Desmond Bagley - Osuwisko.pdf

(1231 KB) Pobierz
Microsoft Word - Desmond Bagley - Osuwisko
Desmond Bagley
Osuwisko
(Landslide)
Przekład Krzysztof Murawski
I
Wysiadłem w Fort Farrell bardzo zmęczony. Po dłuższej jeździe autobusem, nawet przy
bardzo miękkim zawieszeniu i najwygodniejszych fotelach człowiek czuje, jakby kilka ostatnich
godzin przesiedział na worku kamieni. Byłem, więc zmęczony, a Fort Farrell na pierwszy rzut
oka nie sprawiał najlepszego wrażenia. Napis przy wjeździe głosił: „Największe miasteczko na
Północnym Wschodzie”. Ktoś najwyraźniej zapomniał o istnieniu Dawson Creek.
Tu kończyła się trasa, ale kierowca nie czekał długo. Nikt nie wsiadł. Stanąłem na
przystanku, a autobus zawrócił i ruszył w stronę Peace River i Fort St. John, z powrotem do
cywilizacji. Populacja Fort Farrell wzrosła o jedną osobę – tymczasowo.
Było wczesne popołudnie i miałem dosyć czasu na załatwienie jedynej sprawy, od której
zależało, czy zostanę dłużej w tej leśnej metropolii. Zamiast rozglądać się za hotelem,
zostawiłem torbę z bagażem na przystanku w przechowalni i zapytałem o biuro Mattersona.
Niski grubas, wyglądający na miejscowego totumfackiego spojrzał na mnie z błyskiem w oku
i mrugnął.
– Pan tu chyba od niedawna?
– Na to wygląda, skoro właśnie wysiadłem z autobusu – stwierdziłem pogodnie. Zależało mi
na zdobyciu informacji, a nie na zaspokajaniu cudzej ciekawości.
Mruknął i błysk w oku znikł.
– Biurowiec Mattersonów jest na High Street. Trafisz pan tam, jeśli nie jesteś ślepy –
powiedział krótko. Jeden z tych małomiasteczkowych dowcipnisiów, którzy mają o sobie
wygórowane mniemanie. Czort z nim! Nie byłem w nastroju przyjaznym, chociaż później
okazało się, że muszę trochę popracować nad umiejętnością robienia na różnych osobach
pożądanego wrażenia.
High Street okazała się głównym deptakiem, biegnącym tak prosto, jakby wytyczono ją przy
użyciu linijki. Stanowiła nie tylko główną, ale na dobrą sprawę jedyną ulicę w całym Fort Farrell
(liczba ludności 1 806 plus jeden). Po obu stronach ciągnął się szereg typowych kamieniczek
udających, dzięki nadbudowanym frontonom, większe niż w rzeczywistości. W domach
ulokowały się lokalne przedsiębiorstwa, w których miejscowa ludność próbowała zarobić
uczciwie parę groszy: stacja benzynowa, sklep motoryzacyjny, spożywczy, który nazywał się
supermarketem, fryzjer, „Paryskie wzory” sprzedające damskie fatałaszki, sklep rybacki
i myśliwski. Nazwisko Mattersonów pojawiało się co chwila z monotonną regularnością, nie
trudno więc było zgadnąć, że Matterson nie jest w Fort Farrell byle kim.
Powoli zbliżałem się do jedynego uczciwego budynku w mieście: siedmiopiętrowy gigant to
z pewnością właśnie Matterson Building. Poczuwszy po raz pierwszy falę otuchy przyśpieszyłem
kroku, ale znów zwolniłem, gdy High Street rozszerzyła się w niewielki skwerek z zielonymi
alejkami wśród rzucających cień drzew. Pośrodku skweru stał odlany z brązu posąg mężczyzny
w mundurze. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pomnik wojenny, ale okazało się, że
przedstawia założyciela miasta, niejakiego Williama J. Farrella, porucznika królewskich saperów.
Dawne dobre czasy; pionier ów zmarł w odległej przeszłości, a ślepe oczodoły jego podobizny
spoglądały martwo na podwyższone frontony domów przy High Street, podczas gdy ptaki bez
szacunku paskudziły na jego wojskową czapkę.
Wtedy z niedowierzaniem zobaczyłem nazwę placu i po plecach przebiegł mi lodowaty
dreszcz. Trinavant Park leży na skrzyżowaniu High Street z Farrell Street i ta pierwsza nazwa,
wywołana z zapomnianej przeszłości, uderzyła mnie jak pięść w żołądek. Nie zdążyłem jeszcze
w pełni dojść do siebie, a już stałem przed budynkiem Mattersonów.
Do Howarda Mattersona dostać się niełatwo. Zdążyłem wypalić trzy papierosy w kancelarii,
studiując pneumatyczne wdzięki jego sekretarki i rozmyślając nad nazwiskiem Trinavant. Nie
było na tyle popularne, żeby pojawiać się w moim życiu z przesadną regularnością. W istocie
spotkałem się z nim tylko raz i to w okolicznościach, o których postanowiłem zapomnieć. Można
rzec, że pewien Trinavant, zmienił całe moje życie, ale nie mam najmniejszego pojęcia, czy
zmienił je na lepsze, czy na gorsze. Po raz kolejny zastanowiłem się nad sensownością
pozostawania w Fort Farrell, ale chudy portfel i pusty żołądek stanowią argumenty trudne do
odparcia. Postanowiłem, więc cierpliwie zaczekać i dowiedzieć się, jakie propozycje ma dla mnie
pan Matterson.
– Pan Matterson prosi – odezwała się nagle i bez ostrzeżenia sekretarka. Nie zadzwonił
telefon ani dzwonek, uśmiechnąłem się, więc z goryczą.
Pan Matterson należał najwidoczniej do tych typków, którzy pokazują władzę mówiąc: „Jak
przyjdzie Boyd, niech go pani najpierw trochę przetrzyma i wpuści po pół godzinie”. I dodają
w myśli, niech zobaczy, kto tu rządzi. Ale może źle go oceniałem, może po prostu naprawdę był
zajęty.
Matterson okazał się postawnym, ciężkim mężczyzną z rumianą twarzą, ku mojemu
zdziwieniu mniej więcej w moim wieku; miał około trzydziestu trzech lat. Napotykając w Fort
Farell, co chwila jego nazwisko oczekiwałem kogoś znacznie starszego. W jego wieku nie buduje
się prywatnego imperium, nawet niewielkiego. Był barczysty i krzepki, choć pucołowatość
policzków i fałdy na karku kazały domyślać się początków otyłości, ale mimo dominującej
postawy przewyższałem go o dobrych kilkanaście centymetrów. Nie jestem przesadnie niski.
Wstał zza biurka i wyciągnął rękę.
– Miło pana poznać, panie Boyd. Don Halsbach bardzo pana chwalił.
Nic dziwnego, pomyślałem, biorąc pod uwagę, że dzięki mnie zrobił fortunę. Tymczasem
jednak musiałem sobie poradzić z miażdżącym uściskiem dłoni Mattersona. Ścisnąłem mu palce
równie solidnie, żeby dać do zrozumienia, że mnie również nie brakuje siły, co wywołało
uśmiech na jego twarzy.
– Okay, proszę siadać – powiedział wypuszczając moją dłoń z uścisku.
– Wprowadzę pana w sprawę. Nie jest to nic niezwykłego.
Usiadłem i przyjąłem papierosa z pudełka, które pchnął w moim kierunku po biurku.
– Tylko jedno zastrzeżenie na początek – powiedziałem. – Nie chciałbym wprowadzać pana
w błąd, panie Matterson. Nie mogę przyjąć żadnego długiego zlecenia. Chciałbym być wolny
mniej więcej przed wiosenną odwilżą.
– Wiem – skinął głową. – Don uprzedził, że będzie pan chciał wrócić na Terytorium
Północno-zachodnie na lato. Myśli pan, że można w ten sposób dorobić się na geologii?
– Innym się to udawało – odparłem. – Było już mnóstwo udanych znalezisk. Mam wrażenie,
że jest tam więcej metalu w ziemi, niż nam się kiedykolwiek śniło. Wystarczy go tylko znaleźć.
– Nam, czyli panu – uśmiechnął się. – Wyprzedza pan swoją epokę, panie Boyd – dodał. –
Północny Zachód nie jest jeszcze gotów do eksploatacji. Jaki pożytek ze złoża w samym środku
głuszy? Trzeba by zainwestować miliony, żeby się do niego dobrać.
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli złoże jest odpowiednio duże, pieniądze się znajdą.
– Może i tak – przytaknął bez przekonania Matterson. – W każdym razie, z tego, co mówi
Don wynika, że interesuje pana krótkoterminowy kontrakt tak, żeby mógł pan zaopatrzyć się
w sprzęt na kontynuację własnych poszukiwań. Zgadza się?
– Mniej więcej.
– W porządku, czyli się dogadaliśmy. Sytuacja wygląda następująco: Matterson Corporation
pokłada poważne nadzieje w możliwościach rozwoju tej części Kolumbii Brytyjskiej i jesteśmy
tu po szyję zagrzebani w różne inwestycje. Prowadzimy wiele wzajemnie od siebie zależnych
operacji, głównie związanych z wyrębem i przemysłem drzewnym, na przykład wytwarzamy
celulozę, sklejkę i tarcicę. Zamierzamy zbudować papiernię i rozbudowujemy wytwórnię sklejki.
Brakuje tylko jednej rzeczy – energii, a dokładniej energii elektrycznej.
Oparł się wygodniej w fotelu.
– Moglibyśmy przeprowadzić rurociąg do złóż gazu ziemnego wokół Dawson Creek,
doprowadzić gaz i produkować elektryczność, ale kosztowałoby to masę pieniędzy, a za gaz
trzeba stale płacić. Dostawca gazu będzie miał nas na talerzu, ponieważ nadwyżki przeznaczy na
to, żeby wykupić część naszych zasobów leśnych. – Spojrzał na mnie uważnie. – A my nie
chcemy się niczym dzielić. Chcemy sami zjeść cały ten cholerny placek. I wiemy, jak się do tego
zabrać. – Pokazał ręką mapę na ścianie.
– Kolumbia Brytyjska ma bogate zasoby energii hydroelektrycznej, choć słabo
eksploatowane. Z możliwych dwudziestu dwóch milionów kilowatów uzyskuje się tylko półtora
miliona. Tu, na Północnym Wschodzie, można wycisnąć do pięciu milionów kilowatów, nie ma
jednak ani jednego generatora. Czyli że marnuje się mnóstwo energii.
– Na Peace River budują zaporę pod Portage Mountain – powiedziałem.
– To potrwa całe lata – żachnął się Matterson – a my nie możemy czekać, aż rząd postawi
tamę za miliard dolarów. Energia potrzebna jest teraz. I dlatego postanowiliśmy zbudować
własną zaporę. Nie tak wielką, ale wystarczająco dużą na nasze dzisiejsze możliwości oraz
potrzeby nowych inwestycji w przewidywalnej przyszłości. Wybraliśmy miejsce i mamy
błogosławieństwo rządu. Chcielibyśmy, żeby sprawdził pan, czy nie popełniamy jednej z tych
głupich pomyłek, za które później człowiek ma ochotę sam sobie przykopać. Nie chcemy zatopić
trzydziestu czterech kilometrów kwadratowych w jednej z dolin tylko po to, żeby dowiedzieć się,
że na głębokości trzydziesty metrów pogrzebaliśmy na przykład najbogatsze złoża miedzi w całej
Kanadzie. Ten obszar nigdy nie był jeszcze badany przez geologa i chcielibyśmy, żeby pan
wykonał dokładne badania zanim, postawimy tamę. Może pan to zrobić?
– Z tego, co pan mówi, sprawa wydaje się w miarę prosta – stwierdziłem. – Czy można
spojrzeć na mapę?
Matterson z satysfakcją skinął głową i podniósł słuchawkę telefonu.
– Fred, przynieś mapy rzeki Kinoxi. – Odwrócił się do mnie. – Górnictwo to nie nasza
specjalność, ale nie chciałbym przegapić okazji – potarł z namysłem policzek. – Od pewnego
czasu zastanawiałem się, czy nie powinniśmy dokonać pomiarów geologicznych naszych
terenów. Rzecz mogłaby się okazać warta zachodu. Jeśli zrobi pan tu dobrą robotę, moglibyśmy
zaproponować większy kontrakt.
– Pomyślę o tym – odparłem chłodno. Nigdy nie lubiłem się wiązać na długo.
Pojawił się mężczyzna z rulonem map. Schludnie i formalnie ubrany w ciemny garnitur
bardziej przypominał bankiera niż J. P. Morgan. Twarz miał szczupłą i pozbawioną wyrazu
z zimnymi, wyblakłymi oczami.
– Dzięki, Fred – powiedział Matterson. – To jest pan Boyd, geolog, którego zamierzamy
zatrudnić. Fred Donner, jeden z naszych dyrektorów.
– Miło mi pana poznać – powiedziałem. Donner krótko skinął głową i odwrócił się do
Mattersona. – National Concrete chce rozmawiać w sprawie kontraktu.
– Przetrzymaj ich – stwierdził Matterson. – Nic nie podpiszemy, dopóki Boyd nie skończy
swojej roboty. – Spojrzał na mnie. – Tu są mapy. Kinoxi jest dopływem Kwadacha, która wpada
do Finlay i dalej do Peace River. Proszę spojrzeć, w tym miejscu koryto Kinoxi zwęża się i rzeka
przedziera się kilkoma kataraktami i bystrzami. Powyżej przełomu dolina się rozszerza –
Matterson stuknął ręką w mapę. – Tu umieści się zaporę, żeby zalać dolinę, co da duży stały
zapas wody, a elektrownię ulokuje się u stóp przełomu, co pozwoli osiągnąć całkiem przyzwoity
spadek. Geologowie twierdzą, że woda wypełni dolinę na odcinku siedemnastu kilometrów,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin