Mieczyslaw Srokowski - Ich tajemnica.pdf

(146 KB) Pobierz
Mieczysław Srokowski
ICH TAJEMNICA
POWIEŚĆ
I.
Gdy pociąg się zatrzymał, Kaniowski, wyskakując z wagonu, natychmiast zapytał Semka:
— Czy pani Zamczyńska z córką są już w Porohach?
Ale stary nie mogł odpowiedzieć, wiatr mu prosto w twarz wiał i zasypywał śniegiem oczy i
usta — zgiął się tylko w pół i objął kolana Kaniowskiego — potem wziął z rąk jego torbę podróżną
i poszedł w stronę stacyjnej budki, mającej dworzec zastępować.
Gdy się znaleźli w małej, silnie ogrzanej poczekalni, Semko ponownie przypadł do rąk
Kaniowskiego — głos mu drżał i łamał się:
— Paniczu — paniczu — radość będzie, radość — powtarzał w kółko... Ucieszą się
państwo, bo ucieszą. Natęsknili się przez te dwa lata.
Kaniowski drżał z niecierpliwości — ale zgniótł wzruszenie i począł na przekór sam sobie,
na pozór spokojnie dowiadywać się o zdrowie rodziców i sióstr. Gdy się stary wygadał, zapytał
cicho, powstrzymując oddech.
— Czy panie Zamczyńskie przyjechały już?
— Przyjechały, jeszcze w zeszłym tygodniu, odparł stary.
Kaniowski uczuł ciepło w piersi — światło oblało mu oczy — stary to spostrzegł...
— O, już dawno w Porohach takiego wesołego Bożego Narodzenia nie było, jak tego roku
będzie — da Bóg...
Kaniowski zamyślił się. Semko zapytał:
— Czy zaraz jedziemy, paniczu? Kaniowskiemu, który odwykł od nazwy panicz w czasie
swej dwuletniej włóczęgi po świecie, teraz słowo to wydawało się dziwnie kochane i swoje.
Popatrzał w rozrzewnione oczy starego i szepnął:
Jedźmy jak najprędzej, żeby, nim zmrok zapadnie, minąć Stawiska. Dzięki Bogu zaczyna
się rozpogadzać.
— To i zawsze tak — odparł stary — cały dzień wieje tym śnieżystem i wieje, dopiero pod
wieczór ucicha, jak makiem siał, i już cała noc jest piękna.
Trójka rysaków pomykała szybko, głęboką kopną sanną. Wicher ustał. Kaniowski pod
białem nakryciem śniegowem wyczuwał serdeczną Naddniestrzańską ziemię swoją; pieścił okiem
ten lekko falisty krajobraz, daleki, rozciągły, bezkresny taki, że oczy mgłą mu zachodziły. A gdzie
tylko na wzgórku zaświeciła cerkiewka, tam zaraz widniały ogromne, ustrojone puchem
śniegowym, czarne świerki i bielił się dziwnie spokojny, biedny, a jasny wiejski cmentarz.
Kaniowski szeptał w myśli:
— jak się to jednak kocha — jak kocha... Pojęcia nie miałem.
Kraj równy, przestronny - i zda się, ze milczy tą równiną swoją, a gdy zagada czasem jaką
wyniosłością, to chyba bezimien nym dawnym kopcem, albo kurhanem tak starym, że i pamięć o
nim zagasła.
Witał oczyma, pieścił, całował w duchu to wszystko.
Wieczór zapadał. Na zachodzie buchnęła purpurowa łuna — rozlała się po chmurach u
nieboskłonia i rzuciła ogromne plamy roztopionego złota na śnieg. Strugi tego czerwonego
płynnego złota polały się szczytami drzew nad granatowym rąbkiem dalekiego boru i odbiły się w
każdym niemal jaśniejszym płatku śniegowym, zapalając istny pożar blasków. Od wschodu i
północy szedł do walki z tym szkarłatnym przepychem świetlnym, pewny swego zwycięstwa,
sinawy cień wieczorny. Pełzał powoli, otoczył z trzech stron broniący się jeszcze zachód i
postępował szary, nieubłagany, przywitany silnym ogniem ostatnich już promieni, zatrzymał się
jeszcze na chwilę — krótką decydującą chwilę przed ostatnim atakiem i posunął się nagle
gwałtownie naprzód. A szkarłatny ostatni ślad dnia, walcząc z przeważną nawałą mroków i znacząc
krwawo swój ślad, cofał się zwolna, coraz to gasnąc bardziej i malejąc, aż za siny, daleki, i
niewiadomo dlaczego tak bezkreśnie tęskny rąbek nieboskłonia zapadł.
Minęli jedną i drugą wioskę, rzucone, jak małe czarne plamy na ogromnej przestrzeni
śniegowej. Mrok gęstwiał i granatowiał coraz więcej, błękit zimowej nocy na nowiu zaiskrzył się
miljardami niepojętych, tajemniczych świateł, zamajaczyły przejrzyste smugi mlecznych dróg.
Kaniowski siedział w obszernych saniach szczelnie otulony w ogromne niedźwiedzie futro
ojca i baranice, które dla niego przysłano. Sanie śmigały, odgłos dzwonków płynął wśród ciszy
nocnej po białej pościeli śniegowej, odbijał się echem dalekiem, i wyśpiewywał mu jakąś dobrze
znaną dumkę swojską... bez słów... Zwolna zaczął sobie uprzytomniać, że lada chwila ma ujrzeć
matkę swoją... i doznał uczucia głuchego bólu. Aż do tej chwili nie pomyślał nawet, że jedzie do
rodzicielskiego domu, że po tak długiej rozłące ma znowu ujrzeć ich, tych najbliższych swoich, a
szczególnie matkę, ukochaną, oddaną, poświęconą...! Zapomniał nawet o niej, tak mu myśl całą
zajęła słoneczna biała Zaza Zamczyńska. Ogarnął go wstyd — a równocześnie radość dziwna,
ciepła jakaś, dziecinna a wielka, pierś mu przepełniać zaczęła. Matka... Postać kobieca — siwe
włosy, dobre szare oczy — cicha, kochająca... Myśl o niej zwyciężyła w nim, nagle wszystkie inne
nadzieje i radości i wypełniła mu duszę sobą.
Zaczął się unosić tą radością, niecierpliwić... Sanie mknęły szybko. W myśli widział stary
dwór Porohowiecki z licznemi przystawkami, które z biegiem lat dobudo-wywano — witał oczyma
ducha każdy kąt. Czuł drżenie w piersi na myśl powitania, które za chwilę obejmie go tem
ukochanem ciepłem; za niem tak bardzo tęsknił. I znowu szeptał niemal bezwiednie.
— Jednak, jak to się kocha...
Zaczęli nagle zjeżdżać z pochyłości. Semko zdjął czapkę — Kaniowski spostrzegł ogromny,
czarny, pochylony krzyż... uczuł mdłość, w oczach zaćmiło mu się. Semko zwrócił się do niego z
kozła, wskazując w dół przed siebie batem!
— Ot i Porohy, paniczu!
Młody siwek idący w lewym lejcu zadrżał radośnie — konie ruszyły jak z kopyta, w oczach
Kaniowskiego migały szybko znane topole przydrożne, potem zabudowania wioski — karczma,
parę domków, dalej długa aleja lipowa... Semko nagle podniósł się z siedzenia i stojąc wypalił z
bata, wjechał w otwartą bramę, wypalił po raz drugi — przed oczyma Kaniowskiego błysnął
rzęsiście oświetlony dom jego: jakieś łkanie kurczowe chwyciło go za gardło — Semko strzelił po
raz trzeci z bata, aż okna zadrżały, i osadził konie przed gankiem.
Kaniowski sam nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy wygramolił się z niedźwiedzi i
baranic, drzwi wchodowe od ganku same otworzyły się przed nim z trzaskiem... Światło... długi,
głośny okrzyk radości...
— Stachu!
Uczuł nagle gorące łzy na twarzy, iakieś drżące usta szukały jego czoła...
II.
W sali jadalnej Porohowieckiego dworu płonęły ogromne szczapy sosnowe na starym
kominie. Złotoczerwony blask kładł się długiemi słupami po podłodze i powale — w sali była
zgromadzona cała rodzina i wszyscy w domu obecni goście. W półkole szerokie przed ogniskiem,
na krzesłach, fotelach, ta buretach, rozsiedli się państwo Kaniowscy, dwie ich córki — Hanka i
Nina — kruczowłose, ośmnastoletnie bliźniaczki i syn Stanisław Kaniowski, dwudziestoczteroletni
młodzieniec. Rosły jak topola nasza, smagły, siwooki szatyn, w ruchach i geście silnie trącony
zagraniczną kulturą, rasowy sarmacki typ.
Obok niego na niskim, wygodnym karle, z łokciami wspartemi na kolanach, siedziała
Zaza Zamczyńska, za nią iei matka, taka zwyczajnie sobie dystyngowana siwa dama.
Zaza ma bronzowe włosy, duże ciemno zielone oczy w czarnej oprawie, kształty kwitnące i
dojrzałe, cera twarzy alabastrowo białą, bez rumieńców, a ciepłą!
Obok pani Zamczyńskiej, zamyka półkole biała jak gołąbek babusia Kaniowska, matka pana
domu.
Sala jadalną u góry zdobiły z jednej strony głowy dzików i rogi jelenie, trofea myśliwskie
całego szeregu pokoleń, z drugiej zaś — szereg portretów poczerniałych, naiwnie malowanych,
zawsze z herbem po prawej stronie płótna u góry.
Milczenie przerwał w tej chwili, głośny jak strzał, trzask płonącej smolnej kłody na
kominku.
— Strzela jakby na gości - rzekł pan
Kaniowski.
— Na taką okrutną zamieć, wątpię chyba, wtrąciła babusia, żeby się kto zjawił- chociaż
roku zeszłego Weryhowie z Czołhan przyjechali — pamiętasz? Jakoś to było, tak jak dziś, po
wigilji.
W tej chwili Zaza Zamczyńska zwróciła oblane światłem oczy, jak dwa płonące szmaragdy,
na Stanisława Kaniowskiego i zapytała, niby bardzo rozciekawiona:
— Czy to dalekie sąsiedztwo ci państwo Weryhowie ?
— Czołhany, w których mieszkają, są stąd o jakie trzy mile — ale wie pani, takie podolskie
mile, co to w zawieje można i pięć godzin wlec się. Wątpię też, czy przyjadą, byłem przed
wieczorem w stajni, mówił mi Semko, że drogi są zupełnie zawiane. One gdajszej nocy, mówił,
pomiędzy Czołhanami a Równią, czterech chłopów chwyciła zamieć w polu, tuż przed ich domem;
zbłądzili i zamarzli do rana biedacy! U nas — mówił śmiejąc się zwrócony do Zazy — to zawsze
tak! Gdy zimno, to ludziska zamarzają, a jak gorąco — to się palą!
— Naprzykład przy kominku — wtrąciła, wędrując spojrzeniem z pod rzęs prosto w oczy
Stanisława! Ale to iest sztuczne pa lenie - dodała po chwili.
— E! niebardzo tam sztuczne, tylko podwójne, bąknął nieznacznie...
Spojrzał na nią, a po jej twarzy przeszedł falą cień rumieńca i zaczęła z dziwną pilnością
badać ogień na kominku:
— A ci Weryhowie — rzekł pan Kaniowski zwrócony do pań Zamczyńskich — to dziwni
ludzie! Majątek należy do niej. On — Bóg wie skąd się wziął i kto jest. Pani Weryhowa cudnej
urody kobieta, była majętną sierotą, z domu Herburtówna, córka mego serdecznego przyjaciela.
Czołhany są w ich rękach lat blisko trzysta, to też, gdy osierociała i sama została dziedziczką
pięknej fortuny, starano się o nią na prawo i lewo, ale kosze sypały się, jak grad! Zdawało się, że
panna zakroiła na księcia, czy co ? ale ba! Bo to i książę Sołomerecki zawitał, zakręcił się i trzask!
dostał kosza.
— Jak ojciec dziwnie opowiada — wtrącił Stanisław - dlaczego trzask dostał kosza?!
Wszyscy buchnęli śmiechem.
— A bo ja tak, mości dobrodzieju, po dawnemu gadam, rzekł, śmiejąc się, trochę
zażenowany, pan Kaniowski. Otóż co się dalej dzieje. Panna Marja — bo tak jej na imię —
wyjeżdża z jakąś tam swoją ciotką do Rzymu, będzie temu trzy lata, i trzask...
— Znowu trzask? zapytał Stanisław.
— Nie przeszkadzaj!... i powróciła panią Weryhową, — dokończył.
— Weryhę znałam jednego na Litwie... zaraz... zaraz — zaczęła sobie przypominać pani
Zamczyńska...
— Ja tych litewskich też znam, wtrącił Kaniowski, to są inni — lecz nasz, proszę pani, to
zupełnie nieznana osobistość. Ani kto wie, kto on, ani skąd on. Przywiozły go sobie z Rzymu i
basta. Był, jak sam mówi, oficerem pruskich huzarów — jest nawet komandorem czy też
kawalerem maltańskim, jakieś podobno ma w zagranicznych bankach kapitały — ale... ale to
wszystko jest jakieś niejasne.
Jednak gospodaruje dobrze, nieprawdaż? zapytał Stanisław.
— A gospodaruje tam nawet nieźle, porządek u niego jest, Pieniądzy nie traci, nigdzie nie
wyjeżdża; jednem słowem rządny jest.
- Lubię takich tajemniczych ludzi — szepnęła Zaza.
— A ja się boję, powiedziała Ninka i przycisnęła się silnie do boku siostry — może on był
rozbójnikiem albo jeszcze gorzej, ten pan Weryha.
— Naturalnie — może to jest włoski R naldo aibo inny opryszek, nieprawdaż? — spytał
Stanisław śmiejąc się.
Pan Kaniowski schylił się i dorzucił kilka smolnych drzewek na ognisko, i znowu jaskrawa
jasność oblała twarze siedzących: Na dworze kładł się dużemi płatami śnieg — od czasu do czasu
wiatr silniej zadzwonił o szyby.
Wśród ogólnego milczenia nagle odezwał się głęboki głos Hanki:
— Zeszłego roku tańczyliśmy o tej porze po wigilijnej wieczerzy - tylko smutniej nam było,
bo Stach nie przyjechał.
— A no, to zatańczmy dzisiaj, zaśmiał się Stanisław.
— O, dzisiaj... trzy panny — jeden danser.
— Przepraszam — a ojciec ? zapytał Stanisław.
— Daj no ojcu spokój — ojciec należy już, mości dobrodzieju, do wojskich — rzekł pan
Kaniowski. Zresztą — już późno.
Stanisław sięgnął po zegarek i nachylił się do ognia.
— Pół do dziesiątej dopiero...
W tej chwili babusia powstała i zaczęła się żegnać, wszyscy ruszyli z miejsc.
— Ale na mnie czas, idę spać — dobra noc — Stanisław zbliżył się do Zazy. Dziwił się
samemu sobie, dlaczego ta dziewczyna, która tyle miała dla niego uroku — tam w Paryżu, Rzymie,
Neapolu, tu wydała mu się zupełnie inną na tle jego domowego ogniska. Miał zato niesłuszny żal i
pewną niechęć do niej... Czuł, że jakiś cień niewidzialny a silny rozdziela ich myśli i uczucia.
Stali w tej chwili sami, w małej bocznej salce i czuli dziwnie to samo, — blask lampy padał
wprost na twarz Stanisława i oświecał jasno wyraz jakiegoś kłopotliwego znudzenia. Tyle się o tem
Bożem Narodzeniu w Porohach, tam zagranicą, mówiło, tyle było o tem rozmów, marzeń,
projektów. On sam przyjazd tych pań urządził i przygotował,... a teraz...
Zaza czuła nerwowo każdą myśl Stanisława i badała wyraz jego twarzy...
— Widzi pan — przemówiła po długiem milczeniu, jakby rzucając dalszy ciąg do jego
myśli — nie trzeba nigdy urzeczywistniać swoich marzeń...
Ale jego jeszcze bardziej to niecierpliwiło, że Zaza tak intuicyjnie wchodzi w sfery jego
myśli i uczuć i począł si? maskować niezgrabnie.
— Dlaczego?
— Nic... zdaje mi się tylko, zaczęła lekko drżącym głosem - że... że piękniejszą była pieśń
nie wyśpiewana...
— Nie rozumiem?
— Tem lepiej - może się mylę.
A powiedziała to tak smutno, że przykro mu się zrobiło, i zaczął łatać nastrój.
— Niema pani pojęcia, jak matka moja ucieszyła się z przyjazdu pań, a szczególnie matki
pani. One są z tych czasów, co to i miłości i przyjaźnie bywały dozgonne... Są przyjaciółkami tak
dawno, wychowały się prawie razem...
— Dobre czasy... wtrąciła Zaza.
— Z tradycji tylko wiemy o tem, bo wówczas oboje byliśmy jeszcze między aniołkami w
niebie — ale dlaczego pani nazwała je dobremi czasami*.
— Bo — bo wówczas ludzie, jak pan sam powiedział, umieli czuć dozgonnie...
Obrzucił ją w tej chwili spojrzeniem i teraz dopiero spostrzegł, że stała przed nim w
interesującym półcieniu, jednem kolanem oparta o fotel, którego oparcie trzymała obiema rękami;
skonstatował na nowo, że ma bajeczny profil, a w całej pozie wiele dystynkcji i swobody. Czuł, że
nastrój naprawia się i był jej wdzięczny za to. Podtrzymał wątek rozmowy.
- Mówi pani, że wówczas tylko umieli czuc dozgonnnie?
-To nie ja powiedziałam, ale pan... Ja nie powiedziałem tylko...
— Ja tak zrozumiałam...
— Tem gorzej dla mnie. Zapytała go miękko i ciepło:
— Czy zależy panu na tem?
Ale w nim, na ten ton jej, znowu zakieł kowala znudzona niechęć... Zapanowało milczenie.
Odczuła to...
— Wie pan, do jakiego ja wniosku dochodzę?
— Mianowicie?
— Że pan siebie nie zna...
— Doprawdy?
— Z pewnością... Niech mi pan powie, dlaczego przez pana falą, od czasu do czasu,
przechodzi chęć, to niechęć dla mnie?
Był w tej chwili jak student, schwycony na gorącym uczynku, i począł się jąkać...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin