Doncowa Daria - Kłamstwo na kłamstwie.pdf

(645 KB) Pobierz
Doncowa Daria - Klamstwo na kla
Daria Doncowa
KŁAMSTWO na KŁAMSTWIE
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk
Tytuł oryginału DOMIK TIOTUSZKIŁŻY
Projekt okładki Małgorzata Karkowska
Zdjęcia na okładce Flash Press Media
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja Elżbieta Raiuska
Redakcja techniczna Katarzyna Krawczyk
Korekta Elżbieta Jaroszuk Bożena Burzyńska
Copyright ę by EKSMO Agency Inc.
All rights reserved
Copyright ę for the Polish translation by Ewa
Rojewska-Olejarczuk, 2004
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media, sp. z o.o.
ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Plus 2
Druk i oprawa Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN
ISBN 83-7391-469-2 Nr 4713
* * *
Rozdział 1
Trup nie może wyjść z kostnicy na własnych nogach. Swoją ostatnią
ziemską przystań ciało opuszcza w trumnie, na wózku popychanym
przez sanitariusza o beznamiętnej twarzy. Ale temu, co jeszcze
niedawno było człowiekiem, jest to obojętne, wszelkie emocje są
już poza nim. Całkiem niepotrzebnie większość osób tak się
trzęsie ze strachu przed nieboszczykami. Zmarli nikomu nie są w
stanie zrobić nic złego, a tak naprawdę bać się należy żywych.
Paradoksalnie jednak, choć wiemy, że nieboszczyk nie wyrządzi nam
krzywdy, nie chcemy pozostawać z nim w pokoju sam na sam.
Ale Pietia Romow czuł się w pomieszczeniu obok trupa zupełnie
bezpiecznie. I na dobrą sprawę nie było w tym nic nadnaturalnego.
Pietia studiował na czwartym roku akademii medycznej, zamierzał
zostać anatomo-patologiem, otrzymywał maciupeńkie stypendium, w
domu miał matkę inwalidkę i dorabiał sobie w prosektorium jako
sanitariusz. Z pracy był zadowolony. Po pierwsze, nabierał
doświadczenia, stojąc przy sędziwym Siemionie Diemientjewiczu,
najlepszym w stolicy "doktorze zmarłych", po drugie, dostawał
pensję, która, choć obrzydliwie mała, i tak była wielokrotnie
wyższa niż stypendium, a po trzecie, krewni zmarłych stale
wciskali mu do kieszeni pieniądze, prosząc:
- Niech go pan uczesze, z łaski swojej. Albo:
- Postaraj się, chłopcze, żeby on (trup) wyglądał przyzwoicie.
Piętka się starał. Robił makijaż, układał fryzury. Starych nie
było mu żal, cóż, nażyli się, czas na wieczny odpoczynek, ale na
widok młodych ludzi, leżących na ocynkowanym stole,
nieprzyjemnie ściskało mu się serce. Jak gdyby ktoś mu
przypominał: ty, Piętka, kurde, też możesz kopnąć w kalendarz...
Kostnica szpitala imienia Sawinowa, gdzie pracował Romow, była
starym, dawno nieremontowanym budynkiem z zużytym wyposażeniem.
Klinikę założono jeszcze w czasach Mikołaja II i Piętka
podejrzewał, że przez prawie sto lat istnienia ani razu jej nie
odnawiano. W prosektorium nie było żadnych modnych wynalazków w
rodzaju szaf chłodniczych, gdzie każde ciało leży na oddzielnej
półce albo w oddzielnej szufladzie. Skądże, tu była po prostu
"chłodnia", mniej więcej dwudziestometrowe pomieszczenie, w
którym utrzymywano temperaturę poniżej zera. Zwłoki kładziono
zwyczajnie na wózkach albo na czymś, co do złudzenia przypominało
 
prycze.
Pierwszego grudnia Piętka miał nocny dyżur. Jakoś tak około
drugiej zachciało mu się jeść. Przeciągnął się, zamknął
podręcznik patologii i powlókł się na drugi koniec korytarza.
Mieściło się tam coś w rodzaju kuchenki. Zlew, malutka,
rozsypująca się ze starości lodówka Saratow i czajnik
elektryczny, bynajmniej nie Tefal, ale okropne, niklowane
urządzenie z dziobkiem, wyprodukowane jeszcze w czasach
sowieckich. Czajnik rozgrzewał się długo. Piętka, który chciał
zalać wrzątkiem "danie w pięć minut", czekał cierpliwie, aż
pojawi się para. Potem bez pośpiechu zjadł makaron w sosie
pomidorowym, wypił dwie szklanki niemal czarnej herbaty z cukrem,
spałaszował bułkę z makiem i poczuł, że znów jest w stanie
zagłębić się w podręcznik.
Strząsnął okruszyny z ceraty i ruszył z powrotem do pokoju, w
którym powinien zasiadać dyżurny. Droga prowadziła obok
przechowalni zwłok. Zbliżywszy się do masywnych drzwi, Piętka
zauważył, że są uchylone. Niczego dziwnego się w tym fakcie nie
dopatrzył. Chłodni nie zamykano, bo i po co? Nie było tam nic,
co można by ukraść - po prostu zamykano drzwi na klamkę i już.
A zresztą zamek w drzwiach od dawna był zepsuty, a dyrektor,
któremu Siemion Diemientjewicz zaniósł podanie o nowy zamek,
tylko machnął ręką:
- Kupi się trochę później, tam w ogóle trzeba wymienić całe
drzwi.
Była to prawda, drzwi się wypaczyły i przy futrynie zrobiły się
szpary... A zresztą w prosektorium należało wymienić wszystko,
poczynając od stołów, a kończąc na linoleum.
Piętka pamiętał, że kiedy sam szedł do kuchni, przechowalnia
zwłok była dokładnie zamknięta, ale cholerne drzwi co chwila się
uchylały... Romow z westchnieniem dowlókł się do chłodni i przed
zamknięciem uprzykrzonych drzwi zajrzał do środka.
To, co zobaczył, bardzo go zdziwiło. Dziś w przechowalni
znajdowały się trzy trupy. Dwa dostarczono z interny. Były to
staruszki, które zgasły spokojnie w wyniku przeprowadzonego
leczenia. Trzecie zwłoki przywieziono z izby przyjęć. Młoda,
ładna dziewczyna zmarła z nieustalonych przyczyn i czekała w
kolejce na sekcję. Okazała się prawdziwą pięknością i Piętce było
jej straszliwie żal. Wspaniała figura, cudowne jasne włosy,
piękne dłonie, ciało niemal bez skazy, po prostu miss piękności,
i umarła. Do szpitala zdążyli ją dowieźć, ale na intensywną
terapię już nie.
Teraz jednak na półce leżały tylko staruszki, dziewczyna zaś
zniknęła. Piętka wszedł do pomieszczenia i zagapił się na
klientki. Leżały spokojnie, z odrzuconymi głowami, ze stóp
zwisały im numerki na gumkach. Romow odruchowo przeczytał: "Anna
Konstantinowna Fiedotowa, rok urodzenia 1920" i "Olga Siemionowna
Potworowa, rok urodzenia 1926". Kompletnie zdezorientowany,
zaczął się zachowywać zupełnie irracjonalnie. Najpierw schylił
się i zajrzał pod półki, potem za szafę. Zwłok dziewczyny nigdzie
nie było.
Całkowicie ogłupiały student podszedł do biurka i wpatrzył się
w telefon. Może zadzwonić do Siemiona Diemientjewicza do domu?
Po raz pierwszy Romow poczuł się w kostnicy nieswojo.
Nagle przy drzwiach dał się słyszeć lekki szelest. Piętka,
stojący plecami do wejścia, odwrócił się gwałtownie i poczuł, jak
ziemia usuwa mu się spod nóg, obutych w tanie koreańskie adidasy.
Na progu majaczyła martwa dziewczyna. Jej ogromne niebieskie oczy
patrzyły wprost na przerażonego sanitariusza, jasne
włosy, potargane i brudne, wisiały w niechlujnych strąkach wokół
bladej twarzy.
Przez sekundę trup patrzył na Piętkę, a potem wyciągnął doń
drżące ręce i zachrypiał:
- Pomóż...
 
Dalszych słów student już nie usłyszał; po raz pierwszy w życiu
zemdlał, zdążywszy tylko pomyśleć: "Mama ma rację, powinienem był
zdawać na chemię".
Ostry dzwonek obudził mnie o wpół do siódmej. Jestem
rozpróżniaczoną, niepracującą damą i nigdy nie wstaję tak
wcześnie. Mój dzień zaczyna się o dziesiątej. Chociaż nie zawsze
tak było. Przez długie lata ja, Dasza Wasiljewa, uboga lektorka
języka francuskiego, wychowująca dwoje dzieci przy całkowitym
braku męża, zrywałam się w porze, kiedy wstają z łóżek kierowcy
komunikacji miejskiej. Rano, przed wyjściem do pracy, miałam
mnóstwo do zrobienia: musiałam obrać ziemniaki na kolację,
wyprasować bieliznę, włączyć pralkę. Przytłaczająca większość
kobiet robi to wszystko wieczorem, po powrocie z pracy. Ale moja
pensja w tych odległych czasach wynosiła dziewięćdziesiąt rubli
brutto, alimentów nie otrzymywałam, toteż po odbębnieniu dnia
roboczego leciałam albo na korepetycje, albo na inne fuchy... Do
domu docierałam około jedenastej i padałam na łóżko, czując, że
nie mogę obrócić językiem. Rękami i nogami jeszcze jako tako
władałam, ale organ mięśniowy, którym mełłam bez ustanku przez
dwanaście godzin, ciążył mi jak stopy baletnicy, która odtańczyła
cztery noworoczne spektakle jeden po drugim. I drętwiały mi
szczęki. Uważam, że obowiązkiem nauczycielki jest być w dobrym
humorze i uśmiechać się do uczniów, toteż pod wieczór szczęki
sztywniały mi tak samo jak język i jechałam metrem do domu, nadal
z idiotycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Rozumiecie więc
sami, że wieczorem byłam w stanie tylko runąć na łóżko, nawet się
nie myjąc. Dlatego wszystkie prace domowe przesuwałam na rano i
budzik dzwonił mi nad uchem punkt piąta. Jeżeli czegoś
nienawidziłam, to właśnie tego natarczywego piukania zegarka
bipbipbip... Ten, kto codziennie wstaje do pracy, na pewno
mnie zrozumie. Nic więc dziwnego, że przeobraziwszy się
nieoczekiwanie w bogatą damę, przede wszystkim wyrzuciłam ze
swego pokoju wszystkie przedmioty, które mogłyby dzwonić rankami.
Budziki są w"sypialni mojego syna Arkadego i jego żony Olgi, u
córki budzika nie ma, chociaż Maszka musi wstawać rano do szkoły.
Ale stawianie na jej nocnym stoliku ryczącego zegara kompletnie
nie ma sensu, bo i tak nie usłyszałaby dzwonienia. Naszą
licealistkę budzi gosposia Ira. Jestem chyba wyrodną matką, bo
za każdym razem, gdy słyszę, jak Irka maszeruje korytarzem do
sypialni Maniuszy, a potem wykrzykuje z parteru w równych
odstępach czasu: "Maniusza, wstawaj! Mania, spóźnisz się!
Maniusza, zaraz będzie autobus!", głębiej zakopuję się w pościel
i dziękuję w duchu dziadkowi McMayerowi za to, że zgromadził
majątek. Gdyby baron McMayer nie został bogaczem, gdyby moja
najlepsza przyjaciółka Nataszka nie poślubiła jego prawnuka,
musiałabym sama ściągać Maruśkę z łóżka.
Mieszkałam razem z Nataszką przez wiele lat. Większość przyjaciół
uważa nas za kuzynki, a niektórzy myślą, że jesteśmy siostrami.
I chociaż to nieprawda, łączące nas więzy są o wiele silniejsze
niż rodzinne...
Nie wiadomo, jak byśmy sobie teraz radziły, ale w latach
dziewięćdziesiątych Natalii udało się wyjść za potwornie bogatego
Francuza Jeana McMayera.
To, co wydarzyło się później, bardzo przypomina współczesną
wersję baśni o Kopciuszku. Jean miał olbrzymi majątek, ale
żadnych krewnych, ani w linii prostej, ani krzywej, toteż po jego
śmierci całe bogactwo dostało się Nataszce, mnie i dzieciom.
Oto dlaczego mamy dwa domy, jeden pod Paryżem, a drugi w
podmoskiewskim osiedlu Łożkino, rachunek w banku oraz wszelkie
inne radości życia, i nie musimy się liczyć nie tylko z każdym
rublem, ale nawet z tysiącami.
Nie chcę jednak, abyście myśleli, że jesteśmy ludźmi nazywanymi
obecnie "nowymi Rosjanami". Posiadanie wielkich pieniędzy niezbyt
 
zmieniło nasz sposób życia, wszyscy w domu nadal pracują. Arkady
jest adwokatem, Olga, czyli, jak ją
nazywamy, Kicia, pracuje w telewizji, prowadzi program "Świat
sportu", Maruśka chodzi do szkoły, Nataszka, ku ogólnemu
zaskoczeniu, została pisarką, tworzącą w języku francuskim
obrzydliwie słodkie, ale wściekle popularne powieści
o miłości.
W naszej rodzinie nic nie robią tylko trzy osoby: moje wnuki,
Ańka i Wańka, które są jeszcze za małe, by chodzić do
przedszkola, oraz ja. Nie mam kompletnie nic do roboty.
Nauczycielstwo obrzydziłam sobie do końca życia, a niczego innego
po prostu nie potrafię. Mogłabym poprowadzić dom, ale mamy
gosposię Irę i kucharkę Katierinę, a do wnuków nie dopuszcza mnie
niania Serafima Iwanowna.
W związku z tym dni upływają mi na nicnierobieniu
i wreszcie mogę spokojnie czytać kryminały i wstawać o
dziesiątej.
Dzisiaj jednak musiałam, pożyczywszy od Katieriny budzik, zerwać
się o tak morderczej porze. Że nie chciało mi się tego robić, to
za mało powiedziane, i wcale nie dlatego, że musiałam wstać skoro
świt. Czekał mnie straszny, ciężki dzień.
Zwlokłam się na dół i szczękając zębami z niedospania, włączyłam
w kuchni czajnik. Na progu stanęła zaspana Irka.
- Dario Iwanowno, proszę iść do jadalni, zaraz podam śniadanie.
- Coś ty? - Zamachałam rękami. - Niczego o tej porze bym nie
przełknęła, po prostu napiję się kawy, a wy lepiej przygotujcie
wszystko w salonie.
- Kiedy pogrzeb? - spytała Ira, kuląc się jak z zimna. Też się
wzdrygnęłam.
- O ósmej mamy być w kostnicy z rzeczami, o dziesiątej
wyjeżdżamy, kremacja o dwunastej. Myślę, że wrócimy koło drugiej,
więc nakryjcie na drugą.
- Nie lubię styp - żachnęła się Ira.
- Kto je lubi? Ale trzeba odprowadzić człowieka w ostatnią drogę
jak należy, z blinami, kutią i wódką...
- To okropne - nie mogła się uspokoić gosposia. - Taka młoda,
zdrowa i bach! Nie żyje...
Zasępiłam się. Tak, racja, niestety, musimy dziś pochować Polinę
Zeleznową, córkę mojej bliskiej przyjaciółki. Studiowałyśmy z
Niną Zeleznową na tej samej uczelni, a Pola była młodsza od
mojego Arkaszki o kilka lat, w grudniu tego roku miała skończyć
dopiero dwadzieścia cztery. No i proszę. Zabrakło jej dwóch
tygodni do dnia urodzin! I nawet nie wiem, co jej się stało.
Przedwczoraj około dziesiątej wieczorem Pola zadzwoniła do mnie
na komórkę i wychrypiała strasznym głosem:
- Dasza, umieram...
Pognałam do niej i znalazłam ją nieprzytomną na podłodze, przy
drzwiach do kuchni; obok leżała słuchawka telefoniczna, z której
dobiegały krótkie sygnały. Ostatnim wybranym numerem było "03".
Najwyraźniej Polina najpierw telefonowała do mnie, a potem
usiłowała wezwać pogotowie... Natychmiast tam zadzwoniłam.
Medycy błyskawicznie załadowali chorą do karetki i odjechali.
Kiedy zjawiłam się w szpitalu zaraz po nich, powiedziano mi, że
Polina zmarła z nieustalonych przyczyn. Najgorsze było to, że nie
udało mi się zawiadomić o tragedii jej matki. Trzy lata temu
Ninuszka, wspaniała tłumaczka, swobodnie władająca trzema obcymi
językami, wyszła za mąż za Teda Smitha, Amerykanina mieszkającego
w małym miasteczku koło Los Angeles. Ted jest człowiekiem bardzo
zamożnym, właścicielem lokalnej gazety i radiostacji. Ninkę
ubóstwia, i Zeleznową mieszka teraz w Stanach.
Polina nie wyjechała z matką, bo w tym roku miała zrobić dyplom.
Spędziła tylko w USA całe lato.
Na wieść o nieszczęściu natychmiast rzuciłam się dzwonić do
Ninuszki, ale automatyczna sekretarka w jej domu odpowiadała
 
radosnym głosem po rosyjsku i angielsku: "Cześć, wyjechaliśmy na
urlop, czego i wam życzymy. Jeżeli chcecie, zostawcie wiadomość,
jeśli nie, zadzwońcie po piętnastym grudnia. Ciao!".
No i teraz musiałam pochować Polinę. Wciąż dygocząc z zimna,
wsiadłam do samochodu, włączyłam ogrzewanie na cały regulator i
pojechałam do Moskwy. Nasze Łożkino leży zaledwie o kilka
kilometrów od obwodnicy, ale powietrze jest tu bez porównania
świeższe od stołecznego.
Zaparkowałam przed zdecydowanie niereprezentacyjnym budynkiem,
odrapanym i krzywym, weszłam do środka i nacisnęłam dzwonek przy
drzwiach opatrzonych napisem: "Krewnym wstęp surowo wzbroniony.
Tylko dla personelu".
Wyjrzał pyzaty młodzian w niezbyt czystym białym fartuchu.
- No?zapytał.
- Tu są rzeczy - powiedziałam, wyciągając doń walizeczkę.
- Czyje?
- Poliny Żeleznowej - odparłam, pewna, że usłysz ę coś w rodzaju:
"Proszę mi to dać" albo "Dobrze".
Młodzian jednak zachował się bardzo dziwnie. Skwapliwie wyskoczył
zza drzwi i powiedział grzecznie:
- To nie tutaj.
- Dlaczego? - zdziwiłam się. - Zeszłym razem taki tęgi pan
powiedział, że mam się tu zgłosić pierwszego grudnia z rzeczami.
- Nie, nie - odrzekł szybko sanitariusz. - Proszę iść do kliniki,
drugie piętro, i spytać o Andrieja Władimirowicza Korolowa.
- Po co? - spytałam zaskoczona. Młodzian odrzekł zaaferowany:
- My tu jesteśmy tylko drobne płotki, robimy, co nam każą.
Polecono mi skierować krewnych Żeleznowej do dyrektora.
Kompletnie oszołomiona spytałam:
- I rzeczy też mam zanieść?
- Oczywiście!
- A trumnę?
- To trumienkę pani też przywiozła?
- Naturalnie! - rozzłościłam się. - Co wy tu macie za porządki?
Zmarłych oddajecie rodzinie w workach, czy co? Przecież
powinniście ubrać ciało i ułożyć w trumnie. Nawiasem mówiąc,
zapłaciłam pańskim kolegom za pełną obsługę i jeśli się z panem
nie podzielili, to już nie moja sprawa. A zresztą...
Wyciągnęłam z torebki zielony banknot.
- Niech pan to weźmie i zrobi wszystko, co trzeba.
Ale sanitariusz zdumiał mnie jeszcze bardziej, opędzając się
energicznymi gestami:
- Nie, nie, proszę iść do Korolowa, a trumna niech na razie
postoi na parkingu, przecież przywiozła ją pani karawanem?
- Nie. - Wyszłam z siebie. - Przyniosłam pod pachą. Nie ma pan
głupszych pytań?
- Proszę, niech się pani nie denerwuje - z troską zagdakał
młodzian.
Całkiem zdezorientowana weszłam do głównego budynku, wspięłam się
na drugie piętro, otworzyłam drzwi z tabliczką "Dyrektor" i
nadziałam się na wyjątkowo wredną, nieprzystępną sekretarkę.
- Pani do kogo? - warknęła, świdrując mnie oczkami,
rdzawo-brązowymi jak klapa studzienki kanalizacyjnej.
- Do Andrieja Władimirowicza.
- Czy on wie, w jakiej sprawie?
- Skierowano mnie tu z kostnicy, jestem krewną Poliny Żeleznowej,
dzisiaj...
- Oj - powiedział cerber, przywołując na twarz sztuczny uśmiech
- oczywiście, czekamy na panią, proszę wejść, proszę, tylko niech
się pani nie denerwuje. Serce ma pani zdrowe? Zaraz naleję
waleriany.
Czując, że tracę zdrowe zmysły, weszłam do gabinetu.
- Proszono mnie w kostnicy...
- Jest pani matką Żeleznowej? - Zza biurka zerwał się grubawy
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin