci nie było ono tak straszliwe - w samym tylko Novigradzie doliczono się dwudziestu kilku osób
zaginionych bez śladu ni wieści.
3
Gdy Gon przegalopował i rozwiały się chmury, ludzie zobaczyli księżyc - malejący, jak zwykle w czas
Zrównania. Ale tej nocy księżyc miał barwę krwi.
Lud prosty miał dla ekwinokcyjnych fenomenów wiele wytłumaczeń, różniących się zresztą znacznie,
stosownie do specyfik regionalnych demonologii. Astrologowie, druidzi i czarodzieje też mieli
wytłumaczenia, ale w większości błędne i sklecone na wyrost. Mało, niezwykle mało było ludzi, którzy
potrafili zjawiska te powiązać z rzeczywistymi faktami.
Na Wyspach Skellige, dla przykładu, nieliczni bardzo zabobonni widzieli w kuriozalnych ewenementach
zapowiedź Tedd Deireadh, końca świata, poprzedzonego bitwą Ragh nar Roog, finalną walką Światła i
Ciemności. Gwałtowny sztorm, który w noc Jesiennego Zrównania wstrząsnął Wyspami, zabobonni uznali
za falę pchaną dziobem potwornego Naglfara z Morhoggu, wiozącego armię widm i demonów Chaosu
drakkara o burtach zbudowanych z trupich paznokci. Ludzie światlejsi lub lepiej poinformowani łączyli
jednak szaleństwo niebios i morza z osobą złej czarownicy Yennefer - i jej straszną śmiercią. Jeszcze inni -
jeszcze lepiej poinformowani - widzieli we wzburzonym morzu znak, że oto kona ktoś, w czyich żyłach
płynie krew królów Skellige i Cintry.
Jak świat długi i szeroki, była też noc jesiennego Ekwinokcjum nocą zmór, koszmarów i widziadeł, nocą
raptownych, duszących i roztętnionych grozą przebudzeń wśród mokrych od potu i starganych prześcieradeł.
Widziadła i przebudzenia nie omijały i głów najjaśniejszych - w Nilfgaardzie o Złotych Wieżach przebudził
się z krzykiem cesarz Emhyr var Emreis. Na Pomocy, w Lan Exeter, zerwał się z łoża król Esterad Thyssen,
budząc małżonkę, królową Zuleykę. W Tretogorze zerwał się i sięgnął po sztylet arcyszpieg Dijkstra, budząc
małżonkę ministra afcaa-bu. W zamczysku Montecalvo zerwała się z adamaszkowej pościeli czarodziejka
Filippa Eilhart, nie budząc małżonki hrabiego de Noailles. Przebudzili się - mniej lub bardziej gwałtownie -
krasnolud Yarpen Zigrin w Mahakamie, stary Wiedźmin Vesemir w górskiej warowni Kaer Morhen, klerk
bankowy Fabio Sachs w mieście Góra Velen, jarl Crach an Craite na pokładzie drakkara "Ringhorn".
Przebudziła się czarodziejka Fringilla Vigo w zamku Beauclair, przebudziła się kapłanka Sigrdrifa ze
swiątyni bogini Freyji na wyspie Hindarsfjall. Przebudził się Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, w
oblężonej twierdzy Maribor. Zyvik, dziesiętnik Burej Chorągwi, w forcie Ban Gleann. Kupiec Dominik
Bombastus Houveoaghel w miasteczku Ciaremont. I wielu, wielu innych.
Mało było jednak ludzi zdolnych wszystkie te zjawiska i fenomeny połączyć z rzeczywistym, konkretnym
faktem. I konkretną osobą. Traf sprawił, że troje z tych ludzi spędzało noc jesiennego Ekwinokcjum pod
jednym dachem. W świątyni bogini Melitele w Ellander.
*****
- Kozodoje... - jęknął pisarczyk Jarre, wpatrzony w ciemność zalegającą świątynny park. - Tysiące chyba ich
są, całe chmary... Krzyczą na czyjąś śmierć... Na jej śmierć... Ona umiera...
- Nie gadaj bzdur! - Triss Merigold odwróciła się gwałtownie, uniosła zaciśniętą pięść, przez moment
wyglądało, że pchnie lub uderzy chłopca w pierś. - Wierzysz w głupie zabobony? Wrzesień się kończy, lelki
grupują się przed odlotem! To całkiem naturalne!
- Ona umiera...
- Nikt me umiera! - krzyknęła czarodziejka, blednąc z wściekłości. - Nikt, pojmujesz? Przestań pleść!
W bibliotecznym korytarzu przybywało adeptek, pobudzonych nocnym alarmem. Ich twarze były poważne i
blade.
- Jarre - Triss uspokoiła się, położyła chłopcu dłoń na ramieniu, ścisnęła silnie. - Jesteś jedynym mężczyzną
W świątyni. Wszystkie patrzymy na ciebie, szukamy w tobie oparcia i pomocy. Nie wolno ci się bać, nie
wolno ci panikować. Opanuj się. Nie rób nam zawodu.
Jarre odetchnął głęboko, próbując uspokoić drżenie rąk i warg.
- To nie strach... - wyszeptał, unikając wzroku czarodziejki. - Ja się nie boję, ja się martwię! O nią.
Widziałem we śnie...
- Ja też widziałam - zacisnęła wargi Triss. - Śniliśmy ten sam sen, ty, ja i Nenneke. Ale ani słowa o tym.
- Krew na jej twarzy... Tyle krwi...
- Milcz, prosiłam. Nenneke nadchodzi.
Arcykapłanka podeszła do nich. Twarz miała zmęczoną. Na nieme pytanie Triss odpowiedziała przeczącym
ruchem głowy. Zauważywszy, że Jarre otwiera usta, uprzedziła go.
- Niestety, nic. Gdy Dziki Gon przelatywał nad świątynią, zbudziły się prawie wszystkie, ale żadna nie miała
wizji. Nawet tak mglistej jak nasze. Idź spać, chłopcze, nic tu po tobie. Dziewczęta, proszę do dormitorium.
Oburącz potarła twarz i oczy.
- Ech... Ekwinokcjum! Cholerna noc... Idź się położyć, Triss. Nic nie możemy zrobić.
4
- Ta bezsiła - zacisnęła pięści czarodziejka - doprowadza mnie do szału. Na myśl, że ona tam gdzieś cierpi,
że krwawi, że grozi jej... Psiakrew, gdybym wiedziała, co zrobić!
Nenneke, arcykapłanka świątyni Melitele, odwróciła się.
- A próbowałaś się modlić?
*****
Na Południu, hen za górami Amell, w Ebbing, w krainie zwanej Pereplutem, na rozległych mokradłach
przeciętych rzekami Yeldą, Lete i Arete, w miejscu oddalonym od miasta Ellander i świątyni Melitele o
osiemset mil lotem wrony, koszmar senny gwałtownie zbudził nad ranem starego pustelnika Vysogotę.
Przebudzony Vysogota za nic nie mógł przypomnieć sobie treści snu, ale dziwny niepokój nie pozwolił mu
już usnąć.
- Zimno, zimno, zimno, brrr - gadał do siebie Vysogota, maszerując ścieżką wśród trzcin. - Zimno, zimno,
brrrr.
Kolejna pułapka była pusta. Ani jednego piżmaka. Wyjątkowo nieudany połów. Vysogota oczyścił pułapkę
ze szlamu i rzęsy, mamrocząc przekleństwa i pociągając zziębniętym nosem.
- Zimno, brrr, hu - ha - gadał, idąc w kierunku skraju bagna. - A przecie to jeszcze wrzesień! Przecie dopiero
cztery dni po Ekwinokcjum! Ha, takich chłodów w końcu września nie pamiętam, jak długo żyję. A żyję
przecież dość długo!
Kolejna - przedostatnia już - pułapka też była pusta. Vysogocie nie chciało się nawet kląć.
- Niechybnie tak jest - ględził, idąc - że klimat oziębia się z roku na rok. A teraz wygląda, że efekt oziębiania
będzie postępował lawinowo. Ha, elfy przewidziały to już dawno temu, ale kto wierzył w przepowiednie
elfów?
Nad głową starca znowu zaterkotały skrzydełka, mignęły szare, niesamowicie szybkie kształty. Mgła nad
moczarami znowu rozdzwoniła się dzikim, urywanym trylem lelków kozodojów, szybkim klaskaniem
skrzydełek. Vysogota nie zwracał na ptaki uwagi. Zabobonny nie był, a kozodojów zawsze było sporo na
bagnach, zwłaszcza o świcie latały tak gęsto, że aż strach brał, że o głowę zawadzą. No, może nie zawsze
było ich tak wiele jak dziś, może nie zawsze wołały tak potępieńczo... Ale cóż, ostatnimi czasy przyroda
wyprawiała dziwne figle, a kuriozum goniło kuriozum, każde bardziej kuriozalne od poprzedniego.
Wyciągał właśnie z wody ostatnią - pustą - pułapkę, gdy usłyszał rżenie konia. Lelki zamilkły nagle, jak na
komendę.
Na mokradłach Pereplutu były kępy, suche, wyżej położone miejsca, porośnięte czarną brzozą, olchą,
świdwą, dereniem i tarniną. Większość kęp trzęsawiska otaczały tak dokładnie, że było absolutnie
niemożliwe, by dotarł tam koń lub nie znający ścieżek jeździec. A jednak rżenie - Vysogota usłyszał je
znowu - dobiegało właśnie z takiej kępy.
Ciekawość przemogła ostrożność.
Vysogota słabo znał się na koniach i ich rasach, ale był estetą, umiał rozpoznać i docenić piękno. A kary koń
o sierści lśniącej jak antracyt, którego zobaczył na tle brzezinowych pni, był przedziwnie piękny. Był istną
kwintesencją piękna. Był tak piękny, że wydawał się nierealny.
Ale był realny. I całkiem realnie schwytany w pułapkę, zaplątany wodzami i uździenicą w krwistoczerwone,
chwytne gałęzie świdwy. Gdy Vysogota podszedł bliżej, koń stulił uszy, tupnął tak, że aż zadygotał grunt,
zatarmosił zgrabną głową, obrócił się. Teraz było widać, że jest to klacz. Było widać coś jeszcze. Coś, co
sprawiło, że serce Vysogoty zaczęło łomotać jak oszalałe, a niewidzialne kleszcze adrenaliny zacisnęły się na
gardle.
Za koniem, w płytkim wykrocie, leżał trup.
Vysogota rzucił na ziemię worek. I zawstydził się pierwszej myśli, którą było: odwrócić się i uciekać.
Podszedł bliżej, zachowując ostrożność, bo kara klacz tupała, kładła uszy, szczerzyła zęby na munsztuku i
tylko czekała na okazję, by go ugryźć lub kopnąć.
Trup był trupem kilkunastoletniego chłopca. Leżał twarzą ku ziemi, z jedną ręką przygniecioną ciałem,
drugą wyciągniętą w bok i wpitą palcami w piach. Chłopiec miał na sobie zamszowy kubraczek, obcisłe
skórzane spodnie i wysokie do kolan miękkie elfie buty z klamerkami.
Vysogota pochylił się i w tym momencie trup głośno jęknął. Kara klacz zarżała przeciągle, łupnęła kopytami
o ziemię.
Pustelnik ukląkł, ostrożnie obrócił rannego. Odruchowo cofnął głowę i syknął na widok potwornej maski z
brudu i zakrzepłej krwi, jaką chłopak miał w miejscu twarzy. Delikatnie zgarnął mech, liście i piasek z
pokrytych śluzem i śliną warg, spróbował oderwać od policzka zbite w twardy kołtun, sklejone krwią włosy.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin