Waldemar Lysiak - 17 Dobry.pdf

(1671 KB) Pobierz
Dobry
20723702.001.png
Nota wydawnicza
Powieść ta została napisana w latach 1984—86, początkowo z
przeznaczeniem do publikacji w rodzimym „drugim obiegu”. Pełnomocnikiem
autora w tej sprawie był młody poeta Jacek Kozik (laureat Nagrody Literackiej
im. ST. Piętaka w roku 1986 za tomik „Tego nie kupisz” ). Jednakże dwaj
przyjaciele autora (dr Andrzej Koryń z Polskiej Akademii Nauk i dr Władysław
Gajowniczek z Kliniki Chirurgii Onkologicznej Szpitala Grochowskiego) po
przeczytaniu maszynopisu zwrócili Łysiakowi uwagę, że ze względu na możliwą
infiltrację wydawnictw drugoobiegowych przez SB lepiej byłoby najpierw
wydać „Dobrego” na Zachodzie. W efekcie Łysiak zdecydował się na
wydawnictwo kanadyjskie. Gdy z Kanady przyjechał po „Dobrego”
przedstawiciel wydawnictwa, Litwin Ramunas Wierzbicki, i gdy Łysiak
otworzył komodę, w której kilka miesięcy wcześniej zamknął „Dobrego”
okazało się, że po „Dobrym” nie ma śladu: zniknąłrękopis, maszynopis, obie
kopie i nawet teczka z notatkami. Fakt, że bezpośrednim sprawcą
„dematerializacji” książki był członek najbliższej rodziny Łysiaka, sprawił
autorowi większy ból niż utrata plonu jego kilkuletniej pracy. W roku 1989 ktoś
trzeci )”nieznajomy dobroczyńca”) zaproponował Łysiakowi sekretne kupno
„Dobrego” i autor za dużą sumę kupił jedną kopię maszynopisu swojej
własnej powieści (tak więc wobec „Dobrego” tytuł tomiku Jacka Kozika
„Tego nie kupisz” okazał się jedyną nieprawdą w tym, znakomitym skądinąd,
zbiorku poetyckim). Dzięki temu „Dobry” mógł się teraz ukazać drukiem. To,
że mógł się ukazać drukiem w Polsce, jest już następstwem efektów zupełnie
innej gry.
2
20723702.002.png
I
Takich ludzi jak „Książę” pokazują w kinach. Potem opuszczasz salę,
marząc, iż jesteś „Księciem”, aż do przystanku, na którym pragniesz tylko, by
nadjechał tramwaj. W życiu nie ma podobnych ludzi, tak jak nie ma
spełnionych marzeń. Wszystko jest kłamstwem, wspomnieniem lub snem.
Długi czas byłem przy nim i musze to opowiedzieć. Może opowiem źle,
ale opowiem, co widziałem, a nikt nie widział więcej, niż ja. Tylko jednego nie
mogłem zobaczyć. Zawsze chciałem ujrzeć, co ma w środku, lecz jak można to
zrobić?
To był facet o pionowym starcie; gdy karuzela dała w cug, inni oglądali
mu podeszwy, zostając coraz niżej, prócz kilku uczepionych jego nogawek.
Ciągnął ich do góry jak samolot, który holuje szybowce. Załapałem się w ten
rejs, ale inną modą — trzymał mnie na ręku, niby własnego dzieciaka. Mówił,
że moja obecność przynosi mu fart. Robiłem za maskotkę.
Był tak charakterny, że bardziej nie można. Twardy i spokojny, nie
narywał się o byle co i na byle co, nie znalazłbyś w nim śladu pozerstwa,
frajerskiego pieprzenia, wydziwiania i strojenia min. Kiedy ktoś go wkurzył, w
oczach zapalała mu się cicha śmierć, bez żadnego grymasu, i to było tak
straszne, że bali się nawet ci, którzy byli niewinni.
Pewnego razu, gdy już każdy kozak w Warszawie mówił o nim
z szacunkiem, chciałem się przypochlebić i powiedziałem mu, że jest sławny.
Odpowiedział, nie patrząc na mnie, szeptem, który nie był podobny do żadnego
innego szeptu:
— Lepiej być szczęśliwym, niż sławnym, „Fokstrot”.
Bo moje pseudo jest „Fokstrot”, od tego, że klawo tańczę. Zrozumiałem,
co miał na myśli, chociaż nie zawsze mi się udawało, a innym jeszcze rzadziej
(tylko „Petro” rozumiał każdy tekst „Księcia”, bo sam miał identyczny styl).
Zapytałem:
— Jak to zrobić?
— To bardzo trudne — mruknął po chwili. — Trzeba albo znaleźć
kogoś... albo myśleć każdego dnia kategoriami wieczności, zamiast tylko o
tym, co masz jeszcze dzisiaj do zrobienia i co zrobili tobie inni.
Tego nie skapowałem od razu, chociaż było proste. Ale czym miałem
chwytać w lot od razu wszystko ja, który słowo kategorie znałem tylko do wagi
w ringu? „Książę” nadawał tyle frajerskich wyrazów, że z początku niektóre
jego teksty były dla nas równie zrozumiałe jak nasza kmina dla frajerów ze
śródmieścia. Uczyłem się przy nim i życia i tych wyrazów, a jak czegoś nie
3
 
kojarzyłem, to szukałem w takim słowniku, gdzie napa—kowano same słowa z
uniwersyteckiej kminy. Wtedy u każdego innego, ktoby mi zapodawał
profesorskim bełgotem, wnerwiałoby mnie, lecz nie u niego. Jemu było z tym
do twarzy. Jemu było do twarzy ze wszystkim, co robi i mówił.
Kminę i grypserę znał nie gorzej od przeciętnego chłopaka z „Dołu”,
Pragi, Targówka i Grochowa, ale nigdy się nie posługiwał. To są gadki różne
jak kurwa, co regularnie chodzi w miasto i cichodajka, taka jest odległość
kminy od grypsery; pierwszą nadają urkowie spod cel, żeby psy i klawisze nie
mogły trafić, co jest grane; grypsera to potoczny język tak zwanego marginesu,
daleki od szyfru kminy, zrozumiały nawet dla drewniaków. Kminę sprzedano
milicji w sześćdziesiątym trzecim czy czwartym (kapusiom, którzy to zrobili,
utopiono łby w kiblach), ale gdybym ja chciał pisać kminą, nie
zrozumielibyście niczego. Grypsera też — tylko z początku byłoby to klawe,
potem byście się zmęczyli. Czasami wrzucam jakiś fant, żeby frajer (przecież
dla nich piszę) miał ubaw, ale to kiwka — wieszam co kilka zdań gównianą
bombkę na choince. Jakbym wśród chłopaków powiedział, że „Fokstrot” to
mój pseudonim, poszedłbym pod fleki, bo pseuda to mieli towarzysze z lasu za
Szwaba, a my mamy ksywy. Tylko „Książę” nie było ksywką —
wymawialiśmy to jak dewoci imię Pana i zawsze między sobą lub o nim, bo do
niego zwracaliśmy się po prostu: szefie.
Kiedy powiedział mi o szczęściu, zabrzmiało jak gdyby nie miał szczęścia,
a przecież je miał. Może nie takie z „kategoriami”, lecz to zwykłe, od dnia,
kiedy pojawił się na bazarze. Miał cholerny fart.
Mojej matce fart kojarzył się zawsze z Opatrznością Boską, ale „Książę”
myślał inaczej. Duchownych i świętych olewał, tak się przynajmniej zdawało,
bo jak mówił o nich, to używał słowa „klecha”, a kiedyś, gdy jechaliśmy na
ulicę Świętego Stanisława i „Żbik” zaczął się kłócić z Pólkiem od którego
Stanisława wzięła się ta nazwa, od tego, co go zwali Kostka, czy od tego, co go
stuknął król, i spytali „Księcia”, który ważniejszy, „Książę” wzruszył ramio-
nami i burknął:
— Nie wiem. Wielu świętych kanonizowano tylko za to, że byli dobrymi
żebrakami.
Polek i „Żbik” zbaranieli i przestali się kłócić.
Ze mną wyciął lepszy numer. Od dzieciaka nie lubiłem księży, najbardziej
od Wielkiej Nocy, kiedy z całą rodziną i z koszykiem poszliśmy do kościoła
święcić jajo. Miałem sześć albo siedem lat i jak proboszcz machnął w nasza
stronę kropidłem, to się wnerwiłem i wrzasnąłem:
— Czego chlapiesz, gnoju!
Ojciec tak mi zerżnął tyłek, że przestałem chodzić na mszę i w każdą
niedzielę, odstawiony jak do komunii, maszerowałem nad Wisłę przyglądać się
4
wędkarzom. Po godzinie wracałem do domu z miną świętego, wsta—wiałem
farmazon o tym, co mówił ksiądz na kazaniu i wszystko było cacy. To samo
robiłem później, jak dorosłem, tylko już nie urywałem się nad Wisłę. Aż
którejś niedzieli matka zobaczyła, że idę ulicą z „Księciem”, wtedy, kiedy
miałem być na mszy. Podbiegła:
— Co ty tu robisz?! Miałeś być w kościele!
Sczerwieniałem jak dziabnięty frajer i zacząłem farmazonić:
— Mamuśka, ja... ja pójdę na pierwszą, bo właśnie mam ważną sprawę...
ja... to jest właśnie mój szef, pan Stefan.
„Książę” ukłonił się mamie z fasonem, ucałował ją w dłoń i powiedział:
— Bardzo panią przepraszam, to moja wina. Józek o pierwszej będzie na
mszy, dopilnuję tego.
Mamie zrobiło się jakoś głupio, coś wymamrotała i odeszła, a „Książę”
spojrzał na sikor (nosił zawsze staromodną „Doxę”, czniał te szpanerskie
z cyferkami, za którymi wszyscy wariowali) i powiedział krótko:
— Zdążysz . Gdzie chodzisz, na Skaryszewską czy do Świętego Floriana?
— Do żadnego — odpowiedziałem.
— Długo tak okłamujesz matkę?
— Długo, szefie. Już nawet nie pamiętam od kiedy. Muszę to robić, bo
zapłakałaby się na śmierć...
Przerwał mi:
— Od dzisiaj będziesz pamiętał, że w każdą niedzielę jesteś na mszy i to
na tej samej, co twoja matka. Zrobisz jej tym przyjemność.
— Kurczę blade, szefie, ona chodzi na sumę, to trwa tyle czasu, że można
wykorkować!
— Zrobisz, co kazałem!
— Szefie, ja w to wszystko nie wierzę, mam się zgrywać przed
ołtarzem?! Lepiej, żebym dalej udawał, iż chodzę rano!
Pofilował na mnie tak, że mi ciary zjechały po krzyżu i wycedził
(przedtem wyjął z ust zapałkę — nie palił, tylko wiecznie gryzł zapałki):
— Masz udawać tak, żeby sam Pan Bóg w to uwierzył! Zrozumiałeś,
„Fokstrot”?
Zrozumiałem, ale znów nie wszystko. U niego nic nie było jasne na
blachę; myślałeś, że jest tak, a po jakimś czasie wychodziło, żeś się kropnął, bo
jest nie tak, tylko prawie tak, albo zupełnie inaczej. Niby nie wierzył w Boga, a
to ,,Pan Bóg” powiedział takim tonem, jakby mówił o kimś, z kim robi się
interesy. Można nie wierzyć facetowi, z którym się je robi, lecz trudno nie
wierzyć, że on istnieje. Tylko, jaki to interes, kiedy nie chodzi się do domu
tego faceta i nie zaprasza go do siebie, bo w ogóle nie chce się z nim
rozmawiać?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin