Maria Hagen - Ślepy Kazik.pdf

(71 KB) Pobierz
Hagen Maria
ŚLEPY KAZIK
Kazik urodził się w parę tygodni po śmierci ojca w jednej z najlichszych chałup, w jakie
obfituje przeważnie żydowska mieścina Czytań, położona w biednym, nieurodzajnym,
piaszczystym zakątku, któremu przyroda, w zamian za wszystko co mu odmówiła, dała
niezrównany urok spokoju. Nigdzie go tyle co tutaj, i rzecz dziwni, że pomimo wyzierającej na
każdym niemal kroku nędzy, jakaś błogość skupiona wieje z tej części kraju.
Mieścina, o której mowa, ztąd chyba na to miano zasługuje, że jest schronieniem i ojczyzną
kilkuset biedaków, którzy cicho, bez głośnej skargi odgrywają bolesny dramat życia. Jednym z
najgodniejszych pożałowania aktorów tej sztuki bez widzów miał być tak zwany w Czytani »ślepy
Kazik«, którego przyjście na świat tyle łez kosztowało matkę, pozostałą wdowę po ubogim
zagrodniku, który jej oprócz siedmiorga drobnych dzieci i walącej się chałupiny, żadnego majątku,
żadnego sposobu do życia nie zostawił. Kazik urodził się wątły, mizerny, ale żyjący, a tem samem
mający prawo do życia, które już u wstępu, nieubłaganem się dlań okazało. Mimo głodu, od jakiego
zabezpieczyć go nie mogła wyschła pierś matki, mimo zimna, jakiem nieraz kostniał w chałupie
stojącej na samym końcu tonącej w błocie ulicy, której jedyną ochroną przeciw wichrom był płot
drewniany, słowem mimo braku tego wszystkiego, co wybrańcom losu zdaje się do życia
niezbędnie potrzebnem, biedactwo żyło i wychowało się przecież. Żyło smutnie, rozwijało się
powolnie, chorowało często, ale było łagodne, potulne, ciche, więc choć przyjście jego na świat tyle
łez nieszczęsną kosztowało kobietę, z czasem stało się jej ulubieńcem. W dodatku, co się nie często
wśród naszego , na wskróś próżniaczego ludu zdarza, był to chłopczyna pracowity. Gdy podrósł, o
ile na to biedne pozwalało zdrowie, pasł bydło gromadzkie, chodził na zarobek, odrabiał szarwark
swego numeru, słowem, ten niepotrzebny na świecie, nie był na nim nieużytecznym.
Ale pomimo pracy matki i dzieci, nędza i głód zaglądały coraz to częściej do zapadającej się
chaty. Konieczne wydatki pochłaniały szczupły zarobek, a nieraz brakowało drzewa na opał, na
światło, na sól; było więc zimno, ciemno i głodno w nędznej chacie, a najzimniej i najgłodniej
Kazikowi, który coraz to częściej zapadając na zdrowiu, coraz to mniej mógł zarabiać, a uwolniony
od chodzenia do szkoły, nie miał prawa ani do butów, ani do cieplejszego odzienia i na równi z
matką musiał sobie odmawiać wszystkiego , by siedmiorgu, od świtu do nocy pracującego
rodzeństwa wystarczyło na zaspokojenie najgłówniejszych przynajmniej potrzeb.
Chłopczyna nie narzekał i nie skarżył się nigdy, wierzył, że inaczej być nie może, że tak być
musi i cierpiał cichutko, tylko czasami, kiedy zimą zostawiano go w domu, aby wieczorem, zanim
rodzina z zarobku powróci, ogień rozpalić i lichą nastawić wieczerzę, układając drzewo w kominie,
w koło zakopconego garnka, biedactwo marzyło sobie a rozpalający się ogień , buchając światłem,
przyświecał tym marzeniom. W pośrodku ciemnej, niskiej izdebki, której całą ozdobą było kilka
pobożnych, jaskrawych obrazów na ścianie, marzenia jego przybierały kształty rzeczywistości.
Marzyło mu się, że jest zdrów, silny, rosły, rumiany, jak brat jego Stefan, że może z nim razem
jechać do lasu, sagi rąbać, drzewo z sąsiadami do spławu odstawiać, a w sobotę wieczór, wróciwszy
do chałupy, siedząc na skrzyni, przelicza zarobione pieniądze i część ich oddawszy matce, resztę
dla siebie zachowuje. Tak w wyobraźni jego schodził tydzień za tygodniem, a wtenczas... Tu blado
- żółta twarz chłopca okraszała się żywym rumieńcem , oddychał trudno, bo mu głośno bijące serce
zapierało powietrze w piersiach — wtenczas kupował sobie na jarmarku parę nowych butów !...
W obec tego marzenia, w obec tych butów, które mu przed oczyma stawały, których
upragniony ciężar czuł na swych bosych nogach, chłopiec zapomniał o zajęciu i z płonącą, trzaską
w ręku, z wejrzeniem utkwionem w niebiesko - czerwony płomień , z otwartemi usty, snuł dalej
złotą nić tych tak skromnych, a jednak dla niego niedościgłych marzeń!
* * *
Coraz to częściej zapadający na zdrowiu, a tem samem coraz mniej zdolny do pracy Kazik,
kończył lat ośmnaście, kiedy dwóch jego braci wzięto do wojska. Ubytek dwóch zarobników był
istnem nieszczęściem dla rodziny, żyjącej jedynie z dziennego zarobku. A że nieszczęście prawie
nigdy samotnie przybywać nie lubi, niebawem spadło i drugie na biedaków. Chłopiec, który już od
dłuższego czasu skarżył się na oczy, nagle musiał zaprzestać wszelkiego zajęcia, na cokolwiek
bowiem dłużej patrzył, zaraz mu one zachodziły łzami, a kłuło go w nich jakby szpilkami, to jakby
ogniem paliło. Chodził odtąd z głową, spuszczoną, z na wpół przymkniętemu drgającemi od bólu
oczyma, z twarzą żałośniejszą i smutniejszą jeszcze, istny obraz nędzy ludzkiej na tym pięknym
świecie. A rzeczywiście pięknym był on w tej porze. Po wilgotnym i ciepłym maju, czerwiec
zakwitł dokoła mnogością ziela i kwiatów. Wypalone zazwyczaj łąki pokryły się istnym kobiercem
zieleni, piasczyste grunta obiecywały plon niezwykły, a z za każdej najbiedniejszej, najbardziej
opuszczonej chaty, wyglądały rozkosznie okryte kwiatem bzy i sady. Świat pachniał, śpiewał,
błyszczał od słońca, jakiem śmiało się niebo nad ziemią i każdy niedostatek był znośniejszy, każda
bieda lżejszą w pośród tego hymnu szczęścia, który ziemia śpiewała. W tem ogólnem weselu
jednemu Kazikowi tylko było smutno i coraz smutniej.
Litowali się nad nim ludzie i nakłonili matkę by go zawiozła do dalej nieco położonego
miasteczka, gdzie był lekarz »ze świata« i pewno chorobie zaradzi. Wdowa, której na widok
cierpień ukochanego dziecka serce się krajało, zastawiła kożuch po nieboszczyku mężu i pojechała
do doktora. Ten, troskliwie wyegzaminowawszy chłopca, pokiwał głową, zapisał wody i lekarstwa,
obiecując, że mu ulgę sprawią. Matka owinęła starannie receptę w róg chustki, związała ją na węzeł
i powróciła do Czytani.
Czas mijał a recepta zawsze równie starannie owinięta, spoczywała na dnie skrzyni, bo
nigdy nie znajdowało się w chacie tyle grosza, by z nią pójść do apteki, a mądrzejsi i doświadczeńsi
sąsiedzi obliczyli, że na »to przepisanie« potrzeba ze trzy papierki. Trzy papierki! W najśmielszych
przypuszczeniach nie widziała się biedna kobieta w możności rozporządzenia podobną sumą!
Miesiące mijały; Kazik coraz mniej widział. Idąc z chałupy do chałupy, szedł już tym
typowym u ociemniałych chodem, z postacią nieco w tył wygiętą, zwróconą bokiem, dopomagając
sobie rękami naprzód wyciągniętemi w odnalezieniu drogi. Nie ze złości, ale z wrodzonej u ludzi
skłonności w nadawaniu sobie wzajemnie przezwisk, nazywano go już w Czytani »ślepym
Kazikiem«. Z jesienią już zupełnie nie mógł sam chodzić, a że nie było komu go prowadzić,
chłopczyna dnie całe spędzał samotnie w domu, siedząc to na progu chaty, to na piecu w izbie.
Co przez te długie, wiecznie ciemne godziny snuło mu się po głowie, któż odgadnąć zdoła?
Może w swej samotności, w swem opuszczeniu, w swej niedoli i on odkrył straszną
niesprawiedliwość losu, który jednym tak wiele daje, drugim wszystkiego odmawia. Może i on
pytał wraz z nami, czemu do szczęścia tak mało wybranych na świecie, kiedy do niego każda żyjąca
istota zdaje się mieć niezaprzeczone prawo? A może — i to możliwe, chociaż łzy rzadko
bezmyślnie spadają, płakał chłopiec nie myśląc wcale, płakał wspomnieniem , które nieraz
boleśniejsze od cierpienia samego!...
Do chaty wdowy, przypadek zaprowadził dnia jednego, miejscowego proboszcza. Zastał w
niej samotnego jak zwykle Kazika; widok chłopca, los jego, o jakim mu z dziwną rzewnością tenże
opowiadał, wzruszył do głębi serca zacnego kapłana.
Przyszło mu na myśl, że w stolicy istnieje zakład dobroczynny, w którym podobni Kazikowi
biedacy, znajdują opiekę, zatrudnienie i nie raz jeden zabezpieczenie od głodu na całe życie. Począł
mu też o tej iście filantropijnej instytucyi opowiadać, obiecując, że postara się o umieszczenie go
tamże, że mu tam będzie dobrze, że będzie miał staranie, że go tam nauczą jakiegoś przystępnego
dla ciemnych rzemiosła, które mu później na utrzymanie nawet starczyć będzie. Słuchając słów
proboszcza, oddawna już na twarzy chłopaka niewidziany uśmiech rozchylił mu usta, przywołany
myślą, że on, kaleka do niczego, nie będzie ciężarem matce i rodzinie, że sobie i drugim stanie się
przydatnym. Począł w próżni przybierać palcami i odtąd żył tylko tą nadzieją, że te biednej,
wychudzone ręce, kiedyś, inaczej niż bezmyślnie i bezcelowo poruszać się będą mogły. Świeciła
mu ta nadzieja w zastępstwie słońca, którego nie widział, świeciła niedługo i zgasła nagle, jak
gaśnie tyle ludzkich nadziei po świecie...
Po dłuższym przeciągu czasu zaszedł znowu proboszcz do ubogiej chałupy i siadając na
przyzbie pod okienkiem, którego wybite szyby pozatykane były brudnemi łachmanami:
— Mój chłopcze — rzekł — nic z tego, nie chcą. cię przyjąć do zakładu, boś już za stary,
piszą, że wiek twój jest wiekiem dojrzałego mężczyzny, a tam zajmują się tylko ociemniałemi
dziećmi...
Domawiając tych słów, proboszcz z bolesnym uśmiechem spojrzał na tego, do którego się
one stosować miały. Ten, w oczach Dyrekcyi i statutów Zakładu dla ciemnych dojrzały mężczyzna,
stał przed nim, niby posąg niemej rozpaczy. Bez wieku, ni to dziecko, ni dorosły człowiek, ot,
biedne, nędzne stworzenie, o twarzy bladej, zapadłej, wykrzywionej boleścią, a łagodnej i
poczciwej, o wątłych członkach, oczach przymkniętych, które dawnym zwyczajem wiedzione,
szeroko się rozwarły, zwrócone w stronę, zkąd głos proboszcza dochodził.
Milczeli obaj...
Nadzieje chłopca runęły z łoskotem walącego się w jego głowinie gmachu i słuchał może
tego bolesnego hałasu, a myśl jedyna, która go całemi dniami podtrzymywała, uleciała
bezpowrotnie, zostawiając po sobie niczem i nigdy niezapełnioną próżnię. Proboszcz z wielką
goryczą w sercu patrzył nań, pytając siebie, dlaczego ludzie kładą tyle granic swej dobroczynnej
litości, kiedy niedola tak często zdaje się granic nie zna?...
I znów mijały tygodnie i miesiące. Po jesieni nastała zima straszna, śnieżna, mroźna, istny
wróg biedaków, dla których słońce, ten zbytek szczęśliwych, jest niezbędną niemal potrzebą
egzystencyi.
Aby zapobiedz coraz srożej zaglądającej w oczy nędzy, matka Kazika, zostawiając opiekę
nad rodzeństwem najstarszej córce, poszła do służby. Kiedyś, za młodu, służyła ona we dworze
przy kuchni i dzisiaj te dawne zdolności miały być wynagrodzone dwureńskową miesięczną płacą,
przez żyda, dzierżawcę sąsiedniej wioski. Z domem i dziećmi rozstała się ze stoicznym spokojem,
charakteryzującym naszych wieśniaków, który filantropi poddaniem się, zacofaniem,
bezmyślnością zowią. — Ale gdy matki w domu zabrakło, Kazik uczuł się dopiero prawdziwym
kaleką. Siostra jego, dobra w gruncie, ale z natury kłótliwa dziewczyna, nie mogła mieć dla niego
uczucia matki, a zbyt była młodą jeszcze, by mieć w duszy to źródło litości, które tryska w sercu
kobiecem z nagromadzonych w niem żalów i cierpień. Wtedy dopiero stał się biedny chłopak
prawdziwie nieszczęśliwym ; poniewierano nim, pomiatano, szydzono zeń często, a chociaż to
ostatnie i dawniej się zdarzało, dzisiaj stało się dotkliwszem w obec tego, że nie było już obok
obrony, pieszczoty i pomocy matczynej. Tęsknił też za nią Kazik całą siłą swej duszy, całem
ciepłem serca, a malutki jego świat wewnętrzny równie zewnętrznemu był zaciemniony.
Jednego popołudnia, po jakiejś sprzeczce z siostrą, która najniesłuszniej w świecie napadła
na biednego ślepego i jak zwykle, samego w chacie odeszła, rozżalony biedak postanowił dom
opuścić i pójść do matki, której mu z dniem każdym więcej brakło.
Drogę do wsi, w której matka obecnie służyła, pamiętał doskonale; za zdrowszych swoich
czasów nie raz jeden ją przebiegł, więc mu się zdawało, że i dzisiaj łatwo to będzie mógł uczynić.
Droga ta była dość prosta; szło się ulicą miasteczka aż pod las, a tam skręciwszy na lewo już
niedaleko było do wsi, na samym początku której, znajdował się dom służbodawcy matki Kazika.
Bosy, łachmanami niedostatecznie pomimo srogiego zimna okryty, niepewnym krokiem, trzymając
się kołów płotu, wydostał się nieszczęśliwy kaleka na ulicę. Wiatr dął zimny prusząc śniegiem, po
którym szedł chłopak odważnie, pomny że krok każdy zbliża go do upragnionego celu, do
połączenia się z matką, do której serce jego się rwało. Po dobrej chwili, gdy mu się zdawało, że już
jest pod lasem, począł szukać drzew skostniałemi od zimna rękami; ale napotykał tylko zimną
próżnię, a coraz gęściej padający śnieg lepł mu do twarzy, wiatr zaś do szpiku kości przejmował.
Wtenczas opanował go niewypowiedziany strach przed samotnością i zbliżającą się nocą; uczuł się
tak bezsilnym, opuszczonym i nieszczęśliwym, że po raz pierwszy, dawno już może w sercu
zrodzona skarga, strasznym jękiem wybiegła mu na usta...
Co się potem z nim stało? nie wiedział, ale gdy przyszedł do siebie, znalazł się we własnej
chałupie, na ławie słomą wysłanej, a dochodzące go z sieni rąbanie drzewa kazało mu się domyślić,
że był to już ranek. — Mówiono mu potem, że wracający do miasteczka sąsiad znalazł go pod
lasem leżącego w śniegu na drodze, a zabrawszy go prawie nieżywego na swój wóz, odwiózł do
domu. Wtedy przypomniał sobie wszystko, i wczorajsze zamiary, i zawiedzioną nadzieję, kiedy
zamiast u matki, znalazł się znowu w Czytani i westchnął głęboko.
— Kazik, czy cię co boli ? — zapytała siostra.
— Nie, — odpowiedział na to pytanie, które mu się dziwnem i niezrozumiałem wydało.
Wszak jego zawsze i ciągle coś bolało, a nigdy na to nie zwracano uwagi. On sam nie mógłby
powiedzieć co, bo czyż w prostocie swojej mógł sobie zdać sprawę, że to życie tak boli?...
Na trzeci dzień wezwano proboszcza do Kazika. Chłopiec leżał w gorączce a zebrane w
chacie rodzeństwo rozmawiało o jego bliskiej śmierci. Słyszał te rozmowy i nie trwożył się niemi
bynajmniej. To co zaznał z życia, było tak ciężkiem i gorżkiem, tak smutnem i strasznem, że śmierć
chyba ani cięższą, ani straszniejszą być nie mogła. Tylko gdy ksiądz, udzieliwszy mu Ostatniego
Pomazania, począł go łagodnie przygotowywać i krzepić na bliską a ostatnią drogę, umierający
podniósł ręce do oczu i przecierając je zmęczonym ruchem:
— Chciałbym — rzekł słabym głosem — choć raz jeszcze widzieć słońce i matkę...
— Ujrzysz je wkrótce moje dziecko, słońce takie jasne, o jakiem nawet się nie śni ludziom
na świecie, a na matkę nie długo ci tam czekać przyjdzie.
Uśmiechnął się kaleka i zanim blade, zimowe słońce przedarło się dnia tego przez gęste
obłoki, on już oglądał tamto, o którem się nie śni ludziom na świecie...
Matka, za późno uprzedzona o chorobie syna, zastała go już na marach. Słońce, to ostatnie
jego marzenie, oświecało woskowej bladości twarz nieboszczyka, na której igrał taki uśmiech
spokojnej błogości, jakim za życia nigdy nie była rozjaśnioną.
— Już ci dobrze, moje kochanie ! — zawołała, oblewając łzami twarz syna.
W dniu pogrzebu, proboszcz, wbrew zwyczajowi, odprowadził aż na cmentarz trumnę
biednego kaleki. Chciał wtórować śpiewom żałobnego orszaku, ale głos mu wiązł w gardle a
pamięć zawodziła, tak dziwnie był rozstrojonym, on, pleban wiejski, który codziennie z nędzą i
niedolą ludzką był w styczności. Zamiast słów pieśni, ciągle miał na myśli pytanie: Na co się
przydało na świecie dwadzieścia lat katuszy tego, który teraz w tych czterech deskach spoczywa?...
Odpędzał te myśli siłą woli, przywoływał słowa pieśni na pamięć, śpiewał je jak mógł najgłośniej,
wszystko nadaremnie. Powracały one, nabyto różne, a zawsze te same. Na co? Dla czego?...
Uznając to pytanie za bezbożne, począł sobie proboszcz przypominać niektóre ustępy z
życia św. Teresy, która wierzyła, że nie tylko można modlić się za niemodlących, ale i cierpieć za
niecierpiących i wołała: »Boże, przyjm tę małą liczbę niezasłużonych cierpień, za tylu grzeszących,
tylu występnych, których kara Twoja jeszcze niedosięgła, Przyjm je za dusze jęczące w czyścu a
zapomniane na ziemi. Może to biedne stworzenie było posłannikiem nieba na ziemi, a spełniwszy
ofiarę, poszło po nagrodę« ...
Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie — zaintonował proboszcz, przekonany, że wraz z
czystą duszą Kazika, jakaś inna dusza oczyszczona przez niego, stanęła dzisiaj przed Panem ...
Wróciwszy do domu zamyślił się pleban głęboko nad nędzą jednych, obojętnością drugich, nad tą
masą złota, które ludzie rozrzucają, nie zastanawiając się nad tem, że tylu bliźnich, braci, ludzi
mających te same co oni prawa, ginie z głodu, z nędzy, z kalectwa, z braku nie złota, nie szczęścia,
tych pragnień świata, ale z braku chleba, tylko chleba i litości!
Proboszcz nie był świętym, bo był człowiekiem, ale posiadał jedną cnotę, najmilszą
podobno Bogu, kochał gorąco bliźniego, a im biedniejszym był ten bliźni, tem większe miał prawa
do jego serca. Robił co mógł, aby swym owieczkom ulżyć ich ciężkiego brzemienia, ale sam był
ubogi i mógł nie wiele, a przecież tego wieczora wyrzucał sobie gorzko, że nie zrobił tyle, ile zrobić
był powinien dla ślepego Kazika. Zdawało mu się w tej chwili, że obowiązkiem jego było chodzić
po świecie, kołatać do serc ludzi opływających w dostatki i wołać do nich: »Wam przypadł
obowiązek być okiem ślepego, nogą kulawego, podporą wdowy, ojcem sieroty! Błogosławieństwo
umierającego nędzarza spadnie za to na was!«
Na kim spoczęło błogosławieństwo Kazika? Niewiadome Może na tej biednej mieścinie, w
której żył, cierpiał i umarł, bo choć nędzna i uboga, nie braknie jej tego głosu, który co niedziela z
ambony, a codziennie przykładem, wskazuje parafianom drogę obowiązku i cnoty, uczy ich nie
gardzić niedolą, nie odtrącać jej od siebie, ale, jeśli już niepodobna jej ulżyć, przynajmniej ją
uszanować, bo ona może nasze własne w tej chwili winy odkupuje.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin