Ford G. M. (2001) - Frank Corso 01 - Furia.doc

(1315 KB) Pobierz

 

W owej ponurej i nieprzyjaznej krainie trzeba było mieć niemało szczęścia, aby odnaleźć mały wąwóz, w którym można by się ukryć, i spłachetek równej ziemi, na którym można by rozbić obozowisko...

Z dzienników kapitana George’a Vancouvera

 

FUNT CIAŁA

Bóg jeden wie, skąd on wziął ten pomarańczowy garnitur w szkocką kratę. Pewnie z jakiegoś sklepu z używaną odzieżą przy Broadway Street. Marynarka dwa rozmiary za mała, o ramionach sterczących jak naramienniki. Spodnie za krótkie o piętnaście centymetrów, jakby spodziewał się powodzi. Wielkie mankiety, na nogach szkoty, bez skarpet.

Dla odmiany jego adwokat, Myron Mendenhal, stanowił wcielenie elegancji. Szykowny, w grafitowym trzyczęściowym garniturze. Na palcu sygnet z brylantem wielkości hotelu Ritz. Kosztowny rolex, który ukazywał się oczom zebranych za każdym razem, gdy jego właściciel niby bezwiednie podciągał rękaw marynarki. W końcu sprawy o odszkodowania to na tyle dobry interes, że można sobie pozwolić na odrobinę luksusu.

Mendenhal po raz kolejny zabrał głos. Poinformował, że w imieniu swojego klienta wniósł powództwo przeciwko miastu Seattle i stanowi Waszyngton o niesprawiedliwe oskarżenie i niesłuszne skazanie. Zażądał w nim trzech milionów dolarów odszkodowania oraz dziesięciu milionów zadośćuczynienia. Zarówno od miasta, jak i od stanu.

Gadał jak najęty, byle tylko nie dopuścić do głosu swojego klienta. Ostatnim razem, kiedy ten pajac otworzył usta, rozpętało się piekło. Facet z pierwszego rzędu stracił panowanie nad sobą i rzucił się na nich przez stół. Zdołał nawet przedrzeć się przez gąszcz mikrofonów, ale na szczęście policjantka chwyciła go za pasek od spodni i powaliłana podłogę. Czterech ochroniarzy musiało wyprowadzać go z sali. Ponowne ustawienie mikrofonów zajęło dziesięć minut. Echo okrzyków wściekłości mężczyzny wciąż marszczyło zasłony, a zapach hormonów unosił się w powietrzu niczym dym z rewolweru. Nie ulegało wątpliwości, że Myron Mendenhal powinien mówić jak najdłużej.

- Czyż można w jakiś sposób zrekompensować człowiekowi wyjęte z życiorysu trzy lata? - zapytał. - Czy pieniądze są w stanie uleczyć duszę kogoś, kto żył w cieniu śmierci? Kto o mało nie został stracony? Obawiam się, że nie. Jedyne, co możemy w tej sytuacji zrobić...

I w tej właśnie chwili jego klient dorwał się do mikrofonu.

- Jak nie ja albo on, to zawsze kto inny, wiecie.

- Co takiego? - zapytał jeden z dziennikarzy stojących pod ścianą.

Mendenhal zakrył dłonią najbliższe mikrofony i wyszeptał coś do klienta. Najpierw proszącym tonem. Potem z naciskiem. Dziennikarze wstrzymali oddech. Nagle klient zatkał swoją wielką ręką usta prawnika. Podczas gdy Mendenhal z wytrzeszczonymi oczami wił się za łapą, która zdawała się mieć z pół hektara powierzchni, mężczyzna wykrzywił gumowate wargi i przysunął krzesło do mikrofonów, na których nazwy stacji telewizyjnych i radiowych wyglądały jak wykonane z makaronu.

- Żem chciał powiedzieć, że zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie zabijać dziwki. Będzie je zabijać i zabijać, aż w końcu ich trupy was zasypio.

Siedem kamer zarejestrowało to, co stało się potem. Mężczyzna siedzący w pierwszym rzędzie podniósł się powoli. Przesunął dłońmi po twarzy, jakby wycierał ją z pajęczyny.

Odwrócił się plecami do Mendenhala i jego klienta. Pochylił się i przez chwilę zebrani odnosili wrażenie, że szepcze coś na ucho kobiecie siedzącej na krześle obok. Sześciu ochroniarzy, którzy dotąd stali w różnych miejscach sali, zaczęło przedzierać się przez tłum, idąc w jego kierunku. Było już jednak za późno.

Kiedy mężczyzna się wyprostował, wszyscy ujrzeli w jego dłoniach automatycznego colta.45. Ze łzami w oczach rozejrzał się po zatłoczonej sali i wymamrotał coś pod nosem. A potem odwrócił się w stronę podwyższenia z przodu sali, uniósł broń i zaczął naciskać spust.

Jeśli zadacie sobie trud, by dotrzeć do materiału nakręconego przez telewizję NBC, to zobaczycie, że klient został ugodzony cztery razy w pierś. Z każdym wystrzałem jego krzesło stawało na tylnych nogach, jednak ciężar ciała mężczyzny sprawiał, że opadało z powrotem na ziemię. Jeżeli obejrzycie tę scenę w zwolnionym tempie, dostrzeżecie naboje rozdzierające jaskrawy materiał jego garnituru. Drugi pocisk przeszył jego ramię i zabryzgał bok twarzy Myrona Mendenhala krwią i odpryskami kości. Po trzecim strzale zatrzymajcie na chwilę taśmę, po czym obejrzyjcie kilka następnych klatek. Przed waszymi oczami szkocka krata nagle zabarwi się na czerwono, a klient osunie się z krzesła, mając przylepiony do ust wciąż ten sam dziwny, enigmatyczny uśmieszek.

Do tego czasu w sali zapanowała kompletna panika. Kiedy mężczyzna z pistoletem odwrócił się w stronę tłumu, jedynie kamerzysta NBC miał na tyle zimnej krwi, żeby kręcić dalej. Członkowie pozostałych ekip telewizyjnych padli na ziemię. Ich dokonania przypominają do złudzenia zdjęcia z Blair Witch Project.

Ludzie, którzy zebrali się w tej sali - a Bóg jeden wie, że pół miasta potem będzie utrzymywało, że się tam znalazło - twierdzą, że zabrakło powietrza i ich płuca stały się suche i podrażnione w tej okropnej, zatrważająco cichej chwili, gdy mężczyzna włożył lufę do ust i po raz ostatni pociągnął za spust.

1

Poniedziałek, 17 września

godzina 10.07. Dzień 1 z 6

Tego roku, w którym nie było lata, wiosenne deszcze padały przez cały lipiec, a potem sierpień i wrzesień, aż w końcu, mimo że liście na drzewach wciąż się zieleniły, ludzie pogodzili się z tym, co nieuniknione, i porzucili marzenia o słońcu.

Bardziej z przyzwyczajenia niż poczucia obowiązku Bill Post wyjrzał przez okno na ulicę. Akurat w samą porę, żeby zobaczyć młodą kobietę wysiadającą z autobusu linii 30 prosto na deszcz. Patrzył, jak naciąga kaptur na głowę i drepcąc w wielkich brązowych butach, zmierza po chodniku do drzwi. Kiedy tylko znalazła się w środku, zdjęła zielony płaszcz przeciwdeszczowy i strząsnęła z niego krople na czarną gumową wycieraczkę. Pierwszy raz widział, żeby ktokolwiek zawracał sobie aż tak bardzo głowę tym, że może zachlapać podłogę. Zupełnie jakby bała się, że ktoś każe jej posprzątać.

Kiedy indziej rozpocząłby niezobowiązującą pogawędkę o pogodzie, dzięki czemu wytworzyłaby się między nimi owa szczególna więź, która łączy zwykle towarzyszy niedoli. W tym roku jednak nie mógł sobie na to pozwolić. W tym roku wiosna i lato minęły niepostrzeżenie, a deszcz zmył skutecznie jakiekolwiek nadzieje na ulgę. Na temat pogody nie prowadziło się już uprzejmych rozmów.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał zza kontuaru. Wyraźnie wystraszyła się jego głosu.

- Chyba tak - odparła. - Chciałabym się zobaczyć z panem Frankiem Corso. Jest pisarzem... to znaczy... dziennikarzem. - Przerzuciła kapiący płaszcz przez ramię i podeszła do recepcji. - Czy go zastałam?

- Nigdy go jeszcze nie widziałem - powiedział strażnik, śmiejąc się. - Facet, na którego miejsce przyszedłem, mówił, że pan Corso kiedyś tu bywał, ale ja pracuję już od dwóch lat, a jeszcze się nie pojawił na mojej zmianie. Nocny portier twierdzi, że przychodzi czasami, żeby zobaczyć się z panią Van Der Hoven. - Odchylił się na krześle.

Kiedy uniósł głowę i spojrzał na dziewczynę przez górną część dwuogniskowych okularów, nagle uświadomił sobie, że skądś ją zna. Wyprostował się. Zamknął prospekty biur podróży, które przeglądał, i wsunął je do górnej szuflady. Usiłował sobie przypomnieć, jak ta młoda kobieta się nazywa. Bezskutecznie. Nie był tym wcale zdziwiony. W ostatnich miesiącach miał coraz większe problemy z pamięcią. Do diabła, gdyby nie wieszał każdego wieczoru kluczyków od samochodu na haczyku w kuchni, rano z pewnością by ich nie znalazł.

- Może ktoś inny mógłby pani pomóc, panno...? - Zawiesił głos.

Sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się rozpłakać.

- Pan Corso musi się ze mną zobaczyć. - Wypowiedziała te słowa tonem prezenterki telewizyjnej. - Proszę mu przekazać, że Leanne Samples jest na dole i chce z nim koniecznie porozmawiać. To sprawa życia i śmierci.

Nazwisko sprawiło, że wreszcie ją sobie przypomniał. To ona. Dziewczyna z telewizji. Zwymyślał się w duchu, że od razu jej nie rozpoznał. Po raz kolejny pomyślał, że powinien wybrać się do lekarza. Uniósł słuchawkę telefonu. Do kogo by tu zadzwonić? Chyba do pana Hawesa. W końcu był tutaj kimś. Redaktorem naczelnym i tak dalej. Tak, zadzwoni do Hawesa. Ostatni guzik po prawej.

***

Natalie Van Der Hoven odrzuciła głowę do tyłu i spojrzała na Bennetta Hawesa. Była dobrze po sześćdziesiątce, twarz miała usianą siateczką zmarszczek. Sarkastyczna, wyniosła niczym królowa i z jasnym spojrzeniem bogobojnej chrześcijanki. W ramionach szersza od większości mężczyzn. Największe bandziory doskakiwały do jej stóp i zdejmowały czapki, kiedy wchodziła do pokoju. Krótko mówiąc, miała klasę.

- Chyba nie mówisz serio - powiedziała.

- To właśnie od niej usłyszałem. Kłamała podczas rozprawy. I będzie z nami współpracowała tylko pod warunkiem, że to Corso napisze artykuł.

Zawsze nienagannie ubrany, w trzyczęściowym garniturze Nordstrom, Hawes utrzymywał, że ma metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, choć w rzeczywistości osiągnął tylko metr siedemdziesiąt. Resztki rudawozłotych włosów zaczesywał na bok i utrzymywał w miejscu na lakier. Pięć razy w tygodniu chodził na siłownię. Wszystko robił szybko.

Uniosła brwi.

- Z pewnością da się przekonać. Podrapał się w kark.

- Nie wydaje mi się. - Westchnął.

- Powiedziałeś jej, że pan Corso już u nas nie pracuje na etacie?- Niestety, panna Samples chyba nie rozumie, na czym polega różnica między pracownikiem a współpracownikiem. Dopóki dwa razy w miesiącu będzie mogła przeczytać w naszej gazecie jego artykuł, będzie uważała, że go tutaj zastanie.

- Czy wyjaśniłeś jej, że pan Corso za wszelką cenę usiłuje uniknąć rozgłosu? Że w ogóle nie pojawia się publicznie, odkąd jego książki znalazły się na listach bestsellerów?

Hawes skinął głową.

- Nic jej to nie obchodzi. Albo go tutaj ściągniemy, albo pójdzie ze swoją historią do konkurencji. - Uniósł ręce. - Nie mam pojęcia, czemu uparła się akurat na niego.

- A pytałeś? Zrobił kwaśną minę.

- Powiedziała, że był dla niej - uczynił palcami w powietrzu znak cudzysłowu - „miły”. - Wsadził ręce do kieszeni i zaczął nerwowo chodzić po pokoju.

- Mamy numer telefonu Corsa? - zapytała.

- Liczyłem, że ty masz - odparł. Potrząsnęła głową.

- Kiedy chce porozmawiać, sam do mnie dzwoni.

- A kto jest jego agentem?

- Jakaś kobieta z Nowego Jorku. Nazywa się Vance.

- Powinna mieć numer.

- Co nie znaczy jeszcze, że go nam poda. Już kiedyś próbowałam go od niej wyciągnąć.

- Zaszedłem do księgowości. Niestety, czeki wysyłamy mu na adres skrytki pocztowej. - Hawes nagle się zatrzymał. Przyjrzała mu się uważnie.

- Ty coś wiesz, prawda? - zapytała. Zachował twarz pokerzysty.

- Może i wiem - przyznał z ociąganiem.

- Daj spokój, Bennett, powiedz, o co chodzi. Uśmiech zniknął z jego cienkich ust.

- W księgowości przejrzałem wydatki Corsa. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, jak go szybko znaleźć.

- Ach tak? Żebyś się tylko nie przeliczył. Wielu przed tobą już próbowało. Czemu uważasz, że właśnie tobie się uda?

- Tamci nie znaleźli go dlatego, że nigdy nie pokrywali jego wydatków.

- To znaczy?

- To znaczy, że Corso wynajmował kilka razy prywatnego detektywa. Tak się składa, że to my regulowaliśmy jego rachunki. Podejrzewam, że gość wie, gdzie znaleźć Corsa.

- Kto to?

- Niejaki Leo Waterman.

- Syn Billa Watermana? - Tak.

Uśmiechnęła się pod nosem.

- Ostatni raz widziałam go, kiedy biegał w krótkich spodenkach - powiedziała. - Jak wiesz, jego ojciec i mój zmarły mąż, Edmund, przyjaźnili się. Dlaczego sądzisz, że Leo znajdzie pana Corso?

- Widziałem ich kiedyś, jak pili razem piwo, kiedy zatrzymałem się, żeby kupić papierosy. Przy Eastlake, w knajpie o nazwie Zoo.

- To wszystko?

- Wiesz, jaki jest Corso. Nienawidzi ludzi. Dla niego picie z kimś piwa jest jak długotrwały związek.

- Nie przesadzaj, nie jest aż taki zły - odparła. - To tylko gra.

- Jeśli jego arogancja naprawdę jest grą, zasługuje na Oscara.

- Po prostu w ten sposób siebie chroni. Hawes żachnął się.

- Gdyby ktoś naprawdę chciał jego śmierci, już dawno by nie żył.

- Chodziło mi o ochronę emocjonalną. Zmarszczył brwi.

- Jezu, czuję się, jakbym był w programie Oprah Winfrey.

- Znów zaczął przemierzać nerwowo pokój. - W takim razie co proponujesz? - zapytał.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli specjalny wybór - odparła po chwili milczenia. - Do egzekucji Himesa pozostało sześć dni. Nie dość, że ciąży na nas obowiązek moralny wobec społeczeństwa, to jeszcze znajdujemy się w opłakanej sytuacji finansowej. Nie muszę ci chyba mówić, jak wielkie znaczenie dla naszej gazety może mieć tego rodzaju materiał.

Nie... nie musiała. Taki materiał mógł uratować „Seattle Sun”. Jeśli nawet nie postawi jej na nogi pod względem finansowym, to przynajmniej przywróci wiarygodność.

- Problem w tym, że nawet jeśli uda nam się go znaleźć, może odmówić napisania tego artykułu - zauważył Hawes.

- Jaki ma w tym interes? - Dalej chodził po pokoju, kręcąc głową. - Jego nowa powieść znajduje się na siódmym miejscu listy bestsellerów „New York Timesa”. Nie udziela wywiadów. Nie uczestniczy w promocjach książek. Dla mnie jest jasne jak słońce, że nie potrzebuje pieniędzy. Niby czemu miałby wchodzić w to szambo? Prawdę mówiąc, dziwię się mu, że w ogóle przysyła nam jeszcze swoje artykuły.

Pani V. uśmiechnęła się.

- Pan Corso i ja przed laty zawarliśmy pewną umowę - powiedziała. - A to niespotykanie honorowy człowiek.

- Wielu ludzi ma na to zgoła odmienny pogląd.

- Wielu ludzi uwielbia wrestling - odparła. Hawes prychnął i pokręcił głową.

- Musiałby mieć nierówno pod sufitem, żeby dać się wpakować w taką kabałę. Cała ta afera z „New York Timesem” znów pojawi się na pierwszych stronach gazet. Z pewnością nie będzie chciał do tego dopuścić.

- Ironia losu, prawda? - Pani V. roześmiała się.

- Dlaczego?

- Ta sama gazeta, która w atmosferze skandalu wylała go za sfabrykowanie artykułu, teraz zapewnia bezpłatną reklamę jego książkom.

Do Bennetta Hawesa nie dotarła gorzka ironia tego faktu. W dalszym ciągu z zawrotną prędkością przemierzał pokój.

- Nawet jeśli go znajdę, może mi kazać pocałować się w dupę - wypalił. - Przepraszam za wyrażenie, ale wiesz, że on i ja nie jesteśmy w zbyt... - Zawiesił głos.

Bennett Hawes był redaktorem naczelnym przez dwadzieścia jeden lat przed przyjazdem Corsa do Seattle. Usilnie się starał, żeby dziennikarz nie został zatrudniony. Kiedy się poznali, poprosił go o wyjaśnienie tego, co zaszło w Nowym Jorku. Corso oświadczył, że nie ma nic na swoje usprawiedliwienie. „W takim razie nie będę mógł panu zaufać”, oświadczył Hawes. Corso odparł, że nie ma o to do niego pretensji. Sam by siebie nie zatrudnił. Na szczęście, czy też raczej nieszczęście (w zależności od punktu widzenia), pani V. uparła się, żeby jednak go przyjąć.

- Wiem - powiedziała teraz.

Otworzyła górną szufladę biurka. Wyjęła kartkę błękitnego papieru listowego i kopertę. Nie widział, co napisała, ale cokolwiek to było, zmieściło się w jednej linijce. Potem sięgnęła do dolnej szuflady i zaczęła czegoś szukać. Znalazła. Skrawek białego papieru złożony na trzy. Podpisała swój list, złożyła kartkę na pół, po czym włożyła ją razem z białym skrawkiem do koperty, którą następnie zakleiła.

- Jeśli Leo go znajdzie, niech mu to przekaże.

2

Poniedziałek, 17 września

godzina 14.16. Dzień 1 z 6

Tropiona zwierzyna dostrzega szczegóły, których do tej pory nie zauważała. Staje się wyczulona na zmiany ukształtowania terenu albo układu cieni o określonej porze dnia. Gdy tylko wjechał na parking, ujrzał sylwetkę mężczyzny stojącego przy kobiecych prysznicach. Zatrzymał samochód. A potem wycofał na drugi koniec parkingu.

Wysiadł i stanął za autem. Popatrzył w stronę nieznajomego. Co tu dużo gadać, kawał chłopa... Otworzył tylne drzwi hatchbacka i pochylił się, udając, że wyciąga coś z samochodu. Potem szybko dał nurka między zaparkowane wozy. Schylony przebiegł na drugi koniec budynku z natryskami.

Zsunął buty, wetknął je do kieszeni płaszcza, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni stalowy długopis. Zlustrował boczną ścianę budynku. Nikogo. Przybliżył się i spojrzał ponownie. Mężczyzna wciąż stał pod okapem, patrząc na datsuna zza zasłony koralików deszczu, które spadały z pozbawionego rynny dachu.

Zrobił po cichu dwa kroki, chwycił gościa od tyłu za włosy i wcisnął mu końcówkę długopisu w ucho. Zaskoczony mężczyzna chciał się odwrócić, ale Corso nie dopuścił do tego, przyciskając coraz mocniej długopis, dopóki nie przestraszył się, że przedziurawi mu błonę bębenkową, i jednocześnie zmuszając go do stanięcia na czubkach palców, jakby przymierzał się do rozpoczęcia wspinaczki po drabinie.

- Spokojnie... spokojnie... - wystękał zaatakowany tenorem.

Corso rozpoznał ten głos. Oderwał długopis od ucha mężczyzny i odwrócił go twarzą do siebie. Facet masował ucho, jęcząc.

- Co to za zbójeckie zwyczaje, Frank? - zapytał. - Naprawdę możesz nieźle wkurzyć czymś takim.

- Zbójeckie, myślałby kto. Lepiej mi powiedz, co to za zwyczaj, żeby się na kogoś zasadzać?

Potężny mężczyzna poklepał się po tyle głowy. Poczerwieniał na twarzy.

- Za to mi płacą, Frank. Pamiętasz? Jestem prywatnym detektywem. Na tym właśnie polega moja praca.

Corso włożył z powrotem buty i ruszył do samochodu. Mężczyzna powlókł się za nim.

- Nie zostawiasz za sobą zbyt dużo śladów - zauważył. - Tropienie cię to jak szukanie igły w stogu siana.

- Może to dlatego, że nie chcę być znaleziony - odparł Corso. Zanurzył głowę we wnętrzu samochodu.

- Prawie dwie godziny musiałem gadać przez telefon, zanim mi się w końcu udało - poskarżył się mężczyzna, moknąc w strugach deszczu.

- Chodź tutaj, niech to twoje tłuste dupsko wreszcie do czegoś się przyda - powiedział dziennikarz.

Wielkolud doszedł do auta. Obaj mężczyźni mieli ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ale na tym podobieństwa się kończyły. Corso był zwinny i szczupły, Leo Waterman natomiast odznaczał się atletyczną budową ciała. Jego paluchy były dwa razy grubsze od palców Franka. Był jednym z tych gości, których zdzielisz łopatą, a oni po chwili podniosą się z ziemi i uśmiechną do ciebie, obnażając zakrwawione zęby. To właśnie czyniło go tak dobrym prywatnym detektywem. Zanim zdołałeś sobie uświadomić, że jest jakieś trzy razy sprytniejszy, niż się spodziewałeś, było już po wszystkim. Po prostu miałeś przerąbane. Jeśli zaś odważyłeś się poskarżyć, wydział skarg i wniosków w osobie Lea załatwiał twoją sprawę odmownie - i to na amen.

Corso się wyprostował. Westchnął ciężko i spojrzał wielkoludowi w oczy.

- Jak leci, Leo? - zapytał.

- Bywało lepiej, Frank. Dziennikarz poklepał go po ramieniu.

- W każdym razie miło cię widzieć. Co u Rebeki?

- Chodzi z ginekologiem.

- Przykro mi, Leo. Byliście razem kupę czasu. Leo zapatrzył się w dal.

- Tak - przyznał. - Prawie dwadzieścia lat. Powiedziała, że jestem „emocjonalnie niedostępny”.

- Co to znaczy?

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin