Jack London - A niech to żółwie tasmana!.pdf

(154 KB) Pobierz
Jack London
A NIECH TO ŻÓŁWIE TASMANA!
I
Umiłowanie prawa i porządku oraz powściągliwość kształtowały twarz Fryderyka Traversa.
Była to mocna, stanowcza twarz człowieka nawykłego do władzy i używającego jej z rozwagą i
ostrożnością. Zdrową cerę zawdzięczał higienicznemu trybowi życia, a widoczne na niej bruzdy
były godne szacunku — zostawiła je ciężka, porządna praca, ot co. Każdy szczegół tej twarzy
mówił to samo — jasnoniebieskie oczy, bujne, lekko siwiejące brązowe włosy, Starannie
rozdzielone i prosto zaczesane nad mocno sklepionym czołem. Był mężczyzną solidnym i
wypielęgnowanym, a przewiewny letni garnitur roboczy podkreślał jeszcze żywość jego ruchów,
nie ujawniając jednocześnie zbyt jaskrawo faktu, że człowiek ten posiada wiele milionów dolarów i
rozległe nieruchomości.
Albowiem Fryderyk Travers nie znosił ostentacji. Samochód, czekający nań przy głównej
bramie, miał skromny czarny kolor: była to najdroższa maszyna w hrabstwie, a przecież nie starał
się epatować nikogo jej ceną czy mocą silnika, choć stać go było na rozbijanie się po kraju jakimś
czerwonym bolidem, tym bardziej że piękny krajobraz w większej części stanowił jego własność —
od wydm i fal wiecznie upalnego wybrzeża Pacyfiku, poprzez urodzajne namuły równin i górskie
pastwiska, aż po dalekie góry, ubrane w sekwojowe lasy i spowite mgłą.
Usłyszawszy szelest damskiej sukni, spojrzał przez ramię; zachowanie mężczyzny zdradzało
le- dwie uchwytny cień zniecierpliwienia. Jego powodem wszakże z pewnością nie była córka
Fryderyka Tra-versa: raczej było to coś, co leżało przed nim, na pulpicie biurka.
— Cóż to znów za dziwaczne nazwisko? — spytała. — Na pewno nigdy go nie zapamiętam.
Przyniosłam nawet notes, aby je zapisać.
Jej głos był niski i chłodny. Była wysoką, dobrze zbudowaną młodą kobietą o jasnej
karnacji. Z zachowania dziewczyny przebijały, jak u ojca, spokój ducha, równowaga i opanowanie.
Fryderyk Travers przeczytał głośno podpis pod jednym czy dwoma z leżących przed nim
listów: „Bronisława Płaskowiecka-Travers", i powtórzył, litera po literze, pierwszą, trudniejszą
część nazwiska, a dziewczyna zapisała ją na kartce papieru.
— A więc pamiętaj, Mary — dodał jeszcze — że Tom był zawsze postrzelony i że musisz
być wyrozumiała dla tej jego córki. To nazwisko jest... hm, doprawdy dziwaczne. Toma nie
widziałem od lat, a co do niej... — wzruszył ramionami jakby z obawą i uśmiechnął się z
wysiłkiem: — Są zarówno moimi, jak i twoimi krewnymi... On jest moim bratem, czyli twoim
stryjem; ona — moją bratanicą, a więc jesteście kuzynkami...
Mary skinęła głową. — Nie obawiaj się, ojcze, będę dla niej miła. Jakiej narodowości była
jej matka? Okropne nazwisko...
— Nie wiem; Polka, Rosjanka czy Hiszpanka — coś w tym rodzaju. To było zupełnie w
stylu Toma. Aktorka czy śpiewaczka — nie pamiętam. Poznali się w Buenos Aires i uciekli razem.
Jej mąż...
— A więc była zamężna! — konsternacja Mary była szczera i spontaniczna, a irytacja jej
ojca tym razem wyraźna. Nie to chciał powiedzieć. Wyrwało mu się, ot tak.
— Był oczywiście rozwód; nigdy zresztą nie poznałem szczegółów. Jej matka umarła w
Chinach — nie, na Tasmanii; a w Chinach Tom... — i o mało nie pacnął się dłonią w usta. Nie, do
licha, tym razem nie palnie głupstwa. Mary czekała chwilę, potem z wahaniem skierowała się ku
drzwiom.
— Dałam jej pokoje wychodzące na klomby z różami — powiedziała. — Pójdę tam jeszcze
popatrzeć.
Fryderyk Travers odwrócił się ku pulpitowi biurka, jakby chciał odsunąć leżące przed nim
listy; zmienił jednak zamiar i wolno, w zadumie, zaczął je czytać od nowa:
Drogi Fredzie,
Dawno już nie oglądałem naszego starego domu; chciałbym bardzo wpaść. Niestety, moje
jukatańskie projekty diabli wzięli — chyba o tym pisałem — i znów jestem goły, jak zwykle. Czy
mógłbyś mi przesłać środki na tę wycieczkę? Chciałbym przyjechać w dobrej formie. Wiesz, że
Polly
jest ze mną. Ciekaw jestem, jak wam będzie z sobą.
Tom.
P.S. Jeśli Ci to nie sprawi kłopotu, prześlij pieniądze najbliższym kurierem".
Drugi list pisany był ręką kobiecą. Pismo, choć staranne i wyraźne, było dziwne, jakby
cudzoziemskie.
Drogi Stryju Fredzie,
Tatuś nie wie, że piszę ten list. Powiedział mi zupełnie to samo, co i Tobie. Otóż to nie jest
prawda. On wraca do domu, aby umrzeć. Nie wie o tym, ale ja rozmawiałam z lekarzami. Musiałby
zresztą wrócić, bo nie mamy pieniędzy. Mieszkamy w dusznym, małym pensjonacie, a to nie jest
miejsce dla Tatusia. Całe życie pomagał innym, a teraz sam potrzebuje pomocy. Z jego planami
jukatańskami było inaczej. Wiem, bo byłam z nim. Włożył w to przedsięwzięcie wszystko, co miał, i
okradziono go. Nie jest po prostu w stanie wygrać ze specami od interesów z Nowego Jorku, i to
tłumaczy wszystko. Jestem zresztą dumna z tego, że przegrał. Śmieje się i powtarza, że nie będziemy
żyć w zgodzie, ale nie wierzę w to. Przecież nigdy w życiu nie widziałam prawdziwego, żywego
krewnego. I masz jeszcze córkę! Pomyśl — prawdziwa, rzeczywista kuzynka!
Twoja bratanica
Bronisława Płaskowiecka - Travers.
P.S. Będzie lepiej, jeśli pieniądze prześlesz telegraficznie, inaczej nigdy Tatusia nie
zobaczysz. Nie wie, jak (bardzo jest chory, a jeśli spotka któregoś ze swych starych przyjaciół,
znowu wybiorą się razem z motyką na słońce. Ostatnio przebąkuje coś o Alasce. Mówi, że wypędzi
mu to gorączkę z kości. Pamiętaj, proszę, że musimy opłacić pensjonat, albo też przyjedziemy bez
bagażu.
B. P. - T."
Fryderyk otworzył drzwi wielkiego, wbudowanego w ścianę sejfu i starannie ułożył listy (w
przegródce opatrzonej napisem „Tomasz Travers".
— Biedny Tom! Biedny Tom! — westchnął głośno.
II
Przed stacją czekał już wielki samochód. Siedzącego w nim Fryderyka Traversa przejął
nagły dreszcz jak zawsze, gdy słyszał daleki gwizd pociągu zanurzającego się w dolinę Isaac
Travers River. Jako pierwszy z białych pionierów idących na Zachód ujrzał Izaak Travers tę
wspaniałą krainę, jej potoki pełne łososi, jej urodzajne ziemie i dziewicze lasy, pokrywające stoki
gór. Zobaczywszy tę ziemię, pochwycił ją i już nie puścił. „Ubogi obszarnik" — tak nazywano go
kiedyś, we wczesnym okresie kolonizacji. Lecz było to dawno, w czasach gdy złote złoża już się
wyczerpywały, gdy nie było jeszcze kolei ani holowników dla przepro- wadzania statków
żaglowych przez niebezpieczne mielizny i gdy w porze mielenia pszenicy jedynego w okolicy
młyna trzeba było strzec z bronią w ręku przed włóczącymi się bandami Indian z plemienia
Klamathów. Jaki ojciec, taki syn: to, co zagarnął Izaak Travers, Fryderyk Travers utrzymał. Była w
nich ta sama nieustępliwość i ta sama dalekowzroczność. Obaj dawno przewidzieli wielkie zmiany,
jakie nastąpiły na dalekim Zachodzie: przyjście kolei żelaznej i budowę nowej wielkiej metropolii
na wybrzeżu Pacyfiku.
Gwizd lokomotywy przypominał Fryderykowi Tra-versowi także o tym, że bardziej niż
czyjakolwiek jest to jego kolej. Ojciec dc końca swego życia walczył o przeciągnięcie drogi
żelaznej przez góry, co miało mu przynieść sto tysięcy dolarów odszkodowania za każdą milę jego
gruntów. On, Fryderyk, doprowadził tę walkę do końca. Niejedną noc temu poświęcił: kupował
gazety, zaczął zajmować się polityką, finansował różne stronnictwa i wiele razy pielgrzymował za
własne pieniądze na Wschód, do kolejowych magnatów. Wszyscy w hrabstwie wiedzieli, przez ile
mil jego terenów pobiegła żelazna droga, ale nikomu nawet się nie śniło o sumach, które poszły na
gwarancje i kontrakty. Zrobił wiele dla hrabstwa, a linia kolejowa była ostatnim i największym z
jego osiągnięć, ukoronowaniem Wszystkich wysiłków rodzimy Traversów, przedsięwzięciem
ważnym i wspaniałym, które dopiero co zostało ukończone. Kolej funkcjonowała zaledwie dwa
lata, a mó- wiono już o dywidendach, co było najwymowniejszym potwierdzeniem słuszności jego
sądu. Rysowała się także perspektywa trwalszej nagrody: chodziły słuchy, że nazwisko następnego
gubernatora Kalifornii brzmieć będzie Fryderyk A. Travers.
Dwadzieścia lat upłynęło od ostatniego widzenia się ze starszym bratem; już wtedy nie
widzieli się od lat dziesięciu. Dobrze pamiętał ową noc. Tom był jedynym człowiekiem, który
ważył się na przepłynięcie w ciemności przybrzeżnej ławicy, a tamtej nocy, przy południowo-
wschodniej bryzie, przeprowadzał przez nią dwukrotnie swój szkuner, wpływając do zatoki i
wypływając z niej znowu w świat. Zjawił się bez uprzedzenia — stuk kopyt o północy, okryty
płatami piany koń — i on sam, z twarzą białą od soli, jak twierdziła matka. Został tylko godzinę i
odjechał na świeżym koniu; strugi deszczu smagały okna i wzmagający się wiatr pojękiwał wśród
sekwoi. Wspomnienie tych odwiedzin było niby silny, świeży wiew idący z dalekiego, dzikiego
lądu. W tydzień później przypłynął skołatany burzą i przeprawą przez ławicę „Niedźwiedź", kuter
celników, a w lokalnej gazecie pojawił się artykuł na całą kolumnę, pełen domysłów i aluzji na
temat lądowania przemytników dużej ilości opium i bezskutecznych poszukiwań tajemniczego
szkunera „Zimorodek". Tylko Fred, matka i paru Indian ze służby wiedziało o zgonionym koniu
stojącym w stajni, o okrężnej drodze, którą przeszmuglowano go potem do rybackiej osady na
wybrzeżu.
A jednak mimo tych dwudziestki lat mężczyzna wysiadający właśnie z wagonu był tym
samym Tomem. Traversem. Nie wyglądał na chorego. Postarzał się widocznie, to fakt: włosy pod
panamskim kapeluszem były już dobrze szpakowate, ale ramiona, choć jakby nieco przygarbione,
nadal mocne i szerokie. Co zaś się tyczy młodej kobiety, która wysiadła wraz z nim, to Fryderyk
natychmiast poczuł do niej niechęć. Było to doznanie — żywiołowe, a przecież nieokreślone —
czegoś jakby wyzwania i drwiny; jednak nie potrafiłby dokładnie tego nazwać ani wskazać źródła.
Może był to jej kostium o cudzoziemskim kroju, uszyty z płótna, bluzka z oryginalnym paskiem —
a może niesforność kruczych włosów, gorący blask maków przypiętych do wielkiego słomkowego
kapelusza, czy też kolor i połysk czarnych oczu i brwi, różowość policzków i biel równych zębów,
które pokazywała nieco zbyt chętnie? — Jest rozpuszczona — pomyślał, ale nie miał już czasu na
analizę, bo oto ściskał dłoń brata i witał się z jego córką.
A potem znowu. Cała postać dziewczyny mówiła i rozsiewała blask; mówiły przede
wszystkim jej ręce. Nie mógł nie zauważyć, jak były maleńkie — małe aż do absurdu; machinalnie
przeniósł wzrok na jej stopy, aby stwierdzić to samo. Na peronie zebrał się tłum gapiów, ale ona
zdawała się tego nie widzieć. Spostrzegła natomiast, że Fryderyk chce ich prowadzić do
samochodu, i zaraz umieściła w nim braci obok siebie. Tom zgadzał się na wszystko z uśmiechem,
ale jego młodszy brat czuł się nieswojo, aż nadto świadom wielu obserwujących go oczu. Uznając
jedynie stare, purytańskie wzorce postępowania uważał, że uroczystości rodzinne są dla rodziny, a
nie na pokaz. Toteż był zadowolony, że dziewczyna nie ucałowała go; zresztą fakt ten dawał do
myślenia. Już zaczynał odczuwać nieokreśloną obawę przed bratanicą.
Polly objęła obu mężczyzn; jej spojrzenie było gorące jak słoneczny promień, widzące
wszystko w nich, nad nimi i poza nimi.
— Jesteście rzeczywiście podobni jak bracia! — wykrzyknęła, a jej oczy i ręce zamigotały
w szybkim ruchu. — Każdy to powie. Ale jest jakaś różnica — nie wiem, nie potrafię wytłumaczyć.
Rzeczywiście, z zadziwiającym wyczuciem, przewyższającym nawet delikatną
wyrozumiałość Fryderyka, powstrzymała się od dalszych porównań. Jej wielkie oczy niby oczy
artysty uchwyciły natychmiast zasadniczą i wyraźną różnicę między braćmi. Byli oczywiście
podobni do siebie, ich rysy świadczyły o nie ulegającym wątpliwości wspólnym pochodzeniu, ale
na tym kończyło się owo podobieństwo. Tom był o trzy cale wyższy, a jego długi wąs wikinga
mocno już posiwiał. Miał taki sam jak Fryderyk orli nos, z tą tylko różnicą, że był on bardziej orli;
także jego oczy były bardziej błękitne niż oczy brata. Rysy miał ostrzejsze, bruzdy na twarzy
głębsze, kości policzkowe bardziej wystające, cerę bardziej smagłą. Ta twarz przypominała wulkan
— kiedyś była ona pełna ognia, którego resztki jeszcze teraz snuły się po niej. W kącikach oczu
Toma zbiegało się więcej wesołych zmarszczek, a same oczy zapowiadały możliwość powagi
głębszej niż u młodszego brata. Sposób bycia Fryderyka był solidny, mieszczański; natomiast w
zachowaniu Toma wyczuwało się pewną nonszalancję i dystynkcję. Choć w obu płynęła ta sama
krew pioniera, Izaaka Traversa, widać było, że destylowała się ona w zupełnie różnych tyglach.
Fryderyk reprezentował prostą i jawną linię rodu, w Tomie zaś kryło się coś rozległego i
nieuchwytnego, nie znanego w rodzinie Traversów. Wszystko to czarnooka dziewczyna pojęła w
lat. Owa niewytłumaczalna różnica między mężczynami, a także pokrewieństwo, które ich łączyło,
objawiło się jej natychmiast, gdy stanęli obok siebie.
— Uszczypnij mnie — mówił Tom — nie chce mi się wierzyć, że przyjechałem tu
pociągiem. A ile tu ludzi! Trzydzieści lat temu nie było ich więcej niż cztery tysiące!
— Teraz miasto liczy sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców — brzmiała odpowiedź — i liczba
ta ciągle gwałtownie rośnie. Może chcesz się przejechać po mieście? Mamy mnóstwo czasu!
Mknęli po szerokiej, porządnie wybrukowanej dro- dze, a Tom nie mógł wyjść ze
zdumienia niby Rip van Winkle. Widok wybrzeża wprawił go w osłupienie. Tam gdzie kiedyś była
głębia kilkusążniowa, na której kotwiczył swój jacht, teraz ciągnął się stały ląd, tory kolejowe i
urządzenia portu, a jeszcze dalej były nabrzeża.
— Stój! Stop! — krzyknął w chwilę potem, spoglądając na solidny budynek. — Gdzie
jesteśmy, Fred?
— Firma „Fourth i Travers", nie pamiętasz?
Tom wstał i rozglądał się wokoło, próbując wyłuskać dawny, dobrze mu znany kształt tej
okolicy spod pokrywającej ją masy kamiennej zabudowy.
— To chyba tu... — zaczął z wahaniem. — Nie, na Boga, jestem pewien: polowaliśmy tu
nieraz na króliki i strzelali do kosów. A tam, gdzie stoi budynek bankowy, był staw. — Odwrócił
Zgłoś jeśli naruszono regulamin