17 Carlisle.doc

(59 KB) Pobierz

17. CARLISE

 

Przyprowadziłem Bellę pod drzwi gabinetu Carlisle'a. Chciałem, żeby wiedziała wszystko. Nie tylko o mnie. Pragnąłem nie mieć już przed nią żadnych tajemnic.
- Wejdźcie, proszę - powiedział wampir.
Puściłem Bellę przodem. Weszła i powoli rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej wzrok padł na bibliotekę. Zmarszczyła czoło i spojrzała na doktora. Ten właśnie oderwał się od kolejnej księgi. Jego wszechstronna wiedza budziła we mnie podziw.
- Czym mogę wam służyć? - zapytał.
- Chciałem przybliżyć Belli naszą historię - rzekłem. - Tak właściwie to twoją historię, nie naszą.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. - Bez względu na sytuację była bardzo uprzejma.
- Nie, skąd. Od czego chcielibyście zacząć?
- Od tego, skąd się wzięła twoja filozofia życiowa. - Uważnie dobierałem słowa, bo za wszelką cenę nie chciałem dopuścić do tego, by dziewczyna miała mnie za potwora. Usprawiedliwiałem się nie tylko przed nią, ale przede wszystkim przed sobą.
"Opowiesz jej wszystko? Na pewno tego chcesz?" - nieme pytania Carlisle'a rozbrzmiały w mojej głowie. Skinąłem nieznacznie głową, a następnie ostrożnie położyłem dłoń na kruchym ramieniu mojej miłości i obróciłem ją w stronę kolekcji obrazów.
- Londyn w połowie siedemnastego wieku - wyjaśniłem jej, ponieważ patrzyła się na szarawy obraz ze znakiem zapytania wypisanym na twarzy. Doktor podszedł do nas.
- Londyn z czasów mojej młodości - powiedział. Bella wzdrygnęła się. Jeszcze się nie przyzwyczaiła do naszego bezszelestnego poruszania się.
- Chcesz sam jej wszystko opowiedzieć? - zapytałem. Ojciec uśmiechnął się ciepło do Belli. Poczułem niewysłowioną ulgę, na widok bezgranicznej akceptacji dziewczyny z jego strony.
- Z chęcią bym się wami zajął, ale zrobiło się już późno, muszę się zbierać. Rano dzwonili ze szpitala - doktor Snow się rozchorował. Poza tym, znasz te historię równie dobrze jak ja - powiedział, a potem pomyślał: "Błagam, bądź ostrożny. Ufam Ci."
Po jego wyjściu Bella zapytała:
- To co się stało, kiedy uświadomił sobie swoją przemianę?
Przyjrzałem się obrazowi, który mój przyszywany ojciec sam namalował w oparciu o swoje wspomnienia po przemianie.
- Carlisle wiedział, czym się stał - powiedziałem, starając się, by nie przestraszyć jej - i nie miał zamiaru się z tym pogodzić. Chciał ze sobą skończyć, ale nie było to takie proste. - Mimo tego, że pojąłem już decyzję, nadal bałem się, że w końcu powiem coś takiego, że ona ucieknie i nie będzie chciała mieć już ze mną do czynienia. Nie powinna stać tutaj tak ufnie, blisko mnie i słuchać o losach wampira, który narodził się przed wiekami. Powinna się bać.
- Co takiego robił? - spytała.
- Rzucał się z wielkich wysokości, próbował się utopić - nie było mi łatwo o tym mówić, jednak nie chciałem, żeby dostrzegła jakie to dla mnie trudne - ale był za silny, a od przemiany upłynęło za mało czasu. To niesamowite, że miał dość samokontroli, by nie zacząć polować. Na samym początku pragnienie przesłania wszystko. Czuł do siebie jednak tak wielkie obrzydzenie, że wolał umrzeć z głodu, niż zniżyć się do mordu. To ten wstręt właśnie pomagał mu się powstrzymać.
- Czy możecie zagłodzić się na śmierć? - spytała słabym głosem. Czy z obrzydzenia? Czy ze strachu? Nie wiedziałem. To było bardzo irytujące.
- Nie. Istnieje bardzo niewiele sposobów, w jaki można nas zabić. - Lekceważyłem zawsze ten aspekt. Śmierć była dla mnie zbyt wyolbrzymionym przez ludzi tematem, by przywiązywać do niej większą wagę.
Widząc, że chce coś powiedzieć podjąłem przerwaną opowieść. Dobieranie delikatnych, nie budzących u niej strachu słów było bardzo trudne.
- Robił się coraz bardziej głodny, a w rezultacie coraz słabszy. Zdawał sobie sprawę, że maleje też siła jego woli, dlatego trzymał się jak najdalej od siedzib ludzkich. Długie miesiące wędrował nocami w poszukiwaniu takich bezpiecznych miejsc, nadal niepogodzony ze swoją nową naturą.
Pewnego razu jego kryjówkę mijało stado jeleni. Byt już oszalały z głodu, nie wytrzymał, zaatakował. Gdy się nasycił i wróciły mu siły, zorientował się, że oto odkrył sposób na to, jak żyć, nie mordując ludzi. Zwierzęta nie budziły w nim wyrzutów sumienia - przecież w poprzednim życiu też nie stronił od dziczyzny. Tak narodziła się jego nowa filozofia życiowa, którą dopracowywał przez kolejne miesiące. Nie musiał być potworem. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem.
Wiedząc, że ma przed sobą nieskończenie wiele lat życia, zaczął lepiej wykorzystywać dany mu czas. Zawsze był bystry, skory do nauki. Po nocach czytał, za dnia planował, co dalej. Przepłynął kanał La Manche i we Francji...
- Przepłynął kanał La Manche? - zdziwiła się.
- Nie on jeden tego dokonał, Bello. - To było zaskakujące. Dziwiła się nie temu, czemu powinna. Co ona o tym naprawdę myślała?
- No tak. Po prostu w tym kontekście zabrzmiało tak jakoś nieprawdopodobnie. Mów dalej.
- Jesteśmy dobrymi pływakami, bo...
- We wszystkim jesteście dobrzy. Zaśmiałem się
- Już dobrze, dobrze. Więcej nie będę przerywać, obiecuję.
Prychnąłem i powiedziałem:
- Bo tak właściwie nie musimy oddychać.
- Nie?
- Obiecałaś! - Znów się zaśmiałem i przyłożyłem palec do jej ust. - Chcesz w końcu usłyszeć tę historię, czy nie?
- Nie możesz wyskakiwać co chwilę z czymś takim i spodziewać się, że będę siedzieć jak mysz pod miotłą - wymamrotała zza przyłożonego palca.
Zauważyłem, że to nie działa, więc wpadłem na inny pomysł. Byłem tak spragniony jej dotyku, że zrobiłem coś niezwykle ryzykownego. Wstrzymałem oddech i przeniosłem dłoń na jej szyję. Jej serce zabiło szybciej. Bała się.
- Nie musicie oddychać? - spytała po chwili.
- Nie jest to niezbędne. To po prostu kwestia przyzwyczajenia. - Wzruszyłem ramionami.
- I jak długo tak możecie?
- Chyba bez końca. Nie wiem, nie próbowałem. Czuję się trochę nieswojo z nieczynnym węchem.
- Trochę nieswojo? - powtórzyła ze zszokowaną miną. To mi o czymś przypomniało. Myśli Carlisle'a przed jego wyjściem. Miałem być delikatny, żeby nie zepsuć tego, do czego już doszedłem.
- O co chodzi? - spytała, dotykając mojej twarzy. Sprawiało mi to taką przyjemność, że mimowolnie się rozchmurzyłem.
- Wciąż czekam, kiedy to nastąpi - westchnąłem. "Choć nie chcę tego, bardzo..." dodałem w myślach.
- Co takiego? - Była taka kochana.
- Jestem przekonany, że w pewnym momencie powiem coś takiego lub będziesz świadkiem czegoś, co zupełnie wytrąci cię z równowagi i uciekniesz z krzykiem. - Uśmiechnąłem się smutno na ten widok w wyobraźni. Kochałem ją tak mocno, że z jednej strony bardzo tego chciałem. Chciałem, żeby była bezpieczna... A z drugiej wolałbym, by była ze mną, tak jak teraz. Na zawsze. - Nie będę cię wtedy zatrzymywał. Po prawdzie chciałbym, żeby do tego doszło, bo zależy mi na twoim bezpieczeństwie. Zależy, ale pragnę również być z tobą. Tych dwóch rzeczy nigdy nie da się pogodzić... - Wylałem wszystkie swoje żale. Miałem nadzieję, że zrozumie, ile uczucia w to włożyłem. Nadal nie mogłem jej tego powiedzieć. Te dwa proste słowa były dla mnie niewystarczające i błahe w porównaniu do miłości jaką ją darzyłem. Nie mogłem znaleźć słów, by opisać, ile dla mnie znaczy.
- Nie mam zamiaru uciekać.
- Zobaczymy.
Zmarszczyła czoło. Wyglądała tak uroczo.
- No, dalej, opowiadaj. Carlisle popłynął do Francji i...
Zastanowiłem się, jak jej to dalej powiedzieć. Spojrzałem na obraz, zakupiony przez mojego przyszywanego ojca, podczas jednej z wypraw upamiętniających pierwszą wizytę we Francji. Sytuacja ukazana na nim od zawsze mnie fascynowała. Miała w sobie tyle magii.
- Carlisle popłynął do Francji, a później przemierzył całą Europę, odwiedzając uniwersytety. Nocami zgłębiał muzykologię, przyrodoznawstwo, medycynę - i to właśnie ona okazała się jego powołaniem. Ratowanie ludzkiego życia stało się dla niego formą pokuty za bycie potworem. - Nie potrafiłbym tak jak on. Był moim wzorem, do którego dążyłem, choć, nawet stojąc obok Belli, której krew wołała do mnie, wiedziałem, że jest nie do osiągnięcia. Brakowało mi dystansu i kontroli nad sobą. Ja już zabijałem ludzi. - Nie jestem w stanie opisać, ile wysiłku włożył w to, by osiągnąć swój cel. Przez dwa stulecia w mękach pracował nad samokontrolą. Teraz jest zupełnie obojętny na zapach ludzkiej krwi i może wykonywać pracę, którą kocha, nie cierpiąc katuszy. Tam, w szpitalu, odnalazł wreszcie spokój... - Zamyśliłem się. Wspominałem czasy po mojej przemianie. Ten palący ból w gardle, wcześniej ogień w żyłach w czasie przemiany. Tych ludzi, którym zabrałem przyszłość... W pewnym momencie Bella nieznacznym ruchem ręki przypomniała mi o swoim istnieniu. Kontynuowałem.
- Kiedy studiował we Włoszech, natrafił tam na pobratymców, różnili się oni jednak znacznie od włóczęgów z londyńskich kanałów. Byli wszechstronnie wykształceni i mieli doskonałe maniery.
Wskazałem na obraz Volturi. Nie rozumiałem dlaczego Carlisle trzymał ich podobiznę w domu. Mnie napawało to wstrętem.
- To Solimena. Nowi znajomi Carlisle'a często byli dlań inspiracją. Nieraz przedstawiał ich jako bogów. - Prychnąłem. Nie miałem pojęcia, czy opisuję to Belli, czy tłumaczę się przed samym sobą.
- Aro, Marek i Kajusz, nocni mecenasi sztuki.
- Ciekawe, co się z nimi później stało - powiedziała Bella, unosząc dłoń w stronę obrazu.
- Nadal tam są. - Wzruszyłem ramionami. - Nikt nie wie, ile to już tysiącleci. Carlisle towarzyszył im zaledwie przez kilkadziesiąt lat, podziwiał ich obycie, ich wyrafinowanie. Niestety uporczywie usiłowali go wyleczyć z awersji do, jak to określali 'przyrodzonego źródła strawy'. Oni starali się przekonać jednego, on ich - bez skutku. W końcu Carlisle postanowił sprawdzić, jak żyje się w Nowym Świecie. Był bardzo samotny. Marzył, że znajdzie tam kogoś, kto będzie podzielał jego poglądy.
Przez dłuższy czas nie napotkał nikogo z naszych, ale ponieważ ludzie stopniowo przestawali wierzyć w istnienie jemu podobnych istot, odkrył, że łatwiej mu się z nimi integrować - po prostu niczego nic podejrzewali. Zaczął praktykować jako lekarz. Mimo wszystko, nie mógł jednak ryzykować bliższej znajomości z człowiekiem, nadal więc doskwierał mu brak towarzystwa.
Kiedy wybuchła epidemia hiszpanki, pracował na nocną zmianę w szpitalu w Chicago. Przez wiele lat dojrzewał w nim pewien pomysł - teraz był wreszcie gotowy wcielić go w życie. Skoro nie udało mu się znaleźć kompana, trudno, sam go dla siebie stworzy. Długo się wahał. Nie miał pewności, jak taki zabieg przeprowadzić, a i nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby komuś odebrać dawne życie, tak jak odebrano jemu. I wtedy trafił na mnie. Nie było dla mnie nadziei, leżałem już na oddziale dla umierających. Carlisle opiekował się wcześniej moimi rodzicami, wiedział więc, że zostałem sam na świecie. Postanowił spróbować... - To powiedziałem niemal szeptem. Przed oczami stanęły mi ponownie wizje z przeszłości. Mój bunt. Odłączenie się od rodziny. Kolejne morderstwa. Powrót do domu. Żmudna praca nad sobą, podjęta ponownie. I wyrzuty sumienia. Ten ból jaki mnie wtedy trawił. Myślę, że to te wspomnienia, jedne z najwyraźniejszych, pozwoliły mi opanować się wtedy, na biologii. Wcześniej przeklinałem w duchu te lata. Teraz kiedy patrzyłem na Bellę, która cała i zdrowa stała koło mnie, dziękowałem losowi za te doświadczenia. Te doświadczenia, dzięki którym Bella zachowała swoje życie...
- I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia - podsumowałem.
- I już nigdy się nie rozstawaliście? - To tak jakby ona czytała mi w myślach.
- Prawie nigdy. - Objąłem ją w talii i podprowadziłem do drzwi. Przed wyjściem z pokoju obróciła się i spojrzała jeszcze raz na obrazu. O czym wtedy myślała?
- Prawie nigdy?- powtórzyła, gdy byliśmy już w hallu. Westchnąłem. Przez oczami znów stanęły mi te obrazy.
- Cóż, jak każdy młody człowiek nieco się buntowałem. Nie byłem przekonany do abstynencji, byłem zły na Carlisle'a, że mnie ogranicza. Jakieś dziesięć lat po moich narodzinach, przemianie czy jak by to nazwać, spędziłem trochę czasu, wędrując samotnie.
- Naprawdę?- zaciekawiła się. Znów mnie bardzo zaskoczyła. Można powiedzieć, że rozczarowała. Powinna się bać. Nie mogłem nie zapytać:
- To cię nie przeraża?
- Nie.
- Dlaczego?
- Czy ja wiem... Wydaje mi się, że była to całkiem sensowna decyzja. - O Niebiosa! Sensowna decyzja! Ta dziewczyna nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.
Weszliśmy już po schodach na drugie piętro.
Z początkiem nowego życia - zacząłem - zyskałem dar czytania w myślach zarówno swoich pobratymców, jak i ludzi. To dlatego dopiero po dziesięciu latach przeciwstawiłem się Carlisle'owi - od podszewki znalem jego szlachetne pobudki, rozumiałem doskonale, co nim kieruje.
Starczyło kilka lat, żebym przekonał się do jego sposobu postępowania i wrócił. Doszedłem do wniosku, że uniknę w ten sposób... ech... depresji... depresji, która bierze się z wyrzutów sumienia. Z początku nic miałem takich problemów. Znając ludzkie myśli, umiałem wybierać na swoje ofiary wyłącznie zwyrodnialców. Skoro mogłem w ciemnym zaułku zajść drogę niedoszłemu mordercy, który śledził właśnie jakąś dziewczynę, skoro ratowałem jej życie, nie byłem chyba taki zły. - I znów te wyrzuty sumienia. Nie miałem prawa tego robić, ale za wszelką cenę chciałem się usprawiedliwić. Idealizowałem się, ponieważ ogrom miłości nie dawał mi myśleć racjonalnie. - Z biegiem lat zacząłem się jednak coraz bardziej postrzegać jako potwora. Nie mogłem sobie wybaczyć, że odebrałem życie aż tylu ludziom, niezależnie od tego, jak bardzo na to zasługiwali. Wreszcie wróciłem do Carlisle'a i Esme. Powitali mnie jak syna marnotrawnego. Nie zasługiwałem na takie przyjęcie - dokończyłem i stanęliśmy przed ostatnimi drzwiami korytarza.
- Mój pokój – wyjaśniłem. Byłem ciekaw jej reakcji, dlatego przyglądałem się jej uważnie.
Podeszła do regału z moją kolekcją płyt, a następnie skierowała wzrok na obitą materiałem ścianę i podłogę.
- To dla lepszej akustyki? – spytała. Skinąłem głową z uśmiechem. Włączyłem wieżę. Wrażenie jakie dawało złudzenie, jakby zespół znajdował się w tym samym pomieszczeniu wraz z moimi wyostrzonymi zmysłami było niesamowite.
Bella podeszła do półki z płytami i zaczęła się jej przyglądać z uwagą. Myślami pobiegłem gdzieś daleko. Nadal nie mogłem uwierzyć we własne szczęścia. Była tu ze mną… Była ze mną…
- Masz je poukładane w jakiś specjalny sposób? – zapytała.
- Ehm... – spojrzałem na nią. - Rokiem wydania, a potem od najbardziej ulubionych.
Nagle pojąłem co to za uczucia, które kłębiły się we mnie od dawna. Od czasu, kiedy moja ukochana zaczęła poznawać moją przyszłość odczuwałem niezrozumiałe emocje, które potęgowały się wraz z odkrywaniem przed nią mojej mrocznej tajmnicy. Nie potrafiłem ich nazwać. Radość? Ulga? Możliwe.
Odwróciła się.
- Co jest?
- Myślałem, że poczuję ulgę. Wiesz już wszystko, nie musze nic przed tobą ukrywać. Ale to coś o wiele, wiele więcej. I podoba mi się. Jestem taki... szczęśliwy. – Wzruszyłem ramionami, uśmiechając się. Nie potrafiłem jej powiedzieć jeszcze ile dla mnie znaczy, więc wlewałem tyle miłości i tyle czułości, w każde wypowiadane słowo, ile tylko mogłem. To było bardzo skomplikowane.
- Cieszę się. – Uśmiechnęła się przyjaźnie. Na chwilę pomyślałem sobie, jakby to było gdybym nie czuł tego pragnienia, gdy długo się nie widzimy. Gdyby moja dziewczyna miała pewność, że może być przy mnie bezpieczna. Gdyby… Nie, nie mogę się zapominać. Jedna chwila nieuwagi a mógłbym stracić wszystko co mam.
- Wciąż się spodziewasz, że lada chwila rzucę się do ucieczki? – Była taka domyślna. Uśmiechnąłem się lekko i pokiwałem głową.
- Przykro mi, że sprowadzam cię z chmur na ziemię, ale wcale nie jesteś taki straszny, jak ci się wydaje. Ja to już w ogóle się ciebie nie boję. – Zabrzmiało to szczerze. Zdziwiony spojrzałem na nią, ale zaraz ułożyłem sobie w głowie niecny plan.
- Jeszcze pożałujesz, że to powiedziałaś – rzuciłem.
Najpierw wydałem z siebie ciche warknięcie, obnażyłem delikatnie zęby, zrobiłem pozycję, gotowy do ataku. Ucieszyłem się w duchu, widząc jak cofa się kilka kroków i mówiąc:
- Chyba żartujesz…
Ostrożnie odbiłem się od ziemi i złapałem Bellę w talii, ciągnąc za sobą na sofę. Uważając, by nic jej nie zrobić, delikatnie przytrzymałem ją i zamortyzowałem upadek.
Nadal trzymając ją w uścisku słuchałem jak jej oddech przyspiesza. Nareszcie się bała. Jej mina, gdy spojrzała na moją twarz rozwiała moje wszystkie wątpliwości. Była przerażona. Uśmiechnąłem się nieznacznie i przytuliłem ją do siebie, żeby choć trochę dodać jej otuchy. Czy tylko by dodać otuchy?

- Coś mówiłaś? – zapytałem ironicznie.
- Tylko to, że jesteś bardzo, bardzo strasznym potworem. – odparła, nadal ciężko dysząc.
- Tak lepiej.
- Czy mogę już usiąść normalnie? – spytała, próbując niezdarnie wyplątać się z moich kończyn.
„Co ty jej tam robisz?!” usłyszałem myśli Jaspera, który wraz z Alice kierował się w stronę mojego pokoju.
Zaśmiałem się.
- Można? – usłyszałem zza drzwi głos siostry. Bella chciała mi uciec, ale ja jedynie usadziłem ją w bardziej przyzwoitej pozycji.
- Zapraszam. – Słysząc ich zabawne myśli i widząc minę Belli nie sposób było zachować powagę.
Alice podeszła do nas i usiadła na podłodze. Jasper też chciał podejść, ale widząc moje surowe spojrzenie, zachował dystans.
- Tak łupnęło - oświadczyła Alice - że myśleliśmy już, iż kosztujesz Belli na lunch, i przyszliśmy zobaczyć, czy i nam coś nie skapnie.
Dziewczyna zamarła na chwilę w moich ramionach, ale gdy spojrzała na mnie, rozluźniła się nieco. Sprzeczności. Chciałem żeby się bała, lecz nie mogłem dopuścić do siebie myśli, iż moja natura miała być przeszkodą w naszych relacjach. Jednak teraz, widząc jak robi przerażoną miną, uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Przykro mi, nie podzielę się. Nie mam jej jeszcze dosyć. Dałem niepostrzeżenie Jasperowi znak, że może dołączyć. Był po polowaniu, a jego myśli były bez zarzutu.
- Tak naprawdę to Alice twierdzi, że wieczorem zapowiada się niezła burza, więc Emmett rzucił hasło „mecz”. Będziesz grał?
Ucieszyłem się na tę wieść. Uwielbiałem zawrotną prędkość, rywalizację i to, że możemy być wtedy sobą. Zawahałem się jedynie, bo nie chciałem opuszczać mojej ukochanej nawet na chwilę.
- Oczywiście możesz przyprowadzić Bellę - zaszczebiotała Alice. Byłem podekscytowany faktem, że siostra tak ją akceptuje.
- Co ty na to? - zwróciłem się do mojej dziewczyny, uśmiechając się.
- Dla mnie bomba. – Byłem pewien, że powiedziała to tylko ze względu na mnie, ale nie przeszkadzało mi to. Byłem zbyt spragniony jej towarzystwa. - A tak w ogóle, to dokąd chodzicie grać?
- Najpierw czekamy na pioruny. Innaczej się nie da. Zobaczysz, dlaczego – obiecałem. Czułem jednocześnie podekscytowanie i lęk. Pozna kolejny sekret. Jak zareaguje? - Będę potrzebować parasola? – komizm sytuacji aż uderzał. Człowiek pyta się wampirów, czy będzie padało w miejscu, gdzie owe wampiry miały zamiar grać w baseball. Moje rodzeństwo pomyślało najwidoczniej o tym samym, bo chwilę po mnie wybuchnęli śmiechem.
- Będzie? - spytał Jasper Alice.
- Nie, nie – odpowiedziała, przypominając sobie szczegóły odpowiedniej wizji. - Burza rozpęta się nad miasteczkiem. U nas na polanie nikt nie zmoknie.
- Fajno – ucieszył się Jasper. Widziałem w jego głowie kolejny plan wielkiego zwycięstwa nad Emmettem.
Bella poruszyła się niespokojnie. Co się stało? Po raz kolejny ubolewałem nad tym, że nie poznam nigdy jej myśli. Alice skierowała się ku drzwiom.
- Zobaczymy, może i Carlisle da się namówić – rzuciła na odchodnym.
- Jakbyś już nie wiedziała - żachnął się Jasper, zamykając za obojgiem drzwi.
"Uważaj na nią" pomyślał jeszcze.
- W co będziemy grać? – spytała moja ukochana, gdy zostaliśmy sami. Zapomniałem, że jej nie powiedziałem - Ty będziesz tylko widzem - sprostowałem. - A my pogramy baseball.
Wywróciła oczami. Ironia? Sarkazm? Rezygnacja? Nie dało jej się przejrzeć. Wiedziałem, że to nienaturalne, że poddaję analizie każdy jej najdrobniejszy gest, ale nie mogłem nic na to poradzić. Fascynowała mnie i chciałem wiedzieć o niej jak najwięcej. Łudziłem się, że może z czasem dane mi będzie poznać jej myśli.
- To wampiry lubią baseball? – zapytała. Bardzo starałem się nie zaśmiać się.
- To w końcu amerykański sport narodowy – oświadczyłem z udawaną powagą, nadal pełen obaw, troski, smutku, melancholii i miłości. Miłości, która wypełniała całe moje nędzne istnienie. Miłości, która przysłaniała mi oczy. Miłości egoistycznej.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin