Rastafariańska bajka o lewej ręce Snape.doc

(258 KB) Pobierz
Rastafariańska bajka o lewej ręce Snape’a – albo Could be you loved

Rastafariańska bajka o lewej ręce Snape’a – albo Could be you loved?

Autor: Noodles

Tłumaczyła z rosyjskiego: Toroj

Źródło: http://yacht.zamok.net/DV/Potter/Fanfic/cannabis.html

Od tłumaczki:

Opowiadanie to powstało przed wydaniem tomu V. Siłą rzeczy sytuacje w nim przedstawione należy traktować jako historię całkowicie alternatywną. Tytuły rozdziałów są jednocześnie tytułami piosenek Boba Marleya.

 

Rozdział pierwszy: Iron, Lion, Zion (I'm on the run)

Owa historia zaczęła się w tym roku, kiedy Mrok został osierocony przez swojego Pana. Voldemort ostatecznie poszedł tam, gdzie go długo i wytrwale posyłało magiczne społeczeństwo. Fakt ten wywołał takie poruszenie, że w świecie mugolskim zaczęły się żywiołowe demonstracje z żądaniami, by przywołać do porządku panoszących się kosmitów.

Szczególnie wspaniała uroczystość z okazji wybawienia świata spod voldemortowej okupacji odbyła się, rzecz jasna, w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart – uczestniczył w niej także Chłopiec-Który-Dostał-Merlina-Pierwszej-Klasy za Sami-Wiecie-Co (nieco roztargniony, bo ordery orderami, a owutemy zdawać trzeba). Tego wieczora padali sobie w objęcia i całowali się z radości wszyscy – nawet chyba zalane formaliną uchogryzy w składziku Severusa Snape’a. Natomiast sam Mistrz Eliksirów był smętny i zły.

Nie bez przyczyny. Kiedy Voldemort udławił się swoją ostatnią Avadą i zszedł był ze świata, Mroczny Znak, wiodący długie lata własne tajemnicze życie na lewym przedramieniu Mistrza Eliksirów, znikł. Jednak na pożegnanie czarne piętno, symbol Severusowej hańby, zrobiło paskudny dowcip nerwom. Ręka zdradziła swojego gospodarza – straciła zwinność, stała się chłodna i jakby cudza. Siły w okaleczonych palcach zostało tyle, by Snape mógł zadbać o podstawową toaletę i posługiwać się sztućcami, ale wcielać w czyn delikatną sztukę „warzenia chwały”, lub robienia nalewki ze sławy (itede itepe czyli tradycyjne przemówienie Severusa do pierwszaków) jedręką było niemożliwe.

Równie dobrze można odciąć Pegazowi skrzydła. A nawet gorzej… Znacznie gorzej! Czym był Mistrz bez swoich Eliksirów? Mistrzem czego…?

Ma się rozumieć, Albus Dumbledore zrobił wszystko, co w jego mocy, aby pomóc bohaterowi, który przez długie wojenne lata sprawnie pełnił obowiązki prawej (pardon) ręki dyrektora Hogwartu. W stan pogotowia stanęli magomedycy nie tylko Anglii, ale całej Europy, Ameryki Północnej i Południowej… Wszystko na próżno. Tysiącletnie doświadczenie magicznej medycyny okazało się niewystarczające, by pomóc Severusowi Snapeowi, ani też innym pozostałym przy życiu Śmierciożercom, którzy mieli dokładnie te same problemy zdrowotne. Nawiasem mówiąc, niewielu z nich słabość ręki jakoś szczególnie niepokoiła – ludzie w Azkabanie mają co innego na głowie.

Tak więc Severus Snape został sam ze swoim nieszczęściem. I z każdą godziną, jaką musiał je znosić, jeszcze bardziej psuł się już i tak cierpki charakter profesora.

Jeszcze nigdy tak powszednia, można pomyśleć, sprawa, jak egzaminy końcowe, nie obrodziła taką ilością studenckich dramatów. Niektórych szczególnie nerwowych uczniów trzeba było przed egzaminem z eliksirów umieścić w szpitalu, żeby uchronić ich od prób samobójczych. Jednak jakoś wszystkie egzaminy przeszły bez ofiar w ludziach (jak mówiono po kątach, nie bez interwencji Dumbledore’a), po czym Severus Snape napisał podanie o zwolnienie z powodu niemożności pełnienia obowiązków służbowych i poszedł z nim do dyrektora.

Myśli, krążące w głowie profesora niczym nietoperze, kiedy wspinał się ze swoich lochów do gabinetu Dumbledore’a, były tak mroczne, że pewna wyjątkowo wyłupiastooka siódmoklasistka klęła się potem przed swoimi koleżankami, że ujrzała nad zaniedbaną fryzurą profesora coś jakby „śmiertelną aurę”. Te same osóbki szeptały między sobą, że Snape zrobi coś strasznego”, jeśli Dumbledore nie przyjmie jego rezygnacji.

Wizyta jednakże znów przeszła bez ofiar śmiertelnych i tylko paru lokatorów portretów w gabinecie doznało niejakiego wstrząsu. Dyrektor z podejrzaną (według Snape’a) łatwością zgodził się złożyć podpis na dokumencie. Przy tym w wyblakłych ze starości oczach czarodzieja mignęło specyficzne spojrzenie, z serii „wiem-co-będziesz-robić-tego-lata”. Nie padło jednak ani jedno słowo, poza zwykłymi w takich sytuacjach ubolewaniami. Ni życzeń, ni zapewnień, więc Severus Snape pożegnał się sztywno ze swoim patronem i poszedł do siebie, by się spakować.

Ostatniego wieczora czekała go jeszcze uczta pożegnalna… i wreszcie eks-profesor mógł wyjechać. Snape aportował się tuż za wrotami Hogwartu, odwrócony plecami do starego zamku. Nikt zresztą nie spodziewał się po nim sentymentów.

*

Jak Snape spędził wakacje, nie wiedział dokładnie nawet Dumbledore, choć dokładał sporych wysiłków, by mieć przed oczami w miarę jasny obraz jego podróży. Byłego Mistrza Eliksirów widziano w Aberdeen, to znów w Avignon, i w Acapulco… W miejscach o nazwach zaczynających się na inne litery alfabetu był zresztą również. Nikt z korespondentów Dumbledore’a nie odważył się jednak podejść do Snape’a i wdać się w pogawędkę. Bezrobotny, niewątpliwie odpoczywający profesor mógł służyć za ilustrację „Śmierciożerca przygotowujący się do rzucenia zaklęcia Niewybaczalnego”.

Czas mijał, a im bliżej było rozpoczęcie nowego semestru, tym bardziej chaotyczna stawała się trasa turystyczna Snape’a. Antwerpia, Alhambra, Atlanta… Z początkiem sierpnia eks-profesor wrócił w końcu do domu. Dumbledore uznał to za sygnał, że czas działać.

Stary czarodziej jak nikt inny rozumiał, jak Severusowi jest ciężko, boleśnie, posępnie i w ogóle… Oczywiście nie zamierzał demonstracyjnie pomstować na niesprawiedliwy los byłego kolegi, do którego żywił uczucia w sumie ojcowskie. Pozorną bezczynność dyrektora można wyjaśnić całkiem prosto: zamierzał dać Snape’owi czas, by ten, kolokwialnie mówiąc, spuścił parę z kotła. I by zrozumiał, że nigdzie, na całym świecie Mistrz Eliksirów nie znajdzie miejsca, gdzie ukryje się przed swoim „mistrzostwem”. A jego korzenie są w Hogwarcie.

Nie można jednak oczekiwać, że „Snape marnotrawny” sam przyjdzie i poprosi o pracę – marzenie ściętej głowy. Dumbledore nawet przez minutę nie rozpatrywał takiej możliwości. Trzeba było wziąć pod uwagę obolałą profesorską dumę, więc dyrektor wysłał sowy do Minerwy McGonagall, Filiusa Flitwicka, Rolandy Hooch i Pomony Sprout.

Delegacja hogwarckiego „ciała pedagogicznego” wtargnęła do posiadłości Snape’ów bez zaproszenia, niemniej była oczekiwana: przybycia czarodziejów niecierpliwie wyglądały zestresowane domowe skrzaty, z którymi dyrektor utrzymywał regularny kontakt za pośrednictwem Zgredka.

- Widywałam już zdechłe ryby, wyglądające lepiej niż ty, Severusie – oznajmiła McGonagall sucho. – Musimy porozmawiać. Wpuścisz nas?

Snape w milczeniu usunął się z drogi, pozwalając gościom wejść. Był ogolony i miał na sobie świeżą koszulę, ale bladość twarzy i pięknie harmonizujące z nią sińce pod oczami świadczyły, że ostatnie tygodnie bezrobotnemu nauczycielowi upływały raczej marnie.

W prawej ręce, ukrytej w czarnej rękawicy, Snape trzymał ciężką klingę. Wrażliwa profesor Sprout wzdrygnęła się na jej widok, a były warzyciel skrzywił się, odwrócił plecami do przybyłych i zamaszystym krokiem pomaszerował w głąb starego domu.

Wystrój pokoju, do którego Snape wprowadził gości, tłumaczył miecz – była to sala do fechtunku. Wygląd rycerskich zbroi, zaczarowanych tak, by walczyły z gospodarzem, potwierdzał domysły Dumbledore’a co do psychicznego stanu Severusa. Nieszczęsne blaszaki były porąbane tak, że przypominały kłęby drutu kolczastego. McGonagall błyskawicznie oceniła szczerby na bojowych golemach i wzniosła oczy ku niebu. Zapowiadała się niełatwa rozmowa…

Kiedy trwała, nawet Rolanda Hooch, która zwykle uważała, że ma specjalne prawo, by brać Snape’a na cel uszczypliwych żarcików, siedziała cicho i tylko patrzyła na niego błagalnie. Czy pomogło to, czy może ważkie argumenty McGonagall, poparte trochę bezładnymi i miejscami pokropionymi łzami argumentami Sprout i Flitwicka, w każdym razie Severus obiecał porozmawiać z dyrektorem.

Przybył do Hogwartu następnego dnia. A Hogwart skrzyżował palce. Świeża umowa o przyjaźni i zatrudnieniu została podpisana na warunkach strony przyjmującej. Severus Snape zgodził się wrócić do szkoły oraz kontynuować wykłady oraz badania – czym zajmował się w chwilach wolnych od nauczania i dozorowania szlabanów – pod warunkiem, że dostanie do pomocy asystenta. Płci męskiej i dostatecznie biegłego w eliksirach.

Następnie Snape oddalił się w rodzinne pielesze, by pojawić się (ku ogólnemu zdenerwowaniu kolegów i koleżanek z pracy) tuż przed rozpoczęciem zwyczajowej uczty, a już po zakończeniu Ceremonii Przydziału.

*

Drzwi Wielkiej Sali otworzyły się na oścież i na progu pojawił się profesor eliksirów. Czarna szata artystycznie powiewała wokół jego nóg, poddając się kaprysom przeciągu. Snape powiódł orlim spojrzeniem po sali (gdzieniegdzie dały się słyszeć żałosne okrzyki młodzieży) i zatrzymał wzrok na stole nauczycielskim. Zapadła grobowa cisza. Jasnowłosy młodzieniec, zajmujący miejsce obok krzesła, na którym zwykle siadywał Snape – najwyraźniej jego asystent, Hans Gruber z Durmstrangu z brzękiem upuścił widelec na kamienną posadzkę. To przełamało czar.

- Wróciłeś, Severusie, mój chłopcze! – zawołał radośnie Dumbledore, wstając żywo i rozkładając ręce, jakby chciał nimi objąć Mistrza Eliksirów na odległość. – Tak się bez ciebie nudziliśmy!

- Nie wątpię – wymamrotał Snape, a jego twarz wykrzywiła się w do bólu znajomym wszystkim mieszkańcom Hogwartu uśmieszku.

 

Rozdział drugi: Jammin' (I hope you like jammin' too)

Minęły dwa miesiące, a u profesora Snape’a minęło czterech asystentów. Jeden wytrzymywał tydzień lub dwa, innym wystarczyło kilka dni… Dumbledore nie sądził, by Severus specjalnie doprowadzał te dzieciaki (dyrektor uważał za „dzieci” wszystkie osoby młodsze od siebie, a szło mu już na szesnastą dekadę) do stanu rozstroju, zastoju, przestoju… i innych tym podobnych reakcji na tle nerwowym. Jego Mistrz Eliksirów był skomplikowanym człowiekiem, a fakt, że Snape musiał przy dziele życia posługiwać się cudzymi rękami, nie czynił go bardziej tolerancyjnym wobec niezdarności tych rąk.

Niestety, niewielu biegłych w warzeniu eliksirów czarodziejów mogło równać się ze Snapem, i raczej żaden z nich nie zgodziłby się objąć stanowiska pomocnika przy interesujących Dumbledore’a eksperymentach. Dyrektor zjadł wiele cytrynowych dropsów, rozmyślając o tym problemie, aż wreszcie znalazł rozwiązanie. Rozwiązanie, które z pewnością nie przypadnie Snape’owi do gustu.

*

Tak też się stało. Ledwo Severus zerknął na pierwszą stronę nowego dossier, zaraz plasnął nim o stół.

- Dyrektorze – zaczął tonem, który każdemu (prócz Dumblegore’a naturalnie) wydałby się groźny. – Być może zapomniał pan o tym, lecz kiedy omawialiśmy ten projekt…

- Pamięć mnie jeszcze nie zawodzi, Severusie. – Dyrektor łagodnie przerwał młodszemu koledze, ale jego mina przypomniała Snape’owi, że nie znajduje się na krótkiej liście osób, którym wolno podnosić głos na Dumbledore’a. Mistrz Eliksirów zamknął usta i spuścił wzrok.

Tym niemniej, dyrektorze... Miałem zaledwie dwa warunki, dotyczące kandydatów na asystentów…

Tak, tak…Dumbledore westchnął i rzucił siedzącemu naprzeciwko czarodziejowi spojrzenie, które każdemu (prócz Snape’a naturalnie) wydawałoby się pełne skruchy. -  I naprawdę bardzo mi przykro, że muszę cię prosić, byś się zadowolił czymś mniejszym… Ale to już połowa listopada, semestr w pełni.

- Rozumiemodparł profesor eliksirów z rezygnacją, nie odrywając oczu od swoich dłoni, leżących bezwładnie na blacie po obu stronach filiżanki z herbatą.

Jestem pewien, że w ciągu najbliższych dwóch-trzech tygodni zdołamy znaleźć asystenta, który spełni wszystkie twoje wymagania. A na razie… Czemu nie miałbyś zapoznać się z... jej dossier?

Usłyszawszy obojętne „tak, dyrektorze”, Dumbledore skinął głową. Obserwował jak Snape niechętnie przewraca kartki w teczce.

- Myślę, że sam mogę ci powiedzieć to i owo. Nazywa się Vitacha Meloot, ma dwadzieścia trzy lata. Skończyła szkołę, a potem wyższe studia warzelnictwa w Kingston na Jamajce. Doskonałe oceny. Przygotowuje się do obrony dysertacji, choć nie tak prędko, jak życzyłby sobie jej promotor – trochę jest za mało ambitna, ale to dla nas nawet lepiej… Pasuje. Hmmm… Resztę już sam przeczytasz. Ta młoda dama ma wiele zalet. A wady… Upodobanie do tytoniu i do… no, tego co tam jeszcze palą na Jamajce… Sam wiesz co z tym zrobić, prawda?

- Tak, dyrektorze. – Snape podniósł w końcu głowę, obdarzając Dumbledore’a swoim firmowym, doskonale pustym spojrzeniem. – Coś jeszcze? Kokaina? Heroina? Jakieś ataki…?

- Jeszcze jedno, Severusie – stary czarodziej westchnął ciężko. – Wyświadcz przysługę całemu Hogwartowi i zjedz coś słodkiego.

 

Rozdział trzeci: Buffalo Soldier (Stolen from Africa, brought to America)

Profesor Snape otworzył drzwi swojego gabinetu, zatrzymał się w progu i rozejrzał się z obrzydzeniem, szukając oznak bytności niejakiej Vitachy Meloot. Dostrzegł ową młodą damę w fotelu obok swego biurka. Widząc gospodarza gabinetu, dziewczyna wstała, posyłając Snape’owi niepewne spojrzenie i lekki uśmiech.

Gdyby nie oczy – niebieskozielone – Vitachę można by wziąć za rdzenną mieszkankę Jamajki; jej skórę pokrywała ciemna, czekoladowa wręcz opalenizna. Ubrana była w szatę barwy piołunu, identycznego kroju jak okrycie Mistrza Eliksirów. Poza tym nowa asystentka miała na sobie szaro-zielony wełniany sweter, wełniane spodnie i szare zamszowe mokasyny na grubej podeszwie. W sumie, można byłoby uznać, że panna Meloot wygląda całkiem przyzwoicie, jak przystoi skromnej pomocnicy profesora w tak szacownej szkole, jaką był Hogwart. Można by, gdyby nie jeden szczegół - nakrycie głowy, przyciągające uwagę nie mniej, niż słynny kapelusz starej pani Longbottom: ogromny, pomarańczowo-czerwono-zielony beret, wydziergany szydełkiem. Rzecz niezbyt stosowna w Północnej Szkocji, w Hogwarcie tym bardziej, a już w lochach Snape’a w szczególności! Gospodarz uznał za stosowne dać wyraz dezaprobacie skrzywieniem ust i odezwał się sucho:

Panna Meloot, jak sądzę?

Profesor Snape? – Głos gościa był niespodziewanie niski i lekko ochrypły.

Mistrz Eliksirów nieznacznie skinął głową na powitanie i skierował się do szafy, w której chował rzadko wykorzystywane eliksiry. Schował się w niej prawie do połowy. Upłynęło dobre pół minuty, nim Vitacha znów usłyszała jego głos.

W ciągu następnych trzech tygodni będzie pani pracować pod moim nadzorem. Przez pierwsze pięć dni będzie pani przyjmować ten eliksir. – Snape zamknął drzwiczki szafy i ze stuknięciem postawił na biurku buteleczkę z ciemnobrązowego szkła. Przywróci pani stępiony węch i przy okazji uwolni od nałogu palenia tytoniu i… tego co tam jeszcze pani pali.

Tak, sir.Dziewczyna kiwnęła głową, a Snape, pociągając wrażliwym nosem, cofnął się o dwa kroki: odzież tej panny woniała jej niezdrowymi przyzwyczajeniami.

Jeśli się dowiem, że pani pali, wyleci pani skąd z takim impetem, że starczy go do samej Jamajki. To samo się zdarzy, jeśli popełni pani więcej błędów, niż to sugeruje pani dossier. Czy wszystko jest zrozumiałe?

Tak, sir.

I jeszcze jedno, zanim zaczniemy. – Profesor otworzył drzwi, prowadzące z gabinetu do laboratorium. – To nie polecenie, a dobra rada. Jeśli pani nie będzie mi zawracać głowy rozmowami przed, w trakcie i po pracy, to możliwe, że nie wyrzucę pani przed terminem wyznaczonym przez dyrektora. A teraz proszę sobie przypomnieć wszystko, co pani wie o eliksirze przeciwko przeziębieniu.

*

Aż do kolacji Vitacha Meloot nie dała swojemu nowemu szefowi powodu do wyrzucenia jej z zamku. Zapasy madame Pomfrey były na wyczerpaniu, uczniowie marzli i chorowali całymi stadami, więc Snape spieszył się, by skończyć pierwszą partię leku. By nie tracić czasu, wraz z panną Meloot obiad zjedli w laboratorium – kanapki i sok dyniowy. Przed kolacją eliksir był gotowy. Severus bezlitośnie wypróbował go na swojej asystentce. Dziecię tropików, nieprzyzwyczajone do chłodu i wilgoci w lochach, prezentowało wszystkie objawy przeziębienia, łącznie z gromkim kichaniem.

Ku niejakiemu niezadowoleniu Mistrza Eliksirów, panna Meloot przetrwała eksperyment i po upływie kwadransa żywa i świeża jak stokrotka siedziała po jego prawicy za nauczycielskim stołem, z wielkim podziwem oglądając zaczarowany sufit Wielkiej Sali. Wstrząśnięta społeczność Hogwartu natomiast podziwiała beret panny Meloot.

Zdania studentów były podzielone. Jedni uważali, że pod tym niedorzecznym nakryciem głowy nowej członkini grona pedagogicznego kryje się fryzura w jeszcze gorszym stanie, niż ta należąca do Snape’a; inni sprzeciwiali się, twierdząc, że gorsze włosy w ogóle nie mają prawa istnieć. Sam Snape, oczywiście, nie snuł w tej sprawie żadnych domysłów, ale Tajemnica Beretu nie pozwalała spokojnie trawić jego sąsiadom. Ten ich pociąg do wiedzy spowodował, że Mistrz Eliksirów został drugim z kolei człowiekiem w Hogwarcie, który zobaczył, co panna Meloot ma na głowie, aczkolwiek wcale mu na tym nie zależało. 

Po kolacji Snape’a zatrzymała na chwilę Poppy Pomfrey, pragnąca zapytać jak idzie przygotowanie eliksiru. Zaspokoiwszy ciekawość pielęgniarki, Severus wracał do siebie, do lochów. W długim korytarzu, wiodącym ku schodom, Snape zwolnił kroku usłyszał damskie głosy, a rozmowa dotyczyła właśnie jego.

 

O, moja dhroga, tak tobie wspóczuji – szczebiotała Fleur Delacour, wykładająca OPCM. – Mój przijaciel, Francoise de Mobian płakau wszistkie wieczori te dziesińć dni, kiedi asistowau phrofessor Snape… Bardzo tobi do twarzi w ten behret! Można popaczić bliżi?

Vitacha (z całą pewnością to ona musiała być rozmówczynią Fleur) coś odpowiedziała. Snape wyjrzał zza węgła w samą porę, by zobaczyć, jak ściąga z głowy beret i podaje go Francuzce. I w tejże chwili na jej ramionach rozsypało się… coś jakby grube warkocze, cała masa. Panna Meloot natychmiast upodobniła się do Gorgony. Snape aż wzdrygnął się na ten widok, a mademoiselle Delacour zapiszczała w niebotycznym zachwycie:

– О, dredi! Jaki cudni! Można…?

Zanim jednak dotknęła fascynującego kłębowiska na głowie Vitachy, nadciągnął Severus – na ślicznej twarzy Fleur pojawił się grymas rozczarowania, gdyż, widząc szefa, panna Meloot szybko naciągnęła beret.

Czekam na panią w laboratorium o wpół do ósmej. Nie radzę się spóźniać. Dobranoc paniom – rzucił Mistrz Eliksirów i oddalił się, powiewając połami płaszcza ze szczególną odrazą.

*

Do końca tygodnia, a potem i kolejny, profesor Snape i jego asystentka pracowali mniej więcej w rytmie zgodnym z rytmem przeziębionego Hogwartu. W laboratorium panna Meloot prezentowała rzetelność, zadowalającą znajomość warzycielstwa eliksirów, pacyfizm prawdziwej rastafarianki i, co najważniejsze, trzymała buzię na kłódkę. Poza pracownią profesor jej praktycznie nie widywał.

Kiedy minęły uzgodnione z dyrektorem trzy tygodnie, Snape wybrał się do niego znowu, lecz po drodze zaczepiła go McGonagall.

– Severusie, Albusa nie ma w szkole. Prosił, żeby ci przekazać, że… że znalezienie nowego asystenta dla ciebie może zająć jeszcze trochę czasu.

– Czy mogłabyś uściślić termin, Minerwo? – Głos czarodzieja był złowieszczo neutralny. McGonagall umknęła wzrokiem.

Być może jeszcze parę tygodni. Albus wiedziałby lepiej. Przepraszam, zaraz mam lekcję.

Po drodze do lochów profesor był tak nieswój, że nawet nie skorzystał z okazji, by krzyczeć na uczniów. Minerwa nie umiała dobrze kłamać, a Severus doskonale potrafił czytać język ciała. W tym przypadku rozbiegane oczy starszej czarownicy mówiły jasno: na nowego asystenta Snape będzie czekał jeszcze długo i prawdopodobnie daremnie.

 

Rozdział czwarty: Redemption song (This song of freedom)

Mistrz Eliksirów mógł pozbyć się Vitachy Melout na dwa sposoby: przyłapać ją na jakimś grubszym błędzie i zwolnić albo tak jej dogryźć, żeby sama wzięła nogi za pas. W sumie był też trzeci wariant: przetrzymać i spróbować zrozumieć, co też knuje Dumbledore, że tak nachalnie wpycha mu tę dziewczynę. Ostatecznie Severus, który nigdy nie lubił iść na łatwiznę, skłonił się ku właśnie temu rozwiązaniu.

*

Kiedy Vitacha Melout weszła do laboratorium w poniedziałkowy ranek, zastała już tam swego szefa. Choć może należałoby powiedzieć, że on jeszcze tam był, spędziwszy noc w pracowni, o czym świadczyła poza Mistrza Eliksirów, zwykle o poranku wykazującego nieznośną aktywność. Snape wpółleżał w fotelu, stojącym do drzwi tyłem i lekko pod kątem, tak, że Vitacha mogła widzieć długie nogi profesora, leżące na taborecie. Spiczaste noski czarnych pantofli celowały prosto w sufit. Chuda ręka zwisała z podłokietnika, niemal dotykając podłogi zabrudzonymi czymś palcami.

Dzień dobry...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin