Upadek - Wersja Poprawiona.doc

(192 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

Upadek

VampiraBella

Uwaga!

Ta miniaturka nie ma nic wspólnego z Córami Piekieł!

Jest to zwykłe wyżywanie się artystyczne!

Wszystkie podobieństwa są po prostu przyzwyczajeniami.

Mimo to zapraszam serdecznie do jej przeczytania.

Mam nadzieję, że się Wam spodoba i zachęci do czytania innych moich opowiadań.

Liczę również na Wasze komentarze, ponieważ bez nich na pewno nie napiszę nic lepszego. Będzie to po prostu niemożliwe, jeżeli nie poznam moich błędów.

 

Wasza,

VB

 

Rozdział 1

Nieposłuszeństwo

 

Stałem przed lustrem, patrząc na to samo odbicie, które witało mnie każdego dnia. Blond włosy opadały mi do pasa tylko dlatego, że byłem zbyt leniwy, by je ściąć, a i tak nie musiałem ich czesać. Zielone oczy wyglądały na tak samo zmęczone jak zawsze. Nienawidziłem tego ciągłego siedzenia w perfekcyjnym niebie. Byłem archaniołem! Powinienem być na polu walki! Bić się by niewinni, mogli takimi pozostać.

Przetarłem dłonią oczy i popatrzyłam na pomiętą, lekko zabrudzoną karteczkę z listą rzeczy, o których powinienem pamiętać. Od kilku miesięcy widniało na niej tylko jedno zadanie. Odwiedzić Ziemię. Ale nie mogłem się przełamać. To było wbrew zasadom, a zasady zostały wszystkim, co miałem. Odebrali mi walkę, rozlew krwi w słusznej sprawie i mimo że wciąż nie wiedziałem za co, to jednak bałem się, że odbiorą mi również pozostałą wolność.

Z westchnieniem usiadłem przy kuchennym stole, zastanawiając się jak spędzić kolejny beznadziejny, bezużyteczny i nudny dzień. Wpatrywałem się tępo w kartkę i myślałem. Zdecydowałem, że to dzisiaj zejdę na Ziemię. Od dawna chciałem to zrobić, a tchórzem nigdy nie byłem. Zakradłem się do bram prowadzących na Ziemię i obserwowałem strażnika. Wiedziałem, że za jakieś piętnaście minut będzie tak pijany, że zacznie widzieć istoty, o których nawet Bogu się nie śniło. Wtedy nadejdzie moja szansa.

Kiedy zobaczyłem, że strażnik pada rozejrzałem się. Na szczęście nikogo nie było w pobliżu. Przeszedłem przez bramy i wylądowałem w Edenie. Stamtąd mogłem już przelecieć gdzie chciałem. Rozłożyłem skrzydła, czując jak rosną i wydłużają się na moich plecach. Poruszyłem nimi kilka razy, aby rozruszać odwykłe od latania mięśnie. Wiedziałem, że nie będę mógł polecieć daleko. Nie za pierwszym razem. Miałem po prostu zbyt długą przerwę.

Bałem się przebywać na Ziemi, obawiałem się, że wzrok Stwórcy mnie śledzi, że kiedy wrócę będzie na mnie czekać sąd i wygnanie. Nie chciałem wygnania, już wystarczyło, że Satanaela spotkał ten los. Ale on przynajmniej miał przy sobie 1/5 aniołów. Miał z kim spędzać czas. A ja? Ja musiałbym samotnie plątać się po Ziemi. No bo jakie są szansę, że Satanael przyjmie mnie do Piekła?

Kucnąłem, aby skoczyć wyżej i rozłożyłem skrzydła. Poleciałem. Uwielbiałem to uczucie, kiedy wiatr owiewał mi twarz i swym powiewem muskał moje skrzydła. W powietrzu czułem się wolny i szczęśliwy. Leciałem wysoko, aż zaczęło mi brakować powietrza do oddychania. Patrzyłem w dół na Ziemię pode mną i nie mogłem nadziwić się jej pięknu. Leciałem starając się nie pokazać ludziom, że istnieję, ciesząc się każdą sekundą wolności. Zmęczony wylądowałem przy jeziorze i zwinąłem skrzydła. Nie chciałem ich jeszcze chować. Lubiłem to uczucie, kiedy wiatr delikatnie poruszał moimi piórami.

Podszedłem do jeziora i usiadłem na pisaku. Rozejrzałem się, a kiedy stwierdziłem, że nikogo w jego pobliżu nie ma rozebrałem się i wszedłem do chłodnej wody. Prawie natychmiast zebrały się wokół mnie ryby. Skubały mnie delikatnie swoimi pyskami, jakby prosząc o pożywienie. Gdyby w tym jeziorze były piranie nie skrzywdziłyby mnie. Odegnałem je. Dzisiaj nie chciałem robić nic dla nikogo. Chciałem nacieszyć się urokiem tej planety. Po prostu być, nie musieć niczego robić i nikomu pomagać.

Położyłem się na plecach i poruszyłem pod wodą skrzydłami, czując jak ciepłe słońce ogrzewa mi skórę. Usłyszałem kobiecy głos i szybko ukryłem skrzydła, jednocześnie stając w jeziorku, nie chcąc, żeby ktoś zobaczył mnie nagim. Po chwili z gęstego lasu wyłoniła się kobieta, nucąc przepięknym głosem jakąś piosenkę.

Miała długie po kostki, falowane włosy koloru miedzi i jasną karnację, na której tle odcinały się idealnie czerwone usta. Duże szmaragdowe oczy patrzyły na mnie z zainteresowaniem. Biała suknia ze zwiewnego materiału opinała jej ciało do pasa, a dalej się rozszerzała, opadając aż do ziemi. Była boso. Obserwowała mnie przez chwilę, a potem dygnęła, jak nakazywał zwyczaj i odwróciła się z zamiarem odejścia.

- Zostań. - powiedziałem. Na jej jasnych policzkach pojawił się delikatny rumieniec. - Ja i tak już wychodziłem.

Skinęła głową i usiadła na piasku w taki sposób, abym mógł wyjść z jeziora bez martwienia się, że zobaczy mnie nago. Ubrałem się, ale tylko do połowy. Tors zostawiłem nagi, nie chciałem wracać z mokrym ubraniem, a słońce tak wspaniale grzało, że byłem pewien, że mnie wysuszy.

- Nie widziałam cię tu wcześniej, panie. - powiedziała, ze spuszczonymi oczami, jakby bojąc się, że coś jej zrobię, za mówienie do mnie.

- Nigdy wcześniej tu nie byłem. - odpowiedziałem, siadając koło niej na piasku.

Kiwnęła głową. Cały czas na mnie nie patrzyła. Przerzuciłem włosy przez jedno ramię i wycisnąłem z nich wodę. Patrzyła na ruch moich rąk, ale uparcie unikała patrzenia mi na twarz i w oczy. Wstałem.

- Powinienem już iść. - powiedziałem. - Pewnie chcesz się umyć.

- Nie! - powiedziała trochę za szybko. - Nie przyszłam tutaj się myć. Po prostu podoba mi się krajobraz. Często go obserwuje.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, na rozciągające się na horyzoncie góry, z których unosiła się delikatna mgła i odbijające się w poruszanym wiatrem jeziorze słońce. Z powrotem usiadłem. Wiedziałem, że znajduję się blisko Aten, a tam kobiety nie były takie wstydliwe, dlatego intrygowało mnie jej zachowanie.

Patrzyła na moje włosy. Wyciągnęła rękę i dotknęła jednego z pasemek, a potem szybko ją cofnęła, jak oparzona. Patrzyłem na nią i próbowałem zrozumieć jej zachowanie. Była nerwowa, zupełnie jakby...

- Czego się boisz? - zapytałem. Nie odpowiedziała. - Spójrz na mnie.

Wpatrywała się uparcie w swoje dłonie, które były zaciśnięte na sukience. Włosy zasłaniały jej twarz jak kurtyna i nie mogłem zobaczyć jej wyrazu. Złapałem ją za brodę i delikatnie zmusiłem, aby uniosła głowę i na mnie spojrzała. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy, starając się wyczytać z nich prawdę bez zaglądania do jej umysłu.

- Odpowiedz. - powiedziałem, ale nie uczyniłem tego rozkazem, była to prośba i tak też zabrzmiała. - Dlaczego zachowujesz się tak... dziwnie.

- Bo jesteś aniołem, panie. - Uciekła wzrokiem w bok. Zaśmiałem się.

- Skąd to wiesz? - Zapytałem i przekrzywiłem głowę.

- Bo widziałam jak lądujesz, panie. Widziałam twoje skrzydła.

-Azazel. - powiedziałem zniecierpliwiony. - Mam na imię Azazel, byłbym wdzięczny gdybyś go używała.

- Tak, p... Azazelu. - Uśmiechnąłem się lekko. Gdyby tylko anielice takie były... - Jak to jest... być posłańcem Bogów? - zapytała, a w jej oczach widziałem czystą ciekawość.

- Bóg jest tylko jeden. - powiedziałem. Chciała zaprotestować, ale położyłem jej palec na ustach. - Mieszkam w niebie, a liczyć jeszcze umiem. - Znowu chciała coś powiedzieć. - Nie, Bóg nie mieszka na Olimpie. I nie jestem posłańcem, tylko wojownikiem.

- A z kim się bijesz? - Zapytała.

Kobiety... Pomyślałem z westchnieniem. Pozwolisz im na jedno od razu myślą, że mogą wszystko. Dobrze, że nie mają praw! Opanowałyby ziemię i zanim byśmy się obejrzeli tonęlibyśmy w sukienkach i nikomu niepotrzebnych pierdółkach!

- W tej chwili bijemy się z Piekłem, tobie znanym jako Podziemie. Ja osobiście uważam tą wojnę za niepotrzebną.

- Dlaczego? - Ciekawe ile pytań jeszcze zada, pomyślałem, ale wcale nie irytowało mnie jej zachowanie. Podobało mi się towarzystwo kogoś, przy kim niczego nie musiałem udawać i mogłem otwarcie wyrazić swoje zdanie.

- Ponieważ w Piekle mieszkają moi bracia i siostry wygnani z Nieba za złe uczynki. Może są źli, ale nie chcę zabijać rodziny.

Siedziała cicho przez jakieś dwie minuty. Hmm... Rekord! A potem spojrzała na mnie nieśmiało, jakby zastanawiała się, czy powinna zadać kolejne pytanie.

- Mogłabym zobaczyć twoje skrzydła? Co się w ogóle z nimi dzieję? - Odwróciłem się do niej tyłem.

- Stają się tatuażem. - poczułem, jak koniuszkami palców dotyka moich pleców. Jej palce nie były miękkie, jak się spodziewałem, a szorstkie od ciężkiej pracy. Wysunąłem skrzydła i je rozłożyłem. Odsunęła rękę z cichym okrzykiem zaskoczenia, ale po chwili z wahaniem ich dotknęła. Były teraz dużo większe niż tatuaż na moich plecach. Sięgały około dwóch metrów i były szerokie.

- Piękne – było to ciche stwierdzenie, jakby nie zdawała sobie sprawy, że mówi na głos.

Złożyłem skrzydła i odwróciłem się do niej przodem.

- Chcesz zobaczyć świat z góry? - Zapytałem.

Skinęła głową, ale wyglądała jakby wcale nie była pewna swojej decyzji, jakby się bała, że spadnie. Stanąłem za nią i objąłem ją w pasie, mocno do siebie przyciągając.

- Nie bój się. Nie puszczę cię. - powiedziałem jej cicho do ucha.

Odbiłem się od ziemi i wzbiłem się wysoko. Latanie z dodatkowym ładunkiem normalnie było trudne, a teraz, kiedy długo nie ćwiczyłem było prawie nie możliwe. Dziewczyna mocno ściskała moje ręce na swojej talii i patrzyła w dół. Myślę, że przez chwilę zapomniała oddychać. Rozumiałem ją. Widok z poziomu człowieka był piękny, ale nie mógł się równać temu z góry.

Wróciliśmy na ziemię, kiedy moje skrzydła zaczęły drżeć ze zmęczenia. Usiadłem z nią na piasku i rozciągnąłem za sobą skrzydła, dając im odpocząć i zacząłem z nią rozmawiać. W pewnym momencie spojrzałem na niebo, na którym słońce stało już wysoko. Zdziwiłem się, że aż tak straciłem poczucie czasu, ale Ziemia była pięknym miejscem.

- Muszę już iść.

- Wzywają cię?

- Nie. Po prostu żaden anioł nie powinien odwiedzać Ziemi. Przemknąłem koło strażnika i powinienem wrócić zanim ktoś zauważy, że mnie nie ma. - Skinęła głową.

Rozłożyłem skrzydła, gotów odlecieć.

- Zobaczę cię jeszcze? - Zatrzymał mnie jej głos.

- Nie wiem. - powiedziałem zgodnie z prawdą.

Odbiłem się od Ziemi i poleciałem z powrotem do Edenu i przez bramę wróciłem do Nieba. Strażnik nadal przebywał w krainie lalalandu. Resztę dnia spędziłem włócząc się po niebie. W nocy nie mogłem spać. Myślałem o dziewczynie. Nawet nie zapytałem jak ma na imię. Podobała mi się. Lubiłem jej ciekawość i sposób w jaki na mnie patrzyła. Z mieszanką strachu, podziwu i akceptacji.

Zamknąłem oczy, ale pod powiekami miałem jej twarz. Wiedziałem, że nie zasnę, nie ważne jak bardzo bym chciał. Przewracałem się z boku na bok i żadna pozycja nie była wygodna.

Rozdział 2

Zwątpienie

 

Rano wyglądałem jak cień samego siebie. Miałem głębokie wory pod oczami i byłem okropnie blady. Nie poszedłem na Ziemię. Spędziłem w Niebie tydzień, przygotowując się na starcie z Piekielnymi oddziałami. Miałem nadzieję, że tym razem mnie puszczą. Ćwiczyłem walkę mieczem, ale co chwila ktoś mi przeszkadzał. Ósmego dnia zdecydowałem się poćwiczyć na Ziemi.

Nieświadomie wybrałem miejsce nad jeziorkiem. Ćwiczyłem precyzję i szybkość pchnięć. Jednak Niebiańska Stal nie nadawała się do ćwiczenia na Ziemskich drzewach. Mój miecz przechodził przez nie jak przez masło. Dlatego przestałem je ścinać po drugim. Nie chciałem, żeby ktoś w niebie zauważył, że coś jest nie tak. Jeszcze tego mi brakowało!

Wracałem w to miejsce trzy dni z rzędu mając nadzieję, że ją tu spotkam, ale nie przyszła. Czwartego dnia poszedłem do Aten. Przechadzałem się ulicami miasta i obserwowałem co się w nim działo. Nie podobało mi się to, co widziałem. Jak Dobry Bóg mógł na to pozwalać?

Zobaczyłem ją obok jakiegoś straganu. Jakaś kobieta szarpała ją za włosy i coś do niej krzyczała. Po jej policzkach ciekły łzy, ale nie próbowała się bronić, tylko zaciskała ręce na materiale sukni tak mocno, że aż palce jej zbielały. Kobieta przy straganie udawała, że nic nie widzi, sprzedając towar jakiemuś mężczyźnie, który również nie zwracał na nią uwagi. Po raz kolejny zadałem sobie pytanie, jak Dobry Bóg mógł na to pozwalać. Podszedłem do nich, z trudem opanowując chęć zamordowania kobiety na miejscu.

- Puść ją. - Rozkazałem, dziwiąc się, że mój głos brzmiał tak spokojnie.

Kobieta spojrzała na mnie zdezorientowana, jakby zastanawiając się, jakim prawem mówię jej co ma robić. Widocznie rozluźniła jednak swój uścisk, ponieważ dziewczyna skorzystała z okazji i wyrwała się z uścisku tamtej. Rzuciła mi się w ramiona i schowała twarz na moim ramieniu. Objąłem ją, nie spuszczając wzroku z kobiety.

- Jakim prawem mówisz mi, co mam robić z moją niewolnicą. - Zapytała władczym tonem. Byłbym pod wrażeniem, gdyby nie to, że większość czasu spędzałem słuchając Boga.

- Niewolnicą? - Zapytałem ostro. Dziewczyna mocniej do mnie przywarła, jakby się bała, że ją odepchnę. Wbiła paznokcie w moją rękę, jakby chciała się mnie trzymać. Ścisnąłem jej dłoń, chcąc ją pocieszyć. Mój głos był spokojny, mimo że wewnątrz się gotowałem. - Jakim prawem odbierasz wolność istocie ludzkiej? - Zapytałem.

- Prawem pierwokupu. - Odpowiedziała.

- Czyli ona jest dla ciebie warta tyle, co uncja złota, za którą ją kupiłaś?

- Dostałam ją w prezencie... - Zaczęła

- Świetnie! - Przerwałem jej. - W takim razie nie będzie ci żal wydanych pieniędzy, kiedy ją zabiorę.

- Co ona cię w ogóle obchodzi! - Krzyknęła.

- Obchodzi mnie tyle, co los każdej ludzkiej istoty. - powiedziałem spokojnie. - Chociaż zaczynam się zastanawiać nad twoim. - powiedziałem.

Bogato ubrana blondynka zrobiła się czerwona na twarzy i wyglądała, jakby chciała mnie uderzyć. Nie miałem oporów co do bicia kobiet. Byłem Niebiańskim Wojownikiem. My nie dyskryminowaliśmy... wszystkim spuszczaliśmy łomot. Chociaż... Chyba nie mógłbym uderzyć dziewczyny, która właśnie płakała w moich ramionach. Robiła to cichutko. Nie wiedziałbym, że płakała, gdyby nie to, że czułem, jak jej ciało wstrząsał szloch. Zaciskała palce na mojej koszuli i częściowo na bicepsie i wiedziałem po tym, w jaki sposób oddychała, że próbowała się opanować. Dopiero teraz zobaczyłem bransoletkę na jej lewym ramieniu. Zdjąłem ją i podałem blondynce.

- To jej już nie będzie potrzebne.

Potem odwróciłem, ciągnąc za sobą dziewczynę i odszedłem udając, że nie słyszę krzyków blondynki, abym oddał jej „niewolnicę”. Owszem, mieliśmy w niebie niewolników, ale nikt ich nie traktował w sposób, jakiego właśnie doświadczyłem. Wszyscy mieli swoją godność i w Niebie to szanowaliśmy. Usiadłem na brzegu jakiejś fontanny. Dziewczyna usiadła koło mnie. Czekałem, aż się uspokoi.

- Dziękuje. - powiedziała cicho. W jej głosie nie dało się usłyszeć, że płakała. Uśmiechnąłem się.

- Moim zadaniem jest ochrona niewinnych. - Powiedziałem.

- Skąd wiesz, kto jest niewinny? - Zadając pytania zdawała się całkowicie zapominać o tamtym incydencie, więc na nie odpowiadałem. Chciałem, żeby zapomniała.

- Ufam mojej intuicji. Zwykle można to dostrzec po oczach. - powiedziałem z delikatnym uśmiechem. - Jak masz na imię? - Zapytałem, uświadamiając sobie, że nadal tego nie wiedziałem.

- Damayanti. - odpowiedziała. - Co zamierzasz ze mną teraz zrobić? - Zapytała.

- Co masz na myśli? - Zapytałem, marszcząc brwi.

- No bo... Kiedy mnie od niej uwolniłeś, słałam się twoją wł... własnością. - To ostatnie słowo prawie nie przeszło jej przez gardło.

Ująłem ją pod brodę i delikatnie podniosłem jej głowę, żeby na mnie spojrzała. Starałem się wyglądać łagodnie, kiedy do niej mówiłem.

- Nie jesteś niczyją własnością. Jesteś wolna. Należysz tylko do siebie.

- N... naprawdę? - Zapytała. Kiwnąłem głową, a ona rzuciła mi się na szyję. - Dziękuję. - powiedziała i znowu zaczęła płakać.

Objąłem ją, nie bardzo wiedząc co innego mogę zrobić. Rozejrzałem się, szukając jakiejkolwiek pomocy, z czyjejkolwiek strony. Nie często miałem kontakt z emocjonalnymi stworzeniami jakimi były kobiety, nie rozumiałem więc ani ich, ani ich reakcji. Miałem ją pogłaskać po głowie, powiedzieć coś?

Rozdział 3

Kara

 

Rozglądając się zobaczyłem mężczyznę uciekającego przed kimś w naszą stronę i ściskającego bochenek chleba, jakby ten był całym jego życiem. Szybko dostałem się do jego myśli i dowiedziałem się, że jego żona jest chora i ani ona, ani jego córka nie mają co jeść.

Odsunąłem od siebie Damayanti i pobiegłem w stronę mężczyzny. Próbowałem powstrzymać ścigających go ludzi bez ujawniania czym jestem, ale mi się nie udało. Złapali go. Wziąłem Damayanti za rękę i ruszyłem za schwytanym. Jego sąd przyszedł szybko. Nie interesowało ich dlaczego ukradł. Po prostu go ukarali. Miał dostać trzydzieści batów. Spojrzałem na wykonawcę wyroku. Widziałem tylko jego oczy – jedyną rzecz, która nie była ukryta przez kaptur – i widniejącą w nich obojętność.

Mężczyzna starał się nie okazywać strachu, ale jego oczy były rozszerzone, a ciało drżało. Kiedy go przywiązali zamknął oczy i znieruchomiał w oczekiwaniu na pierwszego bata. Kat przeciągał sytuację. Nie miał w ręku bata. Nie otworzył nawet skrzyni, w którym go trzymał.

- Dlaczego go karzą? Jego żona jest chora, a córka nie ma czego jeść. Czy nie widzą różnicy między kradzieżą z chciwości, a kradzieżą z potrzeby.

- Nie wiem. - Odpowiedziała Damayanti odwracając wzrok. Ból w jej oczach coś mi uświadomił.

- Czy ciebie ktoś kiedyś biczował? - Zapytałem cichym, opanowanym tonem, bojąc się, że jeżeli odezwę się głośniej to wybuchnę. Niestety chęć mordu, którą starałem się ukryć była bardzo wyraźnie słyszalna w moim głosie. Skinęła głową, a w jej oczach znów pojawiły się łzy.

Cóż to za świat, w którym ludzi każe się za to, że nie mają wystarczająco jedzenia, aby wykarmić rodzinę? Odpiąłem miecz i podałem go Damayanti. Wzięła go z wahaniem, patrząc na mnie pytającym wzrokiem.

- Nie mogę znieść tego, że ten człowiek cierpi, za troskę o rodzinę.

Wystąpiłem do przodu i zanim Damayanti zdążyła mi zadać następne pytanie powiedziałem do kata i tłumu, który powoli gęstniał:

- Przyjmę jego karę!

Po moich słowach rozległo się kilka okrzyków przerażenia, a potem zapanowała idealna cisza. Po krótkiej rozmowie rada miasta zgodziła się. Chciałem wejść na plac, ale Damayanti złapała mnie za rękę i patrzyła na mnie błagalnym wzorkiem, jakby chciała powiedzieć, żebym tego nie robił. Starając się nie zrobić jej krzywdy uwolniłem rękę z jej uścisku, a potem zdjąłem koszulę i podałem ją jej. Wzięła ją, ale nie wyglądała na zadowoloną.

Podszedłem do pręgierza. Rozerwałem łańcuchy trzymające tamtego mężczyznę i stanąłem wyprostowany, czekając. Zastanawiałem się co teraz zrobić. Z tłumu dobiegły mnie szepty. Mówili o moich skrzydłach. W tej chwili były tylko misternym tatuażem, ale bałem się, że kiedy zaczną mnie biczować stracę kontrolę i się wysunął. Na razie nie wiedzieli czym byłem i miałem nadzieję, że tak zostanie. Wziąłem głęboki oddech. Zdecydowałem się zachować kamienny spokój.

Zakuli mnie w kajdany i przykuli do kamiennego pręgierza. Uklęknąłem na twardej ziemi. Od ostrych kamieni chroniły mnie tylko cienkie, materiałowe spodnie. Ktoś przerzucił mi włosy przez ramię. Nici z darmowego fryzjera... Siliłem się na humor.

Pod wpływem emocji nie przemyślałem sytuacji, a to było złe. W tej chwili najbardziej bałem się, że wysunął mi się skrzydła. Trochę mniej martwiłem się o siłę. Niby nikt nic nie zauważył, kiedy rozerwałem tamte łańcuchy, ale co, jeżeli rozerwę i te?

Usłyszałem świst bicza. Na początku nie bolało. Nic nie czułem, nawet najlżejszego dotyku. Dopiero po chwili rana zaczęła swędzieć, a następnie piec. Zacisnąłem zęby. Czułem, jak ciepła ciecz spływa mi po plecach, a sama rana staje się nieznośnie gorąca. Przypomniałem sobie dlaczego to robiłem. Kolejny bat. Tym razem ból przyszedł szybciej. Najbardziej bolało mnie miejsce, w którym krzyżowały się rozcięcia. Między każdym batem była dziesięciosekundowa przerwa. Wystarczająco długo, aby rana zaczęła boleć. Z doświadczenia wiedziałem, że im dłużej dłużej rana nie boli tym jest głębsza.

Po dziesięciu batach moja skóra była już tak wrażliwa, że ból czułem natychmiast. Nie krzyknąłem, nie poruszyłem się. Utrzymywałem jedną pozycję, bojąc się, że rozewrę łańcuchy, lub stracę panowanie. Najlżejszy dotyk bolał. Nawet powiew wiatru na plecach zdawał się być rozżarzonym żelazem, lub solą.

Brałem głębokie oddechy, między każdym robiąc trzysekundowe przerwy. Mój świat zawęził się do panowania nad oddechem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie będę w stanie używać skrzydeł przez najbliższe dwa dni. Nie ma szans, żeby ktoś w niebie nie zauważył tego, że mnie nie było.

Słyszałem w tle głosy ludzi, liczących moje baty. Jeszcze trzy. Te trzydzieści sekund było wiecznością, ale już po chwili zdjęli ze mnie kajdany. Wstałem powoli starając się jak najmniej ruszać plecami. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wyglądały jak czerwona masa. Byłem pewien, że w kilku miejscach widoczny był mój kręgosłup. Motłoch wydawał się być zawiedziony tym, że nie robiłem scen, nie krzyczałem, nie błagałem o to, żeby przestali. Szedłem powoli w stronę miejsca, gdzie stała Damayanti. Patrzyła na mnie z bólem w oczach, a po jej policzkach spływały łzy. Dla mnie. Coś ścisnęło mnie w okolicach serca. Jeszcze nigdy nikt dla mnie nie płakał.

Uśmiechnąłem się do niej, starając się nie pokazać bólu. Każdy krok sprawiał, że miałem ochotę wyjść z siebie i przeczekać. Każdy najmniejszy nawet ruch mięśni na plecach sprawiał, że miałem ochotę krzyczeć. Każda jedna komórka na moich plecach płakała krwawymi łzami agonii. Uparcie parłem jednak naprzód. Jak przez mgłę pamiętam podchodzącego o mnie mężczyznę dziękującego za to, co dla niego zrobiłem i swoją odpowiedź, że o nic wielkiego, podczas gdy cały czas myślałem, że ból mnie zabije. Wyszedłem przed miasto. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Damayanti za mną podąża, dopóki nie przejęła prowadzenia.

Zanim się obejrzałem znaleźliśmy się nad jeziorkiem. Położyłem się na brzuchu, starając się jak najmniej ruszać mięśniami. Po chwili poczułem na plecach delikatny dotyk. Damayanti zajęła się czyszczeniem moich ran. Każdy najlżejszy nawet dotyk sprawiał, że czułem promieniujący ból w każdej komórce pleców.

- Przestań. - powiedziałem. - Nie musisz oczyszczać moich ran.

- Ale... Tak przecież trzeba.

- Nic mi nie będzie. Za dwa dni nie będzie po tym śladu. - Położyła się obok mnie, niecierpliwie odgarniając włosy z twarzy.

- Jesteś pewien? - Zapytała, patrząc mi w oczy. Wydawała się zatroskana.

- Tak. Uwierz mi, bywało gorzej.

- Skąd wiesz? Nawet tego nie widziałeś. Widać ci kręgosłup, a w niektórych miejscach skóra odstaje... I co z twoimi pięknymi skrzydłami?!

- Nie będę ci mówił o moich ranach. To nie są rzeczy, o których powinnaś słuchać. Powiedziałem nieco ostrzej niż zamierzałem.

- Dlaczego nie? - Zapytała buńczucznie.

- Ponieważ jesteś kobietą. - powiedziałem, dla mnie było to oczywiste. Kobieta nie powinna słyszeć takich rzeczy!

- Sama będę decydować, o czym chce słuchać. Sam mówiłeś, że jestem wolna! To znaczy, że będę robić, co mi się żywnie podoba! - Byłem pewien, że gdyby stała to tupnęłaby nogą. Podobał mi się sposób w jaki się rumieniła, kiedy była zła.

- Dobrze. Sama tego chciałaś. Po kawałku odcięli mi obie nogi.

- Ale... Przecież je masz!

- Odrosły mi. Zapominasz, że nie jestem człowiekiem. To, że wyglądam jak ty nic nie znaczy. - W moim głosie zaczął pojawiać się gniew.

- Może i nie jesteś człowiekiem, ale na pewno cierpisz!

Jeszcze nigdy nikt mi nie współczuł. Moi bracia i siostry często mnie podziwiali, ale współczucie było im obce. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się dlaczego w ogóle tutaj jest, podczas gdy narastający we mnie gniew zniknął. Przecież mogła mnie zostawić i iść zająć się swoimi sprawami. Nie zrobiła tego jednak.

Powoli zaczęło się ściemniać, a ból w moich plecach zelżał. Kiedy rany zaczęły się goić Damayanti uparła się, że i tak musi je oczyścić. Nie miałem jej jak uciec, więc pozwoliłem się jej torturować. I tak podejrzewałem, że upierała się przy tym nie z konieczności, a z potrzeby zajęcia czymś rąk. Dziwnie się czułem, wiedząc, że komuś na mnie zależy.

Rano większość ran była już bliznami, tylko te najgorsze jeszcze się nie zagoiły. Do południa już nawet nie było blizn.

Damayanti nie wierzyła, że to prawda i musiała sama sprawdzić. Przeszukała całe moje plecy i dopiero kiedy dotknęła każdego skrawka, na którym jeszcze wczoraj były rany stwierdziła, że to jednak jest możliwe. Ja natomiast nie do końca rozumiałem co się ze mną działo. Lubiłem, kiedy ta niemożliwie irytująca istotka mnie dotykała.

Wysunąłem skrzydła, bojąc się, że będzie to bolesne, że jeszcze się do końca nie wyleczyły i zostaną zniszczone na całą wieczność. Na szczęście moje obawy się nie sprawdziły. Również moich skrzydeł Damayanti chciała dotknąć, żeby upewnić się, że są całe.

Przez cały czas, jaki spędziłem z Damayanti dużo się o niej dowiedziałem, mimo że niechętnie mówiła o sobie. Zanim trafiła do niewoli była księżniczką, ale jej ojciec, aby uniknąć wojny oddał swoje córki Ateńczykom. Miały być traktowane z szacunkiem, ale ci sprzedali je do niewoli. Jej obie siostry już nie żyły. Damayanti nie miała pojęcia jak potoczyły się losy jej królestwa. Zrozumiałem, że nie łatwo jej o tym mówić, więc nie naciskałem. Wypytywałem ją natomiast o jej dzieciństwo. Bardzo interesował mnie ten temat, ponieważ sam nigdy nie byłem dzieckiem, zrodziłem się z ognia by być tym, czym jestem teraz. Powiedziała mi również z uroczym rumieńcem, że przez pierwszy tydzień od naszego spotkania codziennie przychodziła nad to jeziorko, mając nadzieję, że mnie spotka.

Wieczorem spojrzałem na Niebo. Wiedziałem, że muszę wracać. Powiedziałem to Damayanti, a ta zaskoczyła mnie mocno się do mnie przytulając. Również ją objąłem, nie bardzo wiedząc dlaczego ona to zrobiła.

- Wrócisz, prawda? - zapytała, z policzkiem wtulonym w mój tors. Parząc na nią chciałem móc jej obiecać, że tak, ale... nie potrafiłem skłamać. Nie wiedziałem, czy wrócę.

- Nie wiem. - powiedziałem. - Chciałbym, ale... mówiłem ci, że nie możemy przebywać na Ziemi. Ktoś musiał zauważyć moją nieobecność. Możliwe... możliwe, że ja już nigdy nie wrócę.

Odsunęła głowę od mojego torsu i spojrzała na mnie z przerażeniem. Jej ręce jeszcze mocniej zacisnęły się na mojej koszuli.

- W takim razie nie możesz odejść! Nie pozwolę ci! - Wziąłem jej twarz w dłonie i pocałowałem ją w czoło.

- Złamałem zasady. Będę musiał ponieść konsekwencję.

- Ale...

Przyłożyłem jej palec do ust i pokręciłem głową. Zamilkła posłusznie, ale w jej oczach widziałem, że nie podoba jej się, że odchodzę, wiedząc, że może idę na śmierć. Po jej policzku spłynęła łza. Zanim się zastanowiłem co robię scałowałem ją.

- Nie płacz. - powiedziałem. - Nie warto.

- Warto! - powiedziała uparcie, mimo łamiącego się głosu.

- Muszę już iść. - powiedziałem i odsunąłem ją od siebie.

Odszedłem na skraj polanki i wysunąłem skrzydła. Poruszałem nimi kilkakrotnie, aby rozgrzać mięśnie.

- Azazelu! - Zawołała za mną Damayanti. Odwróciłem się na czas, żeby zobaczyć jak biegnie w moją stronę. Zatrzymała się tuż przede mną, stanęła na palcach jednocześnie pociągając mnie w dół i pocałowała mnie w czoło. - Żebyś wrócił. - powiedziała, rumieniąc się.

Uścisnąłem ją po raz ostatni, a potem odsunąłem się i wzniosłem w powietrze. Patrzyła za mną dopóki nie zniknąłem z jej pola widzenia. Zastanawiałem się, czy będę miał szansę do niej wrócić. Nie żałowałem pobytu na Ziemi. Wiedziałem, że Bóg mi nie wybaczy, jeżeli nie będę żałował za swoje przewinienia, ale jakoś nie potrafiłem się zmusić, by się za to wewnętrznie bić.

Rozdział 4

Wyrok

 

Wróciłem do Nieba i już przy bramach zastałem straże, które odeskortowały mnie do mojego domu. Tam kazali mi czekać na rozprawę. Siedziałem w domu przez tydzień i podczas tego czasu przez moją głowę przewinęło się wiele myśli. Zastanawiałem się, dlaczego Bóg pozwala, aby takie zło działo się na świecie. Zastanawiałem się kto jeszcze, oprócz Satanaela i Lucyfera o tym wiedział.

Podczas mojego tygodniowego pobytu w domu Lucyfer zdecydował się na ostateczny cios. Schizma w niebie doprowadziła do otwartej wojny między Stwórcą a Archaniołami. Z jednej strony chciałem walczyć, a z drugiej nie miałem pojęcia po której stronie stanąć. Nauki Boga, o dobroci i pomocy ludziom wydawały mi się teraz hipokryzją. Dlaczego nas tego nauczał, skoro sam tego nie przestrzegał?

Czułem się zagubiony i miałem tysiące pytań, na które nijak nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Tęskniłem również za Ziemią, a dokładniej za Damayanti. Chciałem się z nią spotkać, porozmawiać. W Niebie czułem się zagubiony... A na Ziemi wszystkie te troski nie istniały. Ale jakby nie spojrzeć to właśnie od...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin