Gasiorowski Waclaw - Huragan (Tower Press, 2000).pdf

(1946 KB) Pobierz
92344067 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
92344067.001.png 92344067.002.png
Wacław Gąsiorowski
HURAGAN
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Wieczór zapadał. Na drodze ciągnącej się od Brzezin ku Rawie wlókł się mały, węgierski
wózek, zaprzężony w parę gniadych mierzynków. Droga była ciężka, miejscami wąska, wy-
pukła, zawalona kamieniami, to znów rozlewająca się w szeroki, piaszczysty gościniec. Wó-
zek co chwila to zapadał w głęboko żłobione koleje, brzuchem swym muskając ziemię, to
wspinał się z grudy, na grudę, z kamienia na kamień. Konie ustawały. Stary, skulony furman
zachęcał je głosem, szarpał z lekka lejcami lub smagał batem. Lecz i to przestało skutkować.
Gniadosze rozwarły szeroko chrapy, najeżyły krótko strzyżone grzywy i zatrzymały się nagle
dysząc ciężko.
Furman zeskoczył z wózka, a za nim siedząca obok niego baba. Z tylnego siedzenia zerwał
się młody człowiek, zbudzony widocznie. i chwycił machinalnie za ukrytą w zanadrzu króci-
cę.
– Maciej! – zakrzyknął. – A tam co?!
– Ustały, panie poruczniku!
– Bo tyś zdarzony akurat do powożenia! – odezwała się baba. – Gnałeś... gnałeś... to i
masz...
– Jasia, nie gadaj – upomniał babę furman.
– Nie gadaj i nie gadaj! – przedrzeźniała dalej baba. – A teraz konie wyłóż i ciągnij...
– Nie poradzi! – odparł flegmatycznie furman, rozwiązując postronki uprzęży.
– A też to skaranie boskie z tym chłopem. Młody człowiek nie zważał na dogadywania ba-
by. rękę do kaszkietu przyłożył i rozglądał się po okolicy. Wreszcie rzekł półgłosem jakby do
siebie:
– Nie widać! Może lepiej wózek porzucić. Na przełaj mila mniej...
Baba. rozpostarła ręce szeroko i podchwyciła żywo:
– Na przełaj? A toż byłoby dopiero! Ani myśli! Szkapiny się wydychają krzynkę!... O...
jak to parska! Zdrów! I dowleczem się. Gdzieżbym, ja to panicza mego puściła na piechtę.
Juści niejeden kraj się przemaszerowało, ale gdzie tu... samotrzeć!... Włóczy się różnego
zbójectwa. A nie uszliśmy to już z dziesięć razy rozmaitym?... Ja tam siadam na wózek i cze-
kam! No, stary, czegoś gębę rozdziawił, dajże obroku! Taki to, panie poruczniku, ciemięga, a
do strzelców konnych iść się napierał!...
Porucznik, zasypany potokiem wyrazów, uśmiechnął się smutnie.
– Dobrze mówicie, Żubrowa. Tylko czy poczciwe koniska wytrzymają, czy nie omdleją?
Nie jestem tu obcy, papierów nie ma co okazywać... Sześć mil jednym tchem prawie przebie-
gły, a... ile jeszcze?
– Do Rawy, wedle rozkazu, będzie jedna, a potem, w bok, z półtorej.
– Wedle rozkazu! Wedle rozkazu! – powtórzyła z przekąsem baba. – Niby to pan porucz-
nik kazał, żeby tyla jeszcze było!
– Jasia, nie gadaj – mruknął po swojemu furman.
– I to... zrobili podoficerem jeszcze! – gderała dalej baba.
4
– Ano trudno – przerwał porucznik. – Wysyp im resztę obroku. Niechaj wypoczną. Noc
zapada. Podjedziemy do miasta. Żubrowa skoczy potem cichaczem na rogatki. A nie macie
tam czego w torbach?...
– Et, nie ma strachu! Markietanka głowę na karku może ma lepszą niż niejeden podoficer
pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii!...
Na potwierdzenie tych słów baba skoczyła do wózka i jęła wydobywać zeń prowianty i gą-
siorek z wódką. Porucznik przysiadł nad rowem i zabrał się ochoczo do jadła, przepijając ze
smakiem.
– Gdańska! – zauważył z ukontentowaniem. – Pijcie i wy. Baba chwyciła za flaszkę i po-
ciągnęła mocno raz i drugi.
– Co nasze, to nasze! Aż gorącość w człeka wstępuje a żywość. Lepsze niż te italskie na-
poje, co choć gębę ze słodyczy sklejają, a jeno ckliwość po nich ostaje i zgaga. Stary, masz i
ty, a folguj, bo mi się spijesz!... Już to głowę masz na nic. Widzisz, stary, nawet kule cię mi-
jały, słusznie mądrzejszych łepetyn szukając... Pod tym Holindem...
– Hohenlinden! – poprawił porucznik.
– Kto by tam spamiętał – pod Holindem już-już leciała na niego jedna, ale jak ci nie zoba-
czy z bliska tej kapuścianej głowy, tak dalej w bok, ledwie mu pogardliwie koło ucha gwizd-
nęła i przebiła porucznikowi Dziurbasowi kaszkiet!... Albo choćby w bitwie nad Adygą. Stoję
sobie przy ambulansie, a tu nieprzyjaciel plunął na przywitanie rotowym ogniem; patrzę, w
drugiej kompanii, na lewo, kiwnęła się czapka – myślę, nareszcie mój dryblas się doczekał!
„Jesteś wdową, madame 1 Żubrowa”. Chwytam za manierkę, aby mu się dać napić na drogę
żywota wiecznego i wciskam się między szeregi... Aż tu mój stary gryzie sobie najspokojniej
ładunek! A kapral Michał Zadera leży jak długi i ani zipnie! Poczciwe było człeczysko. Nie-
raz, bywało, jeść nie ma co, aż zatyka. A tu Zadera naraz się zjawia. „Pani Żubrowa – powia-
da – bydlaka sobie zjemy! Co?!” Ja mu na to zła: „Juści bydlaka się zachciewa – a pomido-
rów z oliwą nie łaska?” A ten aby białkami łypnie i patrzę, a już z kieszeni ciągnie przepiórkę,
niby psa za ogon! Dobre było chłopisko...
Baba urwała, rękawem oczy przetarła i nagle zamyśliła się. Porucznik odwrócił głowę i
zapatrzył się w zapadające mroki nocy. Żubr jął opatrywać konie, które ostygły i potrząsały
już ochoczo uzdami.
Nagle stary podoficer drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Na drodze, od strony Brzezin, rozległ
się miarowy tętent. Żubr podskoczył ku porucznikowi.
– Melduję pokornie, iż ktoś za nami nadjeżdża! Porucznik zerwał się z miejsca i skoczył
do wózka.
– Siadać żywo i ruszajmy.
Żubrowi nie trzeba było rozkazu powtarzać. Nakarmione mierzynki pomknęły żwawo.
Podróżni jechali przez chwilę w milczeniu. Turkot wózka śród nocnej głuszy rozlegał się
dokoła. Aż oto czujne ucho furmana pochwyciło nowy odgłos, bo zaciął silnie mierzynki i
szepnął, nachylając się wpół ku porucznikowi:
– Melduję pokornie, że nas gonią!
Jakby na potwierdzenie tych słów, gdy wózek wjechał w piaszczystą kolej, a turkot jego
ucichł, równocześnie na drodze, w oddali, rozległ się już przyśpieszony tętent kopyt końskich.
– Ilu może być?
– Czterech... pięciu!
– Mądrala – mruknęła baba.
– Zwolnić – zakomenderował porucznik. – Żubrowa na moje miejsce! Nie ujdziemy! Broń
opatrzyć! Uważać! Jakby więcej... to pójdziemy w pole!
1 M a d a m e (franc.) – pani.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin