Lumley Brian - Pierwotny Lad 01 - Dom Cthulhu.doc

(919 KB) Pobierz

 

Brian Lumley

Dom Cthulhu

 

Tytuł oryginału:

The House of Cthulhu and Other Tales of Primal Land

 

Tłumaczenie:



Stefan Baranowski


Dla Malygris


SPIS TREŚCI

 

Wstęp              4

Jak Kank Thad powrócił do Bhur-Esh               18

Księga czarownika               33

Dom Cthulhu               53

Tharquest i wampirzyca              63

Zabić czarownika!              75

Zagadkowa korespondencja              87

Mylakhrion nieśmiertelny              100

Panowie moczarów              107

Wino czarownika              136

Sen czarownika              155

 


WSTĘP

 

O człowieku imieniem Teh Atht, Białym Czarowniku z Wielkiego Pierwotnego Lądu Theem'hdra, i o Rozmaitych Sprawach związanych z Zapomnianym Wiekiem opisanych w prehistorycznym dokumencie pod tytułem Legendy dawnych run

spisał Brian Lumley, na podstawie oryginalnych zapisków Thelreda Gustaua, którego wstęp jest przytoczony poniżej.

Na długo przed Atlantydą, przed Uthmalem i Mu, w czasach tak zamierzchłych, że ogromna większość współczesnych badaczy nie jest przekonana o jego istnieniu, na terenie pierwotnego lądu, Theem'hdra, panował dotychczas nieznany, nieodgadniony Wiek Człowieka. Jak dawno temu to było? Mógłbym powiedzieć, że ten potężny kontynent istniał dwadzieścia milionów lat temu, lecz byłby to jedynie domysł. Może było to czterdzieści milionów albo nawet sto milionów lat temu... nie mam pojęcia.

Wiem tylko, że w 1963 roku, gdy obserwowałem ze stosunkowo niewielkiej odległości fantastyczne erupcje Surtsey, kiedy ta wulkaniczna wyspa wyłaniała się z morza u wybrzeży Islandii, wyłowiłem z fal oceanu potężny kawał zastygłej lawy, która miała się stać przyczyną zmiany zapatrywań całego świata archeologii!

Obiekt ten był nie tylko zdumiewający, lecz także niesamowity. Zdumiewający, ponieważ w masie biało-szarej, porowatej skały była zatopiona kula niebieskiego szkła, która niby oko patrzyła z falujących wód morza. Niesamowity, ponieważ masa ta (której szklista zawartość nawet na pierwszy rzut oka wskazywała na sztuczne pochodzenie) została niedawno wyrzucona z wnętrza nowo narodzonego wulkanu.

Kiedy wyciągnięto znalezisko na pokład, moi ludzie pośpiesznie odłupali wciąż gorącą skorupę lawy i ostrożnie zanieśli ową szklaną kulę do mojej kabiny. Do powierzchni kuli przywarło kilka kropelek wody, a osad lawy i pyłu wulkanicznego rozmywał jej kolor i przesłaniał zawartość. Ale kiedy wytarłem ją ściereczką, zarówno ja sam jak i otaczający mnie ludzie wpatrzyliśmy się w nią z zapartym tchem i na chwilę wrażenie burzliwych narodzin Surtsey zupełnie uleciało nam z pamięci.

W środku bowiem znajdowało się coś, co nie powinno się tam znajdować! Wewnątrz niebieskawej kuli zamknięta była skrzynka ze zmatowiałego, żółtego metalu, w kształcie sześcianu o krawędzi dziewięciu cali. Była zaopatrzona w zaczep i widać było jakby zawiasy, a całą jej powierzchnię pokrywały tajemnicze symbole i wykrzywione pyski jakichś potworów czy smoków, karłów i olbrzymów, węży i demonów oraz innych mrocznych istot rodem z rozmaitych mitów i legend. Jeszcze zanim otworzyłem tę skrzynkę - w istocie zanim w ogóle rzuciłem okiem na jej zawartość - wiedziałem, że jest niezwykle stara... ale nigdy bym nie odgadł, że pochodzi z czasów poprzedzających epokę dinozaurów, tych wymarłych istot, których kości ozdabiają sale współczesnych muzeów. „Przecież - pomyślicie - jeszcze na ziemi nie było ludzi, którzy mieli się pojawić dopiero wiele milionów lat po zniknięciu dinozaurów"... Tak? Ja także tak kiedyś myślałem.

Zawinęliśmy do portu w Reykjaviku, gdzie zabrałem szklaną kulę do hotelu, w którym się zatrzymałem. Była lita, a zarazem zdumiewająco lekka, rodzaj szkła zaś, z którego ją wykonano, był zupełnie nieznany we współczesnym świecie. Kiedy już wykonałem liczne zdjęcia mego znaleziska i pokazałem je swym kolegom i przyjaciołom - aby nie było wątpliwości co do mojego do niego tytułu - usiadłem w swym pokoju, aby zastanowić się nad sposobem wydobycia metalowej skrzynki z wnętrza szklanej kuli.

Gdyby kula była w środku pusta, wówczas zwykłe potrząśnięcie mogłoby wystarczyć, aby skruszyć szklaną powłokę, ale tak nie było, a ja nie chciałem uszkodzić skrzynki, W końcu po dziewięciu pełnych napięcia dniach, kiedy znalazłem się w Londynie, wystarałem się o wiertło z diamentowym ostrzem i przystąpiłem do procesu mozolnego i długotrwałego (tak sądziłem) wiercenia. Ale byłem w błędzie.

Wywierciłem w kuli tylko dwa otwory, każdy sięgający do około cala od skrzynki, gdy z drugiego otworu zaczął wypływać oleisty, niebieski płyn dymiący w zetknięciu z otaczającym powietrzem. Najwyraźniej wiercąc drugi otwór, przebiłem niewidoczną powłokę, która musiała otaczać metalową skrzynkę. Musiało tam także panować podwyższone ciśnienie, ponieważ ów płyn pienił się, wydobywając na zewnątrz i spływając po powierzchni kuli, a tam gdzie jej dotknął, szkło topiło się niczym masło!

Opary wydobywające się z wnętrza kuli gęstniały z każdą chwilą i były tak gryzące, że wkrótce musiałem opuścić pokój i nie mogłem być świadkiem dalszego ciągu przebiegającej tam katalitycznej reakcji. Kiedy w kilka minut później dym rozproszył się, pośpieszyłem do stołu, gdzie ujrzałem złotawo połyskującą skrzynkę pośród resztek stopionego i parującego jeszcze szkła. Próbowałem uratować te kilka kawałków szklanej powłoki, oblewając je strumieniem zimnej wody, ale na próżno: działanie katalizatora było zbyt szybkie. W końcu zająłem się skrzynką...

Palce mi drżały, gdy wytarłszy blat stołu, przenosiłem skrzynkę do gabinetu. Zwolniłem zaczep i uniosłem pokrywę, której zawiasy robiły wrażenie, jakby naoliwiono je zaledwie wczoraj! Przez długą chwilę tylko stałem i patrzyłem, drżąc nas całym ciele i pocąc się z hamowanego podniecenia, po czym zdołałem się opanować i przystąpiłem do wykonania dodatkowych zdjęć... kiedy wyjmowałem ze skrzynki kolejne przedmioty i układałem je na stole.

Był tam maleńki srebrny gwizdek z ustnikiem zalepionym woskiem; kilka małych, ciemnych buteleczek zawierających jakąś gęstą ciecz, oznaczonych czerwono połyskującymi hieroglifami wytłoczonymi na chropawej etykiecie; szkło powiększające w kwadratowej złotej oprawie, ozdobionej filigranowymi arabeskami o intrygujących kształtach, której boki były inkrustowane opalizującą macicą perłową; maleńka czaszka, przypominająca czaszkę małpy, ale tylko z jednym oczodołem w samym środku czoła, cała pokryta złotą folią, a w miejscu oka tkwił sporej wielkości rubin; złożona mapa, wytłoczona na czymś w rodzaju pergaminu, który zaczął się kruszyć, gdy tylko zacząłem ją rozkładać (na szczęście zdołałem zrobić zdjęcie, choć niezbyt udane, zanim pergamin rozpadł się w pył, i dzięki Bogu tylko ten jeden przedmiot wyjęty ze skrzynki uległ zniszczeniu w ten sposób); zestaw srebrnych cyrkli w doskonałym stanie; piękny bambusowy flet wyjątkowej roboty, pokryty miniaturowymi rzeźbami gór i lasów oraz zatok ze stojącymi w nich łodziami, których żagle nie przypominały żadnych rodzajów żagli znanych człowiekowi; ołowiany naszyjnik w kształcie jaszczurki, która pożera własny ogon; duży, ostry jak brzytwa, zakrzywiony ząb jakiegoś drapieżnika, osadzony na drewnianej rękojeści, przypominający śmiercionośny sztylet; a na dnie skrzynki, pod tymi wszystkimi skarbami, spoczywały księgi runiczne i zwoje dokumentów wykonanych ze skóry cienkiej jak papier i pokrytej jakąś substancją, która sprawiała, że wciąż były zdumiewająco elastyczne po Bóg wie jak długim czasie.

Było tam także kilka luźnych kartek pokrytych zupełnie mi nieznanymi hieroglifami, których znaczenia niemal na pewno nie zdołałby odczytać żaden współczesny kryptograf czy badacz znaków runicznych. Kiedy ostrożnie rozkładałem te kartki na stole, nagły podmuch powietrza omal nie zwiał ich na podłogę. Chwyciłem pierwszy przedmiot, jaki miałem pod ręką - szkło powiększające w antycznej oprawie - aby je unieruchomić, i wówczas przypadkowo dokonałem zupełnie fantastycznego odkrycia.

Ktokolwiek włożył do skrzynki te wszystkie przedmioty, a ją samą zamknął w owej szklanej kuli, nie tylko przemyślnie i celowo zabezpieczył ją na tę podróż w przyszłość, lecz także przewidział niektóre problemy, jakie mógłby napotkać jej odkrywca. Ten człowiek niewątpliwie był jakimś naukowcem, ale to, z czym miałem do czynienia, z pewnością było czymś znacznie więcej niż sama nauka!

Zakręciło mi się w głowie i musiałem się chwycić krawędzi stołu, żeby nie stracić równowagi. Zamrugałem i spojrzałem ponownie... wpatrywałem się przez dłuższą chwilę... i w końcu, nerwowo przecierając oczy, niepewnie przysunąłem krzesło, żeby jeszcze raz się przypatrzyć z niedowierzaniem (sądziłem, że ulegam jakiemuś zadziwiającemu złudzeniu) owym hieroglifom, które teraz widniały wyraźnie pod niebieskawym szkłem powiększającym.

To wcale nie były hieroglify!

Teraz mogłem odczytać te starożytne litery równie łatwo, jakbym sam je napisał, bo teraz - tak się przynajmniej wydawało, patrząc przez owo szkło powiększające - widać było, że tekst jest napisany po niemiecku, w języku mojej młodości! Niecierpliwie przeczytałem jedną stronę, dwie, trzy, z niedowierzaniem zapisując tekst po angielsku, kiedy przeglądałem kolejne kartki pod szkłem powiększającym, dzięki któremu rozmyte obce znaki układały się w rozpoznawalne słowa, zwroty i zdania, gdy powoli przesuwałem szkło powiększające coraz dalej.

Wtedy wydarzyło się nieszczęście. Dłoń drżała mi tak silnie, a oczy łzawiły tak mocno od nieustannego wpatrywania się w fascynujący tekst, że upuściłem szkło powiększające, wydając okrzyk przerażenia, gdy całym ciężarem uderzyło w krawędź skrzynki. Natychmiast z wnętrza pękniętego szkła wyciekła wąska strużka oleistej niebieskiej cieczy. I czyż muszę opowiadać, co się wydarzyło potem? W ciągu niecałych dwudziestu sekund z owego cudownego szkła powiększającego nie pozostał żaden ślad, poza kwadratową złotą oprawą i gryzącym dymem, który szybko rozproszył się w powietrzu...

Na chwilę opanowała mnie rozpacz; przeklinałem siebie za niezręczność i prawie zacząłem krzyczeć na głos, ale potem chwyciłem nagryzmolone notatki (w sumie trzy strony) i zdałem sobie sprawę, że nie wszystko stracone! Na tych kilku skrawkach papieru znajdował się klucz, dzięki któremu można będzie odkrywać sekrety manuskryptów równie łatwo jak przy pomocy magicznego szkła powiększającego, tylko znacznie wolniej. Tak, znacznie, znacznie wolniej.

Przez dziewięć długich lat pracowałem - nie tylko nad tłumaczeniem, lecz także nad próbą zrozumienia Wieku Człowieka, poprzedzającego prehistorię ludzkości! - ale chociaż udało mi się przetłumaczyć trzecią część ksiąg runicznych i manuskryptów Teh Athta, poniosłem kompletne fiasko, próbując przekonać jakikolwiek autorytet o niezwykłym znaczeniu skarbu znalezionego w bombie wulkanicznej wyrzuconej z gardzieli nowonarodzonego wulkanu.

Może gdyby moje znalezisko było mniej spektakularne... gdybym nikomu nie powiedział o zniknięciu kuli i szkła powiększającego... a już z pewnością gdybym nie wspomniał o niezwykłych właściwościach tego szkła powiększającego, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. A teraz jest tak, że wciąż mnie irytuje, iż jestem traktowany jak „nieszkodliwy dziwak" albo „osobliwy ekscentryk" i to pomimo dobrej reputacji, jaką poprzednio się cieszyłem, oraz tego, że posiadam dokumentację fotograficzną i przyjaciół, którzy ręczą, że to, co mówię, jest prawdą. Moje zdjęcia oczywiście muszą być „podróbką", a przyjaciele zwykłymi „naiwniakami".

Cóż więcej mogę powiedzieć lub uczynić? Jeśli nie opowiem światu o Theem'hdrze, Pierwotnym Lądzie, skąd biorą początek dzieje ludzkości, w należyty sposób - jak naukowiec, który nie zwraca uwagi na głupie figle i oszustwa, o które jestem oskarżany - moim obowiązkiem jest przedstawić to w innej formie. Jeśli nie mogę podać słów i faktów dotyczących Teh Athta albo przynajmniej fragmentów mitów czy baśni z czasów spoza czasu, muszę je przedstawić w postaci zwykłego opowiadania.

W tej mierze ogromnie mi pomógł mój dobry przyjaciel i współpracownik, Brian Lumley, ubarwiając legendy, kiedy je stopniowo poznawałem i przygotowywałem do wydania drukiem. Gdyby nie było celem Teh Athta, aby ten nasz świat jutra dowiedział się o jego własnych, baśniowych czasach, nie potrafię powiedzieć, co było jego celem. Z pewnością coś takiego miał na myśli, kiedy umieściwszy swoje skarby w owej skrzynce, zamknął ją w szklanej kuli i przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności, aby je zabezpieczyć na długie eony, po wysłaniu w przyszłość z okrytego mgłą i odległego, ale już nie zapomnianego lądu Theem'hdra!

Thelred Gustau

 

Co możemy powiedzieć o owym lądzie istniejącym u zarania czasu, w pierwszym „cywilizowanym" Wieku Człowieka? Jego mieszkańcy zwali go Theem'hdra, ale ta nazwa jest nieprzetłumaczalna; ale jakże możemy, patrząc wstecz, w głąb bezdennej otchłani przeszłości, nazywać czy klasyfikować kontynent, który od tego czasu wielokrotnie wynurzał się i zapadał w głąb oceanu, choć na ogół powracał do swego pierwotnego kształtu. W porównaniu z nim Atlantyda istniała zaledwie wczoraj...

Być może moglibyśmy o tym lądzie myśleć jak o Pangei, ale nie takiej, jaką sobie wyobrażają współcześni badacze. I nie mówię tego po to, aby krytykować czy umniejszać zasługi któregokolwiek z tych autorytetów, który postanowił zamknąć oczy na wyniki pracy Thelreda Gustaua. Nie, zwracam jedynie uwagę, że ich Pangea, ta „ogólnie znana" Pangea, w przyjętej skali czasu istniała w zeszłym tygodniu. W tej samej skali czasu Theem'hdra istniała prawdopodobnie kilka miesięcy temu.

Jednak dla mnie, podobnie jak dla Gustaua, Pierwotny Ląd już nie tkwi w mglistej, baśniowej przeszłości. Pracując nad przekładami mego kolegi, przygotowując je do druku w postaci zwykłych opowiadań, poznałem Theem'hdrę równie dobrze jak moją ojczystą Anglię. Jest to miejsce, do którego mógłbym się udać, po prostu zamykając oczy i wysyłając swe myśli z zamiarem odnalezienia... pamięci ludzkiej rasy? Znam te rozległe równiny tak samo dobrze jak lasy mego dzieciństwa, a kręte alejki Klühn tak samo dokładnie jak strome uliczki Durham City.

...Theem'hdra jest pochodzenia wulkanicznego. W manuskryptach Teh Athta jest mowa o dwóch wulkanach, które w jego czasach były aktywne, ale nasze twierdzenia dotyczące pochodzenia tego kontynentu opieramy głównie na tym, co Thelred Gustau zapamiętał z mapy umieszczonej w złotej skrzynce; na tym oraz na podstawie nienajlepszych fotografii, które wykonał, zanim pergaminowa mapa uległa zniszczeniu.

Na reprodukcji widać, że w centralnej części Theem'hdry znajduje się rozległe, śródlądowe morze, stanowiące niemal idealne koło o średnicy około pięciuset mil, otoczone przez Wielkie Góry Koliste. Na południowy zachód od owego morza i w jego pobliżu wznosi się potężny wulkan, który w istocie stanowi wtórny stożek wulkaniczny, wciąż aktywny i od czasu do czasu niepokojący okolicznych mieszkańców. Wydaje się, że dawna gardziel pierwotnego wulkanu to obecnie owo śródlądowe morze, a ściany krateru, w wyniku erozji spowodowanej wiatrem, deszczem i wstrząsami młodej planety, stanowią Wielkie Góry Koliste.

Ale cóż to musiał być za wulkan! Zionący ogniem kocioł o średnicy pięciuset mil; Krakatau byłby w porównaniu z nim zwykłą petardą! W taki oto sposób, w zapewne najgwałtowniejszych w dziejach planety pierwotnych konwulsjach, narodziła się Theem'hdra. A po jakimś czasie pojawili się ludzie...

Na linii biegnącej ze środka wewnętrznego morza na zachód leży drugi aktywny wulkan tego kontynentu, stanowiący stożkowatą wyspę wyrastającą z Nieznanego Oceanu. Podczas swoich narodzin wulkan ten zniszczył i pogrzebał pod warstwą lawy miasto Bhur-Esh, które przeżywało okres rozkwitu, gdy Klühn, nowoczesna stolica na wschodnim wybrzeżu, oddalona o blisko trzy tysiące mil, była jeszcze rybacką wioską. Pomimo to, chociaż Bhur-Esh ma się tak do Klühn, jak Ur do współczesnego Kairu, legendy o Bhur-Esh docierały do Teh Athta w jego fantastycznym mieszkaniu, wychodzącym na wielką Zatokę Klühn, a ten sumiennie zapisywał je w swych księgach runicznych. Dzięki temu znamy historię barbarzyńcy Kanka Thada, który wyruszył z Bhur-Esh i powrócił tego samego dnia, po czym nigdy więcej nie opuścił tego miasta...

Ale powróćmy na wschodni brzeg kontynentu. Prawie osiemset mil na południe od Klühn - po drugiej stronie Lohr i kilku mniejszych rzek otoczonych gęstymi lasami - leży Yhemnis. To wspaniałe, barbarzyńskie miasto ze złota, kości słoniowej i drewna jest siedzibą i warownią smagłych handlarzy niewolników i piratów. Jeszcze dalej na wschód, za burzliwą Cieśniną Yhem, w odległości osiemdziesięciu mil morskich znajduje się porośnięta dżunglą wyspa Shad-arabar (jej stolica, Shad, leży mniej więcej naprzeciw Yhemnis), która stanowi ojczyznę plemion Yhemni. Na szczęście ci ciemnoskórzy ludzie równie często skaczą sobie do gardeł, jak wojują z innymi, bardziej cywilizowanymi ludami zamieszkującymi Pierwotny Ląd. Ale nie należy na tej podstawie sądzić, że mieszkańcy Yhemnis i Theem'hdry to sami barbarzyńcy, o nie!

Po drugiej stronie kontynentu, na jego północno-zachodnim skraju, leży kraina fiordów i jezior, i chłodnych wód. Koczownicze stada wełnistych mamutów przemierzają wielkie równiny ciągnące się na zachód; polują na nie wysokie, białe dzikusy, które - choć okolice te zamieszkuje wiele rozmaitych plemion i rodów - ogólnie są określane mianem Wikingów. Jednak częściej mówi się o nich: Barbarzyńcy!

Prawdziwego Barbarzyńcę łatwo rozpoznać po jego potężnej budowie, lekko opalonej skórze, zamiłowania do kobiet i mocnych trunków, szybko zmieniającym się nastroju (od niepowstrzymanej euforii do głębokiej depresji), lęku przed czarami oraz po charakterystycznej grzywie krótkich, szczeciniastych włosów spływających na kark.

Rybacy słynący z polowań na wielkie wieloryby, żeglarze biegli w budowie statków, wojownicy budzący lęk swą iście szaloną furią - a także handlarze, których skóry i kość słoniowa są bardzo cenione w miastach Khrissa i Thandopolis - Wikingowie to barwne postacie, pełne gorącego upodobania do przygód, opowieści i śpiewu. To także wędrowcy, których można spotkać z dala od ich zimnej ojczyzny, niemal w każdej części Theem'hdry.

Khrissę - wspomniane już zimne i odludne miasto z bazaltowych bloków, leżące przy ujściu Wielkiej Rzeki, czterysta mil na wschód od wielkich równin - zamieszkują wychudli, rozproszeni na dużym terenie kapłani, którzy stanowią rasę odrębną w stosunku do większości ludów Theem'hdry. Są wysocy i szczupli, łysi i całkowicie wygoleni; ich życie jest równie ascetyczne jak oni sami. Ich jedynym zadaniem wydaje się zanoszenie modłów do licznych bogów zamieszkujących ziemie na północ od lodowej bariery.

W Roku Białych Wielorybów - kiedy zlodowacenie zatrzymało się, tworząc długą na tysiąc mil rafę, i rozpostarło swą mroźną opończę daleko na wschód, sięgając do samych stóp Tharamoon - kapłani z Khrissy złożyli w ofierze trzysta miejscowych kobiet, aby powstrzymać śmiercionośny pochód lodu. Biada temu, kto zapuści się w te strony, gdy lód trzeszczy na północy, a gnane wichrem złowieszcze śnieżyce przenikają daleko w głąb lądu!

Na północny wschód od Khrissy, w najbardziej na północ wysuniętym punkcie kontynentu, dziesięć mil od brzegu, wznosi się cicha i złowroga wyspa-góra Tharamoon. Na szczycie najwyższego wzniesienia widać potężny zamek z szarego kamienia na tle szarego nieba i chociaż jego niegdysiejszy mieszkaniec, czarownik imieniem Mylakhrion Starszy, już od dawna nie żyje, a jego prochy dawno rozwiał wiatr, wyspa wciąż jest opustoszała, żaden bowiem człowiek nie odważy się stawić czoła potężnym czarom i zaklęciom, które Mylakhrion w ostatnich dniach swego życia niewątpliwie rzucił na tę złowrogą górę. Nie, pomimo wszystkich skarbów, które podobno spoczywają wraz z jego kośćmi u stóp zamkowych murów...

Ale o ile Mylakhrion, przodek samego Teh Athta, był stary w czasach młodości Theem'hdry (nie żył już od tysiąca stu lat, gdy Teh Atht śnił swe sny o Początku i Końcu), o tyle inne, jeszcze bardziej mroczne czary przetrwały długie stulecia, aż do czasów współczesnej Theem'hdry.

Do niedawna większość tych najokropniejszych sił ciemności była uwięziona dzięki runom i zaklęciom Starszych Bogów w bezdennej krypcie pod Arlyeh, wyspą zasłaną bezimiennymi ruinami, leżącą między Krainą Lodów a Klühn. Grabieżca imieniem Zar-thule był tym, który wraz ze swymi ludźmi wylądował na owej wyspie, poszukując bezcennych skarbów z Domu Cthulhu... Ale to już zupełnie inna historia.

Jeśli zaś chodzi o Krainę Lodów, leżącą na wschód od Wielkiej Lodowej Bariery, jedynym miastem poza granicami Pierwotnego Lądu było Yaht-Haal, dobrze znane mieszkańcom Theem'hdry: Srebrne Miasto na rubieżach Krainy Lodów, które doszczętnie złupił Zar-thule, zanim podjął niefortunną wyprawę na Arlyeh. Złupił Yaht-Haal i spalił miasto, poddając torturom i mordując wszystkich tamtejszych kapłanów, i czyniąc jeszcze gorsze rzeczy jego łagodnym, odzianym w futra mieszkańcom. Po owej grabieży, jaką przeżyło Srebrne Miasto, następnej zimy nadciągnęła Wielka Lodowa Bariera, grzebiąc pod grubą warstwą lodu zbezczeszczone świątynie i domy, nie było tam już bowiem kapłanów ani czarowników, którzy mogliby powstrzymać pochód lodu swymi zaklęciami i śpiewem.

Mogłoby się wydawać, że przywiązuję wielką wagę do czarowników z Theem'hdry, a przecież wiem, że w dwudziestym wieku takie opowieści są źle widziane i wkłada się je między bajki. Ale powtarzam, że Theem'hdra istniała wiele milionów lat temu, kiedy nasz świat był wciąż bardzo młody, a Natura nieustannie eksperymentowała, tworząc niezliczone dziwne i koszmarne rzeczy. W końcu sama Natura była jeszcze bardzo młoda i jeszcze nie zdecydowała, jakie zdolności powinien posiadać człowiek, a jakie powinny być zakazane.

W wypadku niektórych mężczyzn i kobiet szalone eksperymenty kapryśnej Natury dały początek rozmaitym cudom, obdarzając ich zmysłami i zdolnościami przekraczającymi zwykłe pięć zmysłów. Zdolności te często były dziedziczone przez następne pokolenia i od czasu do czasu obdarzony nimi mężczyzna łączył się z podobną sobie kobietą, dzięki czemu w wyniku genealogicznych zawirowań, od dawna zapomnianych przez współczesnych ludzi nauki, przychodził na świat siódmy syn siódmego syna albo dziewiąta córka dziewiątej córki... a potem?

Tak, w owych czasach z pewnością istniały czary, chociaż być może i dzisiaj, w tych czasach „postępu", znajdziemy inne słowa na określenie czarowników czy czarnoksiężników. Natura bowiem nigdy nie przestała się zabawiać i teraz swobodnie używamy takich słów jak telepatia, telekineza, teleportacja i tak dalej. I czyż sam Einstein nie był czarownikiem, którego runy były równie potężne jak runy czarowników w dawno nieistniejącej Theem'hdrze?

Ale nad tym nie zamierzam się rozwodzić... Powróćmy więc do topografii i antropologii Theem'hdry. Na północ od Zatoki Potworów, pomiędzy potężną rzeką Luhr a Wielkimi Wschodnimi Szczytami, leżą stepy Hrossa, na których żyje obdarzony gwałtownym usposobieniem lud Hrossaków. Są niezwykle uzdolnionymi jeźdźcami (dosiadają przerażających jaszczurek) i niezrównanymi wojownikami, którzy co jakiś czas walczą z wojskami otoczonej potężnym murem Grypha, leżącej koło ujścia Luhr, oraz z ludem Yhemni. Jednak poza sporadycznymi wypadami czy potyczkami Hrossakowie wolą żyć w pokoju na swych stepach, gdzie uprawiają rolę i doskonalą się w sztuce wojennej i gdzie hodują owe jaszczurki, które dostarczają im skór i pożywienia. Rzeka Luhr jest dla nich święta i nigdy jej nie przekraczają, a szczyty leżącego na wschodzie łańcucha gór są dla nich o wiele za wysokie; nie są zbyt dobrymi wspinaczami.

Na zachód od Luhr, w odległości dwustu pięćdziesięciu mil, wznoszą się wzgórza stanowiące forpoczty Wielkich Gór Kolistych, na terenie których, na wschód od wewnętrznego morza, rozciągają się muliste Ślimacze Moczary. Nawet w najdzikszych, najgłośniejszych przygodach o tym rozległym i bagnistym obszarze koszmaru wspomina się jedynie szeptem, bo takie właśnie są owe Ślimacze Moczary, a liczą sobie czterdzieści tysięcy mil kwadratowych! Więc nie będziemy tam dłużej pozostawać, ale udamy się na zachód, przez morze, do Wewnętrznych Wysp.

W samym środku wewnętrznego morza, które niegdyś stanowiło gardziel olbrzymiego wulkanu, połyskują Wewnętrzne Wyspy niby zielone klejnoty rzucone na błękitne wody, wznosząc się tak wysoko, że zda się, dotykają samego nieba. Krążyła pogłoska, jakoby mieszkały na nich srebrzystoszare, wysokie, smukłe istoty, nienależące do ludzkiej rasy. Ich drewniane domy przycupnęły na zboczach gór; potrzeby tych istot były nieskomplikowane i w całości zaspokajały je same wyspy oraz wody morza; ich zwyczaje były pełne łagodności, choć dysponowały ukrytą siłą, a życie wiodły spokojne i kontemplacyjne.

Umysły miały najdoskonalsze spośród wszystkich mieszkańców Theem'hdry, a ich zmysły sięgały dalej niż zmysły zwykłych ludzi. Zwą ich Suhm-yi, co znaczy tyle co "Rzadko Widziani", bo istotnie można ich zobaczyć tak rzadko, że nie podobna przedstawić przekonującego dowodu ich istnienia; istnieją jedynie opowieści wędrujących barbarzyńców, których drogi zawiodły ich aż na wysoką północną krawędź Wielkich Gór Kolistych i na drugą stronę głębokiego wewnętrznego morza.

Tak oto obszar zamknięty owymi górami wulkanicznymi mieśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin