James P. Hogan - Operacja Proteusz (m76).rtf

(1186 KB) Pobierz
James P

 

 

 

 

James P. Hogan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Operacja Proteusz

 

Tytuł oryginału: THE PROTEUS OPERATION

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROTEUSZ

 

 

Starzec Morski z greckiej mitologii znał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, miał dar wieszczenia i przeobrażania się.

Chcąc otrzymać jego przepowiednię, trzeba było go schwytać w czasie snu i przytrzymać, aż wróci do własnej postaci... co dziwnie przypomina zjawisko zaniku funkcji falowej, znane mechanice kwantowej.

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Była niedziela, 24 listopada 1974 roku. Wybrzeża Wirginii spowijał posępny świt. Krople deszczu opadały z brzemiennych chmur skrywających niebo. Niecierpliwe mewy muskały bielą fale oceanu wzburzonego i ciemnego jak ołów. Pienisty pas zoranego morza, ciągnący się prostą linią od mgieł przysłaniających horyzont na wschodzie, wskazywał drogę przebytą przez USS Narwahl — szturmowy okręt podwodny o napędzie nuklearnym — który zmierzał do macierzystej bazy w Norfolk, widocznej już na horyzoncie. Nad okrętem unosiło się leniwie stado mew, towarzysząc jednostce na ostatnich milach rejsu i przepełniając otoczenie krzykliwym jazgotem. Złowieszcza czerń kadłuba okrętu, brudnawa biel mew i grzywaczy — wszystko jawiło się barwami rozmokłej szarości.

Szarość bardzo do tego wszystkiego pasuje — pomyślał komandor Gerald Bowden. Obok niego, na mostku Narwahla, na szczycie ponad sześciometrowej nadbudówki, która na kształt żagla wznosiła się nad kadłubem, dyżurowali jeszcze: pierwszy oficer nawigacyjny i sygnalista. Żywe barwy przystoją dzieciom i kwiatom, kojarzą się ze słonecznymi porankami i wiosną, kiedy wszystko zaczyna się na nowo. Natomiast zwłoki nie mają koloru, chorzy mają cerę jak popiół, wyczerpani są bladzi z wysiłku. Jak siła i życie — również kolory znikały z rzeczy i zjawisk dobiegających swego kresu, a więc świat, dla którego już nie było przyszłości, także powinien jawić się niczym bezbarwna przestrzeń.

Nie miał przyszłości wolny świat Zachodu, a właściwie^Gesztka, która zeń pozostała, chyba że nastąpi jakiś cud. On^J^^isandor Bowden — ślubował tego świata bronić. Ostatnie japcMskl^ prowokacje na Pacyfiku pozwalały przypuszczać, że właśniejsz^kuje się spodziewana od dawna operacja na Hawajach, obliczoite^na

strategiczne odizolowanie Australii. Wykluczone było, aby tym razem Stany Zjednoczone pokornie przystały na akt jawnej agresji, jak zdarzyło się pięć lat wcześniej, gdy imperialna Japonia zajęła Filipiny. Wojna zaś oznaczała, że trzeba będzie rzucić wyzwanie całej potędze nazistowskiej Europy i jej azjatyckim i afrykańskim koloniom. Faszystowskie państwa Ameryki Południowej bez wątpienia również przystąpią do akcji, licząc na udział w podziale łupów. Nie mogło być też wątpliwości co do ostatecznego rezultatu starcia z wszechpotężnym przeciwnikiem. Niemniej jednak Ameryka i garstka pozostałych jeszcze sojuszników zdecydowani byli walczyć, jeśli zajdzie taka konieczność. Prezydent John F. Kennedy wyrażał powszechne uczucia zapowiadając, że nie pójdzie już na „jakiekolwiek dalsze ustępstwa".

Bowden oderwał oczy od wejścia do portu i przeniósł wzrok na czwartą postać na mostku. Rosyjska futrzana czapka z opuszczonymi nausznikami, chroniącymi od wiatru i zimna, i kombinezon spadochroniarza, narzucony na podniszczony mundur polowy wojsk lądowych, wyraźnie odbijały od marynarskich granatów oficerów USS Narwahl. Strój skompletowano z resztek zalegających magazyny okrętu i kapitan Harry Ferracini, z Oddziałów Specjalnych Sił Zbrojnych, nosił go od chwili, gdy przybywszy na pokład Narwahla, zrzucił z siebie łachy robotnika. Zaokrętowanie nastąpiło kilka dni wcześniej, w rejonie wybrzeża południowo-zachodniej Anglii. Kapitana, jego czterech ludzi i grupę cywilów podjęto z łodzi rybackiej. Bowden nie wiedział, na czym polegała misja kapitana, kim byli cywile i w jakim celu sprowadza się ich do Stanów, lecz wiedział, że o takie sprawy nie powinno się pytać. Ale oczywiste było, że przynajmniej dla pewnych oddziałów wojsk Stanów Zjednoczonych wojna przeciwko III Rzeszy i jej wasalom już się rozpoczęła.

Ferracini był mężczyzną przystojnym, proporcjonalnie zbudowanym, o wyraźnych, ciągle jeszcze młodzieńczych rysach. Miał gładką skórę i delikatne usta, a cerę ciemną. Jego oczy były duże, brązowe i zatroskane, jakby zgodne z treścią imienia, które nosił. Słowo harry oznacza przecież udręczenie. Jeśli jednak targały nim jakieś obawy związane z upadkiem demokratycznego świata, z losem narodu, to nic w jego postawie o tym nie świadczyło. Uważnie patrzył na niewyraźne jeszcze zarysy Norfolku, nie pomijał niczego, przenosił wzrok z jednego szczegółu na drugi, z pozorną niedbałością, jak ktoś nawykły do zachowania, które nie może wzbudzać podejrzeń. Bowden przypuszczał, że kapitan dobiega trzydziestki, choć aura powagi, jaką Ferracini tworzył wokół siebie, i nieskora do uśmiechu twarz były raczej charakterystyczne dla kogoś starszego, kto doświadczył cynizmu podczas lekcji życia.

10

Rzeczywiście profesja, którą uprawiał Ferracini, nauczyła go ostrożności i dyskrecji, sprawiła, że stał się małomówny. A jednak w toku paru krótkich rozmów Bowden odkrył, że jest w postawie tego młodego żołnierza coś, co wykracza poza zawodowe nawyki, jakaś emocjonalna przepaść, która jego i jemu podobnych miała izolować od świata osobistych doznać i zwykłych ludzkich uczuć. A może w ten sposób odcinali się tylko od tego świata, który już nic nie znaczył i nigdzie nie zmierzał — zastanawiał się Bowden. Może to sposób, w jaki reaguje całe pokolenie, instynktownie chroniąc się przed nieuniknionym, a więc przed tym, że przyszłości już nie ma?

„Witamy Narwahla w domu" — Melvin Warner, oficer nawigacyjny głośno odczytał świetlny sygnał nadawany z posterunku kapitanatu portu na skraju zewnętrznego falochronu. „Pilot już w drodze. Przykro nam, że pogoda jest podła".

— Wcześnie się obudzili — powiedział Bowden. — Albo oczekują kogoś ważnego, albo wojna już wybuchła. — Obrócił się w stronę sygnalisty. — Nadaj odpowiedź: Dziękujemy, gratulujemy szybkości działania. Pogoda mimo wszystko lepsza tu niż trzysta metrów pod powierzchnią.

— Motorówka z prawej burty — zameldował Warner, jak tylko sygnalista zaczął nadawać. Gestem ręki wskazał na smukłą sylwetę okrętu zakotwiczonego w awanporcie. — Jeden z wielkich lotniskowców, Gerry. Chyba Constellation.

— Zredukować prędkość, otworzyć luki dziobowe, przygotować się do przyjęcia pilota — rzekł Bowden. Zwrócił się do Ferraciniego, podczas gdy Warner powtarzał komendę i wydawał stosowne rozkazy załodze. — Pan i pańscy ludzie, kapitanie, zejdziecie na ląd pierwsi. Wysadzimy was tak szybko, jak tylko się da.

Ferracini potaknął.

Byli jeszcze w połowie Atlantyku, gdy z nadajnika marynarki wojennej w Connecticut, pracującego na skrajnie długich falach, a więc takich, które mogą odbierać okręty podwodne w zanurzeniu, przekazano im depeszę informującą, że kapitan Ferracini oraz sierżant Cassidy mają się pilnie zameldować i że natychmiast po przybyciu do portu otrzymają następne rozkazy.

— Nie oszczędzają was — skomentował Bowden. — Żałuję, że opuścicie nas tak szybko. Mam nadzieję, że nie zawsze tak się dzieje.

— Nie za każdym razem — odparł Ferracini.

— A już zaczęliśmy się poznawać nawzajem.

— No cóż, tak czasami bywa.

Bowden obserwował młodego oficera jeszcze przez chwilę, po czym

11

z westchnieniem i ledwo widocznym wzruszeniem ramion zrezygnował z dalszych prób nawiązania rozmowy.

— Okay, za kilka minut będzimy cumować. Powinien pan teraz zejść na dół i dołączyć do pozostałych w mesie oficerskiej. — Wyciągnął rękę na pożegnanie. — Miło było gościć pana na pokładzie, kapitanie. Cieszę się, że mogliśmy pomóc i życzę powodzenia na przyszłość, bez względu na to, co tam dla pana wymyślili.

— Dziękuję, komandorze — odparł Ferracini zgoła oficjalnie. Uścisnął rękę Bowdena, a następnie Warnera. — Moi ludzie prosili, aby wyrazić wdzięczność za okazaną im gościnność. Chciałbym dołączyć także moje osobiste podziękowania.

Bowden uśmiechnął się i, miast odpowiedzieć, skłonił głowę. Ferracini opuścił mostek i przez luk w kiosku zaczął schodzić do wnętrza okrętu.

Z przedziału znajdującego się tuż pod kioskiem Ferracini przeszedł przez następny luk do pomieszczenia mieszczącego się już w wewnętrznym kadłubie okrętu, a potem przez jeszcze jeden luk i kolejny trap, w dół do przedziału dowodzenia wypełnionego wskaźnikami, pulpitami kontrolnymi i urządzeniami, z których większość stanowiła dlań niewiadomą. Przy stanowiskach manewrowych, po obu stronach przedziału dowodzenia, i z tyłu za podwójnym peryskopem i stołem nawigacyjnym, uwijali się członkowie załogi. Po lewej stronie stały dwa skórzane fotele otoczone instrumentami na podobieństwo kabiny pilota w samolocie. Kojarzyły się bardziej ze stanowiskiem kierowania lotami na lotniskowcu niż z miejscem, z którego steruje się okrętem podwodnym. Oba fotele wyposażone były w pasy bezpieczeństwa, co świadczyło o zdolności manewrowej Narwahla. Sterowanie szybkimi okrętami podwodnymi, takimi jak Narwahl, bardziej przypomina manewrowanie w powietrzu aniżeli żeglugę w tradycyjnym pojęciu.

W dalszej drodze przez zakamarki okrętu Ferraciniemu towarzyszył pierwszy oficer — zastępca Bowdena — i kilku marynarzy. Kierowali się ku dziobowi, idąc korytarzem między kajutą dowódcy a pomieszczeniem dla chorych, aż do mesy, w której zakwaterowano pasażerów na czas rejsu. Cassidy z dwoma żołnierzami — Yorkoffem i Breugo-tem — kończyli pakowanie sprzętu i pomagali ośmiu cywilom, którzy przybyli wspólnie z nimi z Anglii. Na obliczach kilku z nich malował się wyraz zmęczenia i przebytych trudów, choć po czterech dniach wypoczynku, stosownej opieki lekarskiej, a nade wszystko bogatej diety okrętowej, twarze ich zaczynały nabierać rumieńców.

— Już kończymy, Harry — powiedział Cassidy, dopinając ostatni z plecaków, które pakował. — Jak się sprawy mają na zewnątrz? Dopływamy?

12

— Wchodzimy do portu. Właśnie przyjmują pilota na pokład — odparł Ferracini.

— A jak wygląda ukochana ojczyzna?

— Mokro, zimno i wietrznie. Wszyscy gotowi?

— Tak jest.

Mikę Cassidy — przydomek „Kowboj" — był wysokim, chudym mężczyzną. Nosił się nonszalancko, co wielu wprowadzało w błąd. Miał jasne niebieskie oczy, grube blond włosy i postrzępione wąsy. Żołnierzy oddziałów służb specjalnych szkolono do działań parami, i już od z górą trzech lat Cassidy pracował z Ferracinim. Pod względem temperamentu i charakteru, a więc cech wyróżnianych przez psychologów, stanowili bardzo niespójną parę, ale obaj uparcie odmawiali pracy z kim innym.

Marynarze wynieśli sprzęt. Ferracini przyglądał się ludziom zgromadzonym w mesie. Nie było wątpliwości, że po raz ostatni spotykają się w tym zespole. Podróż dobiegła końca w chwili, gdy po czterech wspólnych dniach w ciasnych pomieszczeniach okrętu właśnie się zaczynali poznawać. Wkrótce każdy z nich zostanie odprawiony w swoją drogę. Jak to w życiu — nic stałego, nic trwałego, nic takiego, gdzie można by zapuścić korzenie. Ferracini poczuł się zmęczony ową ciągłą pustką.

Dwaj naukowcy, Mitchell i Frazer, w dalszym ciągu odziani byli w uszyte ręką amatora mundury Oddziału Służby Więziennej Brytyjskiej Policji Bezpieczeństwa, czyli angielskich oddziałów SS utworzonych spośród miejscowych. Dzięki tym właśnie mundurom udało im się zbiec z obozu koncentracyjnego w Dartmoor. Wcześniej jeszcze Mitchell — chemik, specjalista od korozji w warunkach wysokich temperatur — został przymusowo wyznaczony do udziału w pracach badawczych związanych z pierwszą niemiecką wyprawą na Księżyc w roku 1968. Frazer zajmował się bewładnościowymi systemami sterowania komputerowego, gdy Berlin nakazał jego aresztowanie pod zarzutem wykroczeń przeciwko ideologii.

Smithgreen — z całą pewnością nie było to jego prawdziwe nazwisko — był Żydem węgierskiego pochodzenia, matematykiem. W nieprawdopodobny sposób udawało mu się uniknąć aresztowania przez całe lata, które upłynęły od kapitulacji Anglii przed Niemcami na początku 1941 roku. Maliknin był zbiegłym rosyjskim więźniem-robot-nikiem, który pracował przy niemieckich wyrzutniach ICBM — mię-dzykontynentalnych rakiet balistycznych — w północnej Syberii. Pear-ce—też zapewne pseudonim — uczynił wszystko, aby uniknąć zagłady, jaką w latach sześćdziesiątych zgotowano ludności murzyńskiej w Afryce. Wyprostował i utlenił kędzierzawą czuprynę, rozjaśnił skórę na rękach i twarzy.

13

Była wśród nich także kobieta. Nosiła imię Ada. Siedziała teraz bezwolna na krześle na końca stołu w mesie i wpatrywała się pustym wzrokiem w grodź, co zresztą czyniła przez całą podróż. Anglia co prawda skapitulowała w 1941 roku, ale Ada nigdy się nie poddała. Przez ponad trzydzieści lat prowadziła jednoosobową wojnę przeciwko nazistom. W 1941 roku była młodą nauczycielką w Liverpoolu i zapamiętała, jak jej męża, ojca i dwóch braci wzięto jako przymusowych robotników i deportowano na Kontynent. Ślad po nich zaginął i zemsta stała się jedynym celem jej życia. Zeszła do podziemia, posługiwała się fałszywymi papierami, udawała z tuzin różnych postaci i występowała pod różnymi nazwiskami. Powiada się, że uśmierciła stu sześćdziesięciu trzech nazistów, włączając w to gubernatora Rzeszy, trzech komisarzy dystryktów, szefów Gestapo w dwóch miastach i licznych brytyjskich kolaborantów zasiadających we władzach lokalnych. Wielokrotnie ją więziono, przesłuchiwano, bito i torturowano. Sześciokrotnie skazywano ją na śmierć. Cztery razy udało jej się zbiec przed egzekucją, dwa razy natomiast ocalała, gdyż wzięto ją za nieżywą. Dziś zaś, mając pięćdziesiąt parę lat, odczuwała wyłącznie pustkę — w sobie i wokół siebie. Lata nienawiści, walki i cierpień -wypaliły ją do cna. Blizny na prawej dłoni, zniszczone tkanki w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś paznokcie, były świadectwem losu, jaki ją spotkał. Jej walka dobiegła już kresu, ale wiadomości, które miała do zakomunikowania, mogły być bezcenne.

Na koniec Ferracini spojrzał na młodego mężczyznę z wąsami i towarzyszącą mu blondynkę. Wiedziano o nich tylko tyle, że mieli imiona Polo i Candy. Oboje byli amerykańskimi agentami i wracali obecnie po wykonaniu zadania. Ferracini nie miał pojęcia, na czym owo zadanie polegało, i tak właśnie powinno być, jeśli chodzi o sprawy tego typu.

Kadłub zawibrował, gdy wyłączano silniki, i po chwili zapanowała cisza. Nikt z zebranych nie okazywał zbędnych sentymentów i nikt nikogo nie zapewniał o wiecznej pamięci i trwałych więzach przyjaźni. Podziękowano sobie krótko i pożegnano się. Ferracini i Yorkoff poprowadzili całą grupę korytarzem do zejścia na niższy pokład. Następnie skierowali się ku dziobowi, w stronę przedziału torpedowego, gdzie już otwarto główny luk prowadzący na zewnątrz. Jeszcze tylko pożegnali się z oficerami pełniącymi służbę przy trapie, wspięli się na górę i wydostali na wąski zewnętrzny pokład okrętu, nad którym rozpostarto już osłonę z brezentu. Ferracini od razu skierował się do trapu, dołączając do marynarzy, którzy wyładowywali sprzęt. Yorkoff zatrzymał się przy luku, żeby pomóc pasażerom i dopilnować, aby posuwali się z należytą ostrożnością po wilgotnej stali poszycia okrętu. Cassidy i Breugot zamykali orszak.

14

Po zejściu na ląd Ferracini zobaczył najpierw wojskowy autobus i porucznika marynarki, który oczekiwał na pasażerów, a następnie dostrzegł oliwkowego forda z wojskową rejestracją. Stał zaparkowany jakieś kilkanaście metrów dalej. Za kierownicą siedział kierowca w mundurze, a z tyłu, w kabinie pasażerskiej, zauważył jakąś niewyraźną postać. Choć przez zawilgocone od deszczu szyby nie można było rozpoznać, kto jest owym pasażerem, to jednak okrągła jak księżyc twarz i przekrzywiony, pognieciony kapelusz nie budziły wątpliwości. Mógł to być tylko Winslade. I nie miał znaczenia fakt, że na samochodzie powiewał generalski proporczyk, choć Winslade był cywilem. Ferracini wcale nie był zaskoczony. — To typowe dla Winslade'a i właściwie powinienem spodziewać się takiego powitania — pomyślał. Nie zdarzało się bowiem, żeby kogoś wyznaczano do następnego zadania przed oficjalnym i formalnym zakończeniem poprzedniej misji. Ale właśnie wszędzie tam, gdzie rzeczy i sprawy miały się nieregulaminowo, zwykle pojawiał się Winslade.

Porucznik, który czekał przy autobusie, nie miał upoważnienia do przyjęcia dokumentów dotyczących cywilnych pasażerów. Polecono mu tylko przewieźć całą grupę na lotnisko, gdzie już czekały samoloty, którymi mieli dotrzeć do celu. I właśnie na lotnisku oczekiwały kompetentne władze, które formalnie miały się zająć cywilami.

— Sprawdzę, co się tu dzieje — powiedział Ferracini Cassi-dy'emu — a ty musisz pojechać na lotnisko załatwić formalności, a później zabierzemy cię stamtąd.

Cassidy skinął głową na potwierdzenie.

— Byłoby głupio, gdyby ich wszystkich odesłano tylko dlatego, że nie dopilnowaliśmy papierków.

— A wy zabierzcie się z Cassidym — Ferracini zwrócił się do Yorkoffa i Breugota — na lotnisku złapiecie jakieś połączenie do bazy.

Pożegnali się z Ferracinim i wsiedli do autobusu razem z grupą cywilów. Ostatni wsiadł porucznik marynarki i autobus ruszył. Ferracini obejrzał się. Z mostka Narwahla spoglądał nań komandor Bowden, dając znak dłonią na pożegnanie, Ferracini odpowiedział tym samym gestem, następnie zarzucił na ramię swój worek z rzeczami i ruszył przez nabrzeże w kierunku forda.

Kierowca, który oczekiwał przed samochodem, umieścił worek w bagażniku. Winslade otworzył drzwi, Ferracini ro^MHfsi^ wygodnie na siedzeniu pasażerskim i przymknął ocz^- ĆhłonąjCzapach skórzanej tapicerki, otaczającego go luksusu i $fepła, od czego odzwyczaił się w czasie zamorskiej misji.              ?;•'•': V;;

— Rozumiem, że jeszcze musimy zabrać Cass$dył.egO — powiedział

15

Winslade, starannie, jak zwykle, artykułując słowa. — Zabieramy go z lotniska? — zapytał, gdy kierowca uruchamiał silnik.

Ferracini potaknął skinieniem głowy i, nie otwierając oczu, dodał:

— Ma do załatwienia jakieś papierkowe sprawy na lotnisku.

— Na lotnisko — polecił Winslade głośno. Samochód ruszył. — A więc, Harry, jak było tym razem? — zapytał po chwili.

— Myślę, że w porządku. Wszystko poszło według planu. Dotarliśmy do nich i przywieźliśmy.

— Wszystkich? Naliczyłem tylko ośmiu.

— Trójka, która miała dotrzeć przez Londyn, nie zjawiła się. Nie wiemy, co się stało. Pluto jest zdania, że w Londynie musiała nastąpić jakaś wsypa.

— Hmmm... to niedobrze. — Winslade milczał przez chwilę, analizując wiadomość. — Czy znaczy to, że Pluto został zdekonspi-rowany?

— Prawdopodobnie. Zamyka na wszelki wypadek placówkę w Londynie i przenosi się do Bristolu, gdzie zacznie do początku. Być może nastąpi to w ciągu miesiąca.

— Rozumiem. A nasz drogi przyjaciel Obergruppenfuhrer Frichter? Jak mu się teraz powodzi?

— No cóż, nie będzie już wieszał zakładników.

— Co za nieszczęście.

Ferracini otworzył oczy, poprawił się na siedzeniu i zsunął czapkę z czoła.

— Słuchaj, Claud, o co właściwie chodzi? — zapytał. — Jest przecież ustalony tryb postępowania podczas załatwiania kończących się operacji. Skąd więc twoja obecność tutaj i gdzie właściwie jedziemy?

W głosie Winslade'a nie było żadnej wskazówki.

— Przyjechałem po ciebie, bo byłem zwyczajnie ciekawy. Regulaminowy raport złożysz później, w normalnym trybie. Tymczasem są pilniejsze sprawy, którymi trzeba się zająć i właśnie jedziemy w stosowne miejsce.

Ferracini czekał, że może jeszcze coś usłyszy, ale Winslade milczał.

— Okay, rozumiem, a gdzie?

— No cóż, najpierw na lotnisko. Stamtąd polecimy do Nowego Meksyku.

— A dokładnie?

— Tajemnica.

Ferracini spróbował w inny sposób.

— Okay, a po co?

— Na spotkanie z pewnymi interesującymi, jak zobaczysz, ludźmi.

16

— Naprawdę, a z kim?

— A co byś powiedział, gdyby to był na przykład JFK: John Fitzgerald Kennedy?

Ferracini wzruszył ramionami. Znał Winslade'a i wiedział, że choć lubi on czasami żartować, to nigdy nie przekracza pewnych granic. Winslade tymczasem uśmiechnął się, w jego jasnoszarych, przysłoniętych okularami oczach zamigotały iskierki, a twarz wyrażała dumę.

Dobiegał sześćdziesiątki, miał krągłe oblicze, rumianą cerę i takiż nos. Średniego wzrostu, ze śladami siwizny na skroniach, przypominał jowialną postać Dickensowskiego Pickwicka, tylko że był szczuplejszy niż jego powieściowy odpowiednik. Miał na sobie miękki filcowy kapelusz, solidne palto z futrzanym kołnierzem, ciemny jedwabny szalik i brązowe skórzane rękawice. Dłonie złożył na rękojeści bogato zdobionej laski, którą przytrzymywał kolanami.

O Winsladzie wiedziano tylko tyle, ile trzeba, co oznaczało, że niewiele. Tyle, ile on sam uznawał za stosowne ujawniać. Ferracini na przykład, nie wiedział na pewno, kim właściwie jest Winslade i co naprawdę robi, wiedział natomiast, że Winsłade porusza się bez ograniczeń po Pentagonie, ma swobodny dostęp do wszystkich departamentów i regularnie bywa w Białym Domu. Sprawiał też wrażenie, że jest po imieniu z dyrektorami niemal wszystkich instytutów nauko-wo-badawczych w kraju. W ciągu tych wszystkich lat, w czasie których drogi obu mężczyzn wielokrotnie się krzyżowały, Ferracini odbył z Winslade'em wiele rozmów i wydawało mu się, że dysponuje on sporą wiedzą na temat tajnych operacji i że nie jest to wyłącznie wiedza teoretyczna, ale bogate, osobiste doświadczenie wynikające z praktyki. Ferracini był przeświadczony — choć nie miał pewności, bo Winslade nigdy o tym nie wspominał — że był on kiedyś, może dawno temu, oficerem operacyjnym.

Zbliżali się do bramy wyjazdowej z portu i samochód zwolnił. Uniesiono barierę, kapral w mundurze żandarmerii marynarki wojennej dał sygnał wolnego przejazdu, wartownicy zaprezentowali broń. Zaraz potem samochód przyśpieszył, kierując się w stronę bazy lotniczej.

Ferracini zadecydował, że nie będzie już kontynuować tej zabawy w pytania i odpowiedzi. Zacisnął zęby i przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Winslade wzruszył ramionami, uśmiechnął się i z aktówki, którą miał przy sobie, wydobył małe tranzystorowe radio w czarnej obudowie, ze srebrnymi pokrętłami, chromowanymi ozdobami i odchylaną pokrywką z przodu. Jeśli nie liczyć pewnych wojskowych instrumentów, Ferracini nigdy nie widział radia o tak niewielkich rozmiarach.

Operacja „Proteusz"

17

— Prosto z cesarskiej Japonii — skomentował Winslade, odchylając pokrywkę odbiornika. — Nie znajdziesz czegoś podobnego u nas, a tam bawi się tym każde dziecko. W dodatku wyposażone jest w odtwarzacz kasetowy. Chcesz posłuchać? — Wyjął z teczki miniaturową kasetę, wcisnął ją w stosowne miejsce za odchylaną pokrywką, zamknął i nacisnął start. Położył następnie radio na kolanach, oparł się wygodnie i obserwował Ferraciniego.

Ferracini ze zdumieniem słuchał czystego, silnego brzmienia swingu: prowadzącego klarnetu, akompaniamentu saksofonów i rytmu akcentowanego przez kontrabas. Nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Muzyką lat siedemdziesiątych były głównie wojskowe i patriotyczne marsze, Wagner oraz minorowe koncerty propagowane przez tych, którzy uważali, że ratunkiem dla Ameryki może być tylko faszyzm, a także rozpaczliwe lamenty na temat zagłady czekającej liberalnie nastawioną młodzież. Ta zaś muzyka... Była szalona, zupełnie nie przystawała ani do rzeczywistości, ani — tym bardziej — do nastroju Ferraciniego.

Po kilku taktach orkiestrowych z głośnika dobiegły słowa śpiewane przez solistę. Winslade kiwał głową do taktu i wybijał rytm palcami o oparcie siedzenia.

Pardon me, boy,

Is that the Chattanooga choo-choo? Yeah, yeah, track twenty-nine, Boy, you can give me a shine.

Ferracini zmęczonym ruchem przetarł czoło i poprosił:

— Daj spokój, Claud. Dopiero co zszedłem z tej łajby, na której sterczałem przez kilka dni... Sześć tygodni byliśmy po drugiej stronie... Oszczędź mi tego.

You leave the Pennsyhania Station 'bout a ąuarter to four,

Read a magazine and then you 're in Baltimore,

Dinner in the diner,

Nothing could be finer,

Than to have your ham and eggs in Carolina.

Winslade ściszył głośnik.

— Glenn Miller, nie uwierzysz, ale kiedyś to tańczyłem. Ferracini spoglądał na niego z niedowierzaniem. Po raz pierwszy zaczai się zastanawiać, czy aby Winslade nie zwariował.

— Ty? Tańczyłeś?

18

— Właśnie. — W oczach Winslade'a pojawił się obraz odległych wspomnień. — Najlepszym lokalem było Glen Island Casino, tuż przy Shore Road w New Rochelle, pod Nowym Jorkiem. Występowały tam najlepsze orkiestry. Sala koncertowa była na pierwszym piętrze, a przez wielkie, francuskie okna można było oglądać brzegi Long Island po drugiej stronie zatoki. Chodzili tam wszyscy z Westchester County, bogatego przedmieścia Nowego Jorku, i z sąsiedniego stanu Connecticut. A grali tam: Ozzie Nelson, bracia Dorsey, Charlie Barnet z Larrym Clintonem... Nie masz pojęcia, jaki to był świat przed upadkiem Europy i przed atakiem nuklearnym nazistów na Rosję.

Ferracini patrzył z powątpiewaniem na radio, przez chwilę słuchał jeszcze muzyki.

— To bez sensu — zaprotestował.

— Nie o to chodzi — odparł Winslade. — Ale posłuchaj, jest w tej muzyce coś pozytywnego, coś, co budzi zaufanie. Czy nie nastraja cię optymistycznie, Harry? To naprawdę szczęśliwa, swobodna, pełna życia muzyka, muzyka ludzi, którzy mają coś do zrobienia i wierzą, że to zrobią.... wierzą, że potrafią zrobić absolutnie wszystko, co tylko zechcą. Zastanawiam się, co się z tym wszystkim stało.

Ferracini pokiwał głową.

— Nie wiem, a szczerze powiem, że też mnie to specjalnie nie obchodzi. Słuchaj, Claud, jeśli już jesteś w takim sentymentalnym nastroju, to w porządku, ale mnie zostaw w spokoju. Wydawało mi się, że mamy porozmawiać o zadaniu, o którym mnie i Cassidy'emu sygnalizowaliście przez radio. Powiedziałeś też, że ma to coś wspólnego z prezydentem. Czy możemy więc przejść do rzeczy?

Winslade wyłączył muzykę, obrócił się i spojrzał Ferraciniemu prosto w oczy. Przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.

— Ależ ja przez cały czas o tym mówię — rzekł. — Oto twoje następne zadanie, czy też raczej nasze zadanie. Tym razem ja się też zabieram. W rzeczy samej, będę dowodził całą ekipą.

— Ekipą?

— Właśnie. Mówiłem ci przecież, że czeka nas spotkanie z interesującymi ludźmi.

Ferracini starał się połączyć te wszystkie szczegóły w jedną logiczną całość, na koniec potrząsnął głową.

— A więc gdzie jedziemy? Do Japonii, a może gdzieś do japońskich posiadłości? Wzrok Winslade'a zaiskrzył.

— Słowo „gdzie" to niewłaściwe określenie, Harry. Nigdzie nie jedziemy. Zostajemy tu, w Stanach. Pytanie natomiast brzmi: kiedy, w jakiej "epoce?

19

Ferracini patrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Wins-lade udał rozczarowanie i skinął głową w kierunku radia, jakby dawał do zrozumienia, że tam się mieści klucz do tajemnicy.

— Właśnie te lata! — wykrzyknął.

W dalszym ciągu nic nie rozumiejąc, Ferracini znów potrząsnął głową.

— To bez sensu, nie pojmuję. O czym, do diabła, mówisz?

— Rok 1939, Harry. Oto nasze zadanie. Wracamy do świata z roku 1939!

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

Czterdzieści kilometrów na południe od Londynu, w pobliżu miasta Westerham, w południowym Kencie, wznosił się zamek Chartwell. W mroku angielskiego lutowego popołudnia jawił się chłodny i wilgotny na tle otaczających go lesistych wzniesień, uprawnych pól i wiejskich gospodarstw. Sielankowy krajobraz wyglądał tak, jakby od wieków nic się tu nie zmieniało, choć wśród porośniętych lasem wzgórz wyrosły tymczasem nowe domy, a drogami, pod koronami drzew, gęsto przemykały samochody i autobusy, mosty i wiadukty zaś wyznaczały szlak kolei żelaznej, biegnący na południe, w kierunku wybrzeża.

Sam zamek to masywna, dwukondygnacyjna budowla z czerwonej cegły. Pewne jej fragmenty pochodzą jeszcze z czasów królowej Elżbiety I, inne, późniejsze, reprezentują rozmaite style architektoniczne. Chartwell wznosi się pośrodku sporego parku, a od szosy wiedzie doń kręta, sypana żwirem droga. Z tyłu budynku, za trawnikiem, pobudowano liczne oficyny, w których mieszczą się: letnia kuchnia, stajnie i cieplarnie. Dalej zaś, za nimi, wzniesiono altany otoczone krzewami, między którymi ułożono tarasy z piaskowca, ociekające wodą nieustannie pompowaną ze zbiornika na dole. Z góry strumienie opadają, tworząc liczne kaskady, stawy rybne oraz sadzawki, przepełniając całe otoczenie nieustannym szumem. Potężny i nie poddający się zmianom zamek, ł wszystko co go otacza, symbolizuje jakby brytyjski ideał spokoju, dostatku i trwałości.

Dostojny Winston S. Churchill, poseł do parlamentu z okręgu Epping, siedział w gabinecie na piętrze i patrzył na rozpościerający się za oknem widok. Taki sielankowy obraz — pomyślał — nie powstaje z niczego, nie może być i nie jest wyłącznym dziełem natury. O taki stan rzeczy trzeba walczyć przez pokolenia, a następnie chronić

21

go przed siłami zniszczenia i przemocy, które też nie powstają same przez się, ale tkwią w naturze człowieka od jego zarania. Wolność zdobywa się ciężkim wysiłkiem i trzeba ją nieustannie chronić, jeśli ma przetrwać. Wolność jest jak ten ogród rozciągający się za oknem: pod ręką ogrodnika kwitnie i daje owoce, opuszczony — pada ofiarą chwastów, jak cywilizacja wydana na pastwę barbarzyńców. Zanotował tę myśl sądząc, że może kiedyś się przydać, a następnie zapalił cygaro od świecy, ustawionej specjalnie w tym celu na bocznym stoliku. Kłąb tytoniowego dymu spowił biurko i Churchill wrócił do lektury przemówienia, które był wygłosił do swoich wyborców przed pięcioma miesiącami, w sierpniu 1938 roku.

Jakże trudno nam, mieszkańcom miłującej pokój i szanującej prawo Anglii, zrozumieć pasje i zło targające Europą — mówił wtedy. — Czytacie w gazetach o tym, co się dzieje. Bywają tygodnie, które przynoszą dobre wieści, częściej jednak wiadomości są złe, a jeszcze częściej po prostu przerażające. I powiadam wam, bo powiedzieć muszę, że Europa, a wraz z nią cały świat, zmierza ku przepaści i katastrofa wcale nie jest odległa.

Wypowiadał te słowa, nim jeszcze doszło do angielsko-francuskiej kapitulacji przed Hitlerem w Monachium, kiedy to na pożarcie nazistowskim wilkom rzucono Czechosłowację. Chwasty jęły pienić się w ogrodzie, a ogrodników brakuje.

On zaś — Churchill — wraz z nieliczną grupą polityków, głównie z partii konserwatywanej, próbował bić na alarm. Czynił tak od lat, choć uparcie wykluczano go z udziału w rządzie i nie dopuszczano tam, gdzie zapadały decyzje. Tymczasem wycofanie się Niemiec z Ligi Narodów i z Konferencji Rozbrojeniowej w 1933 roku, ledwie dziewięć miesięcy po dojściu Hitlera do władzy, powinno stanowić dostateczne ostrzeżenie. Nie zwracano jednak na to żadnej uwagi. Krwawe czystki, jakie nazyści przeprowadzili w następnym roku, były wyraźnym świadectwem tego, że potężne i uprzemysłowione państwo dostało się w ręce kryminalistów, że rządzą tam teraz prawa dżungli i uliczne gangi bez zasad, ale nawet to nie wywołało oburzenia — protestu, który wtedy wystarczałby do zduszenia w zarodku groteskowego, społeczno-politycznego eksperymentu kaprala Hitlera. I tylko zdecydowanej reakcji Mussoliniego, który dopiero później zmienił orientację, zawdzięczano to, że nazistom nie udał się zamach stanu w Austrii. Niemniej jednak w czasie zamachu doszło do zabójstwa kanclerza Austrii, Dollfussa.

W roku 1935, kiedy Niemcy otwarcie już naruszyły postanowienia

22

traktatu wersalskiego, ogłaszając pobór do wojska i publicznie deklarując utworzenie Luftwaffe, cała reakcja aliantów sprowadzała się do zwołania konferencji w Stresie i uroczystego zgłoszenia formalnego protestu. Ale wkrótce potem Brytyjczycy okazali skruchę i pokorę, zawierając z Niemcami — bez konsultowania sprawy z partnerami francuskimi — traktat morski, który znosił wobec Niemiec wszelkie ograniczenia dotyczące budowy okrętów wojennych, w tym także łodzi podwodnych.

Hasłem dnia stał się pokój za wszelką cenę, ale z jakim skutkiem? Zapłacono za to wysoką cenę. Włochy zostały stracone dla aliantów, Abisynia legła pod ciosami otwartej, niczym nie sprowoko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin