Pedersen Bente - Roza znad fiordów 03 - Czarodziejskie więzy.pdf

(862 KB) Pobierz
3611052 UNPDF
BENTE PEDERSEN
Czarodziejskie więzy
Róża znad fiordów
1
Nie sądziłam, że można tak nienawidzić. Nikt mi nie
powiedział, że najgorętszą, najpłomienniejszą miłość
można obrócić w jeszcze bardziej płomienną nienawiść.
Moja nienawiść ma barwę czerwieni.
Ole mówi, że nienawiść powinna mieć barwę zimne­
go błękitu, mróz bowiem potrafi pochłonąć równie
prędko jak ogień. Ole ze swojego mroku twierdzi, że
gorzej musi być zamarznąć, niż spłonąć. Ale moja nie­
nawiść jest jak ogień. Uważam, że mroźne noce są pięk­
ne niczym sakramenty. Wydaje mi się, że mróz potrafi
zaćmić umysł, a ogień tylko niszczy. Niczego nie zacie­
ra w przeciwieństwie do miłosiernego mrozu. Gorąco
niszczy, obraca w popiół. I taka jest moja nienawiść.
Unicestwiająca.
Siedzę po nocach, nie śpiąc, bo nie ma snów, które
chciałabym spotkać. Sen nie przynosi odpoczynku. Pod
zamkniętymi powiekami żyje wyłącznie nienawiść. Le­
piej widzieć ją na jawie. Stawić jej czoło z dumnie wy­
prostowaną głową, z dłońmi w pogotowiu. Czuć ją
w sobie każdym nerwem. Wtedy potrafię się" uśmiechać.
Wtedy potrafię wręcz rozkoszować się tym uczuciem.
Nigdy nie przemknęło mi nawet przez głowę, że
mogłabym czuć taką nienawiść do niego.
Do Jensa. Do tego, który był radością moich oczu.
Moje oczy wciąż widzą, że jest piękny. Wciąż nie
mogę przestać uważać go za najpiękniejszą istotę, jaką
spotkałam. Moje oczy czerpią tyle radości z tego, co
piękne. W tym tkwi moje przekleństwo. Ta pełna próż­
ności radość, która wystrzela we mnie, gdy stykam się
z czymś, co kryje w sobie piękno.
To było jak ze snu: on miał istnieć po to, by moje
oczy mogły go oglądać. By sprawiał radość moim dło­
niom. Miał być niczym posypany cukrem ser, słodka
tłustość w ustach. Rozkosz dla języka. Taki zbytek, ja­
kiego zwyczajni ludzie nie mogą zaznać na co dzień.
Pozwoliłam się ukołysać w tym śnie, dopóki trwał.
Brałam wszystko, co mogłam dostać. On dostawał
wszystko nawet bez proszenia. Wydawało mi się, że nic
nie jest dla niego za dobre. Wydawało mi się, że jestem
w stanie wybaczyć mu wszystko.
Jak taka piękna istota może mieć w duszy takie ba­
gno? Czy Pan Bóg drwi sobie z nas, otaczając niezwy­
kłym pięknem taką ciemność, niewymawialną ohydę?
Stwarzając kogoś takiego jak Jens...
Nienawidzę go, ale nie uważam go za diabła.
Ojciec mój twierdzi, że tak jest. Mówi, że Jens to sza­
tański pomiot i że przeklina dzień i godzinę, w której
ściągnęłam to diable nasienie w swoje życie i zniszczy­
łam całą naszą rodzinę. Mój ojciec całą winę składa na
mnie. Tak łatwo mu to przychodzi.
Może to rzeczywiście moja wina.
Napatrzyłam się aż do zaślepnięcia na piękną twarz Jen-
sa. Na jego piękne ciało. On jest niczym obrazek, jakby
zszedł z tapety w The House. Taki piękny, że można pła­
kać, gdy się na niego patrzy. Zawsze go pragnęłam. Bez
względu na wszystko, myślałam. Pragnę go bez względu
na wszystko. Bez względu na to, ile to będzie kosztowało.
A kiedy pragnę czegoś dostatecznie mocno, moje
pragnienie się spełnia.
On istniał dla mnie. Oczywiście, że go dostałam.
Oczywiście, że urodziłam jego dziecko. Mojego pięk­
nego małego elfa, moją piękną Synneve!
Ale on, Jens, nie jest z tego świata.
Tkwi w nim lód, który przerasta całe zimno, jakie kiedy­
kolwiek czułam. Jest w nim coś tak twardego, że nie da się
tego porównać nawet z czarną skałą. Jego namiętność spo­
wija mrok. Ogień, który Jens ma w sobie, jest innego rodza­
ju niż mój. On niszczy i pochłania, lecz w inny sposób.
On się śmieje z tego, co boli.
Oddycha chwilą, sam dla siebie. Nigdy dla kogoś in­
nego. Zamazuje i zmienia, niemal jak mróz. Zniekształ­
ca tak jak mróz, gdy ciało zamarza na śmierć.
Długo dostrzegałam w nim wyłącznie piękno.
Długo pozwalałam, by działo się ze mną to wszyst­
ko, ponieważ taka była jego wola, a czego on chciał, te­
go chciałam ja. Wszystko, co robiłam, robiłam dla nie­
go. Do niego należało całe moje życie.
Moja nienawiść nabrała czerwoności od tego lodu
w jego wnętrzu. Od tego, co Jens ma w sobie wykrzy­
wione i zniekształcone.
Moja pogarda i nienawiść mają barwę czerwieni. Są
czerwone jak kwiaty latem, czerwieńsze od wszystkie­
go, co mogę sobie wyobrazić.
Ale wciąż jeszcze nie potrafię wymyślić dla niego
żadnej kary.
Brak mi sił, by jej dla niego pragnąć...
On nie ma w sobie tyle dumy, żeby tu nie przycho­
dzić. Staje pod drzwiami i rozmawia ze mną przez ścia­
nę. Zaciśniętymi pięściami wali w drzwi i deski.
Grozi, że powybija okna i kopniakiem rozwali cien­
kie skrzydło drzwi.
On nie do mnie przychodzi, chociaż i moje imię wymię-
nia, mówiąc o tym, za czym tęskni. Ale on chce dziecka.
Synneve.
A ja jej nie oddam, chyba żeby mnie najpierw zabił,
a potem wyrwał ją z moich martwych objęć. Zmarno­
wał wszystkie swoje szanse na to, by być dla niej oj­
cem. Nigdy mu nie wybaczę.
Nie śni mi się już nic, co byłabym w stanie zapamię­
tać. One już do mnie nie przychodzą. Wszystko jedno,
co w ich przekonaniu potrafiłam zdziałać, wszystko
jedno, do czego mnie wybrały. To najwyraźniej nie jest
już ważne. Potrafią obejść się beze mnie.
Jeśli w ogóle są...
Nie jestem już pewna.
Być może istnieją wyłącznie w moich myślach,
w snach, które tkam z tego, co wiem i czego nie wiem,
lecz o czym wolno swobodnie zmyślać. W mojej rodzi­
nie potrafimy wymyślać baśnie. Uciekamy w historie.
O wiele łatwiej jest żyć, kiedy można owinąć się płasz­
czem słów, malujących obrazy i życie.
Mój ród to ród kłamców.
Pokolenie za pokoleniem otulało się kłamstwami
i baśniami. Od tamtych najpierwszych poprzez mnie
aż do mojej malej Synneve, która nie wie jeszcze, jakie
kłamstwa opowiem jej, siedząc przy jej łóżeczku.
Kołyska została u niego, kiedy zabrałam Synneve
i wróciłam do domu, do chaty mego ojca. Jego kołyska.
Nie dam Synneve nic, co należało do niego. Jens nigdy
jej nie dotknie, nawet spojrzeniem.
To dziecko jest moje. Tylko moje!
Synneve leży w naszej kołysce.
Mój ojciec paskudnie przeklinał - po fińsku - gdy
było najgorzej i gdy Jens co wieczór gołymi rękami wa­
lił w drewno ścian aż do miękkości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin