King Stephen - Mój śliczny kucyk.pdf

(103 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
STEPHEN KING
Mój śliczny kucyk
(My Pretty Pony)
(Tłumaczył Michał Wroczyński)
Starzec siedział w drzwiach stodoły wypełnionej zapachem jabłek, huśtał się w fotelu na
biegunach i strasznie chciał nie chcieć zapalić. Nie chciał palić nie z powodu zaleceń lekarza,
ale dlatego, że ostatnio serce łopotało mu już nieustannie. Obserwował tego głupiego
sukinsyna Osgooda, jak z twarzą opartą o pień drzewa szybko liczy, a następnie odwraca się,
zaklepuje Cliveya i wybucha śmiechem. Usta rozdziawił tak szeroko, że starzec mógł
dostrzec jego bardzo już popsute zęby i przez chwilę zastanawiał się, jak oddech chłopaka
musi śmierdzieć; niczym wyziew z najgłębszych zakamarków wilgotnej piwnicy. A przecież
szczeniak miał dopiero jedenaście lat.
Starzec obserwował Osgooda, który zanosił się tym swoim rechotliwym, przypominającym
ryk osła śmiechem. Chłopiec śmiał się tak serdecznie, że w pewnej chwili musiał zgiąć się
wpół i oprzeć dłonie na kolanach. Śmiał się tak głośno, że reszta dzieciarni wychynęła ze
swoich kryjówek, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Po chwili i pozostałe dzieci śmiały się
jak szalone. Stały w promieniach porannego słońca, natrząsając się z wnuka starca, który
zapomniał już, jak bardzo chce mu się palić. Pragnął jedynie wiedzieć, czy Clivey zacznie
płakać. Pojął, że ten problem obchodzi go bardziej niż jakikolwiek inny w ciągu ostatnich
kilkunastu miesięcy. Obchodzi go nawet bardziej niż zbliżająca się do niego szybkimi
krokami śmierć.
— Zaklepałeś go! - zawodziła roześmiana dzieciarnia. - Zaklepałeś, zaklepałeś, zaklepałeś
go!
Clivey stał nieporuszony jak głaz na polu rolnika i czekał, aż przeminie huragan śmiechu i
zaczną dalszą zabawę, w której tym razem on będzie krył, a niemiły początek odejdzie w
niepamięć. Niebawem zabawa znów trwała na całego. Później przyszło południe i chłopcy
porozchodzili się do domów. Starzec zastanawiał się, czy Clivey będzie miał apetyt. Chłopiec
jednak tylko dłubał widelcem w kartoflach i groszku, a niewielkie kawałki mięsa rzucał
siedzącemu pod stołem psu. Stary człowiek obserwował to z zainteresowaniem, odpowiadał
na pytania innych, ale nie przykładał większej wagi ani do ich słów, ani do swoich. Myślami
krążył wokół chłopca.
Kiedy na stole zostały już tylko okruchy po cieście, starca znów naszła ochota na to, czego
mu nie było wolno. Postanowił zatem uciąć sobie drzemkę. Idąc na górę, przystanął w
połowie schodów, ponieważ jego serce zaczęło przypominać wentylator, w który wpadła talia
kart. Stał tak na stopniach z pochyloną nisko głową i czekał, czy to jest już ten ostatni
(wcześniej miał dwa). Kiedy palpitacje minęły, ruszył na górę, w pokoju zdjął ubranie, został
tylko w kalesonach i położył się na czystej, białej narzucie. Na jego kościsty tors padał
prostokąt słonecznego światła przecięty trzema cieniami rzucanymi przez okienne ramy.
Założył ręce pod głowę i próbując się zdrzemnąć, rozmyślał. W pewnej chwili, gdy wydało
mu się, że z pokoju chłopca w końcu korytarza dobiega płacz, stwierdził w duchu:
Powinienem się tym zająć.
Spał godzinę, a kiedy wstał, obok niego leżała kobieta w halce. Zabrał swoje ubranie, włożył
je w korytarzu i zszedł na dół.
Clivey siedział na schodkach i rzucał psu patyk, za którym zwierzę ganiało z większym
zapałem, niż chłopiec rzucał. Pies (nie miał żadnego imienia, był po prostu psem) popatrzył
na starca.
Ten skinął na chłopca i powiedział mu, żeby poszedł z nim do sadu.
Stary człowiek nazywał się George Banning. Był dziadkiem chłopca i to od niego Clive
Banning nauczył się, jak ważną rzeczą jest mieć w życiu ślicznego kucyka. Każdy musi
posiadać kucyka, choćby nawet miał alergię na konie. Bez ślicznego kucyka można mieć
nawet sześć zegarów w każdym pokoju i tyle zegarków na każdej ręce, że nie da się unieść
ramion, a i tak człowiek nie będzie wiedział, która godzina.
Instrukcję tę (George Banning nigdy nie dawał rad, a tylko instrukcje) Clive dostał tego dnia,
gdy ten idiota, Alden Osgood, zaklepał go podczas zabawy w chowanego. W tamtych
czasach dziadek Clive'a wyglądał starzej niż sam Bóg, co zapewne oznaczało, że miał
siedemdziesiąt dwa lata. Gospodarstwo Banninga znajdowało się w stanie Nowy Jork w
miasteczku Troy, które w roku sześćdziesiątym pierwszym uczyło się dopiero, jak nie być
wsią.
Instrukcję Clive dostał w Sądzie Zachodnim.
Jego dziadek stał bez kurtki w zamieci, która nie była spóźnionym śniegiem, ale wczesnym
kwieciem jabłoni. Płatki rozwiewał silny, ciepły wiatr. Dziadek miał na sobie roboczy
kombinezon i koszulę z kołnierzykiem, co kiedyś zapewne była zielona, ale w dziesiątkach
czy setkach prań zmieniła kolor na nieokreślenie oliwkowy. Z rozcięcia pod szyją wystawał
brzeg podkoszulka (takiego z troczkami, oczywiście; w tamtych czasach produkowano już
inną bieliznę, ale mężczyźni pokroju dziadka do końca pozostawali wierni podkoszulkom z
trokami). Podkoszulek był czysty, choć miał kolor starej kości słoniowej, a nie biały jak
kiedyś, ponieważ mottem babci, często powtarzanym i wyszytym nawet na wiszącej w
salonie makatce (powieszonej tam zapewne na wypadek wyjątkowych okoliczności, gdy
kobiety nie było w domu i nie mogła udzielać owej drogocennej rady, której mądrość
nakazywała jej wszem i wobec udzielać), było: "Używaj, używaj, nigdy nie zużywaj! Możesz
drzeć! Możesz prać! Ale miej albo strać!" Na długich, częściowo tylko posiwiałych włosach
dziadka osiadały płatki kwiatów jabłoni i chłopiec pomyślał, że stojący pośród drzew
owocowych dziadek wygląda przepięknie i imponująco.
Zauważył, że tego dnia staruszek bacznie obserwował ich zabawę w chowanego.
Obserwował jego. Dziadek siedział w bujanym fotelu w wejściu do stodoły. Za każdym
razem, kiedy fotel odchylał się do tyłu, skrzypiała deska w podłodze. Stary człowiek trzymał
dłonie na rozłożonej na kolanach książce; siedział i bujał się otoczony aromatem siana, jabłek
i jabłecznika. I właśnie ta zabawa w chowanego sprawiła, iż dał Clive'owi Banningowi
instrukcję na temat czasu; jak bardzo jest on podstępny i jak człowiek stale musi zachowywać
czujność; kucyk jest śliczny, ale ma płoche serce. Jeśli się dobrze nie pilnuje tego ślicznego
kucyka, w każdej chwili może dać susa przez płot i szukaj wiatru w polu. Wtedy trzeba brać
uzdę i gonić go. Może to być nawet wyprawa krótka, ale tak męcząca, że po powrocie do
domu będą człowieka boleć wszystkie gnaty.
Dziadek zaczął instrukcję od stwierdzenia, że Alden Osgood Clive'a oszukiwał. Miał oprzeć
głowę o pień uschłego wiązu, przez minutę nie patrzeć i liczyć do sześćdziesięciu. W tym
czasie Clivey (dziadek zawsze tak na niego mówił, a chłopiec nic nie miał przeciwko temu,
jakkolwiek odkąd skończył dwanaście lat, stłukłby na kwaśne jabłko każdego, kto by go tak
nazwał) i inne dzieci musiały znaleźć sobie odpowiednią kryjówkę. Kiedy Alden Osgood
doliczył do sześćdziesięciu, Clivey ciągle jeszcze jej nie znalazł i został "zaklepany" w
chwili, gdy próbował wślizgnąć się między skrzynki na jabłka złożone w nieładzie obok
szopy, w środku której w półmroku majaczyła przypominająca narzędzie tortur prasa do
wyciskania soku później przerabianego na jabłecznik.
- Nie było to uczciwe - oświadczył dziadek. - Ale ty nie skowyczałeś ani nie marudziłeś i to
było słuszne, ponieważ prawdziwy mężczyzna nigdy nie skowyczy ani nie marudzi; skowyty
i marudzenie nie przystoją mężczyznom, a nawet chłopcom, którzy wiedzą lepiej, jak należy
postępować i są wystarczająco odważni, żeby tak właśnie robić. Niemniej postępowanie
Aldena było nieuczciwe. Mówię to teraz ja, ponieważ ty wtedy się nie poskarżyłeś.
We włosy starca wplątał się kolejny kwiat jabłoni. Jeszcze inny osiadł na wystających
kościach obojczyków pod grdyką. Sprawiał wrażenie klejnotu, który jest piękny, ponieważ
pewne rzeczy po prostu są piękne; i był wspaniały w swej nietrwałości. W każdej chwili
zniecierpliwiony starzec mógł go strzepnąć na ziemię, gdzie płatek przyłączyłby się do
tysięcy swoich całkiem anonimowych kolegów.
Clivey oświadczył dziadkowi, że Alden, zgodnie z regułami zabawy, doliczył do
sześćdziesięciu, więc zupełnie nie rozumie, dlaczego dziadek próbuje mu na boku udowodnić
coś innego.
Ostatecznie chłopiec przyniósł mu wstyd przez to, że nie zdołał w porę znaleźć kryjówki i dał
się "zaklepać". Alden - który w chwilach złości potrafił jak dziewczyna dać komuś w twarz -
musiał tylko zawołać: "Raz-dwa-trzy, Baba Jaga patrzy!", odwrócić się, zobaczyć Clive'a, a
następnie poklepać pień uschniętego drzewa i wykrzyknąć: "Raz-dwa-trzy, Clive zaklepany!"
A może dyskutował z dziadkiem o Aldenie tylko dlatego, żeby nie wracać na podwórko, żeby
móc dłużej obserwować zamieć kwiatów jabłoni, których płatki osiadały na włosach starego
człowieka, i podziwiać wspaniały klejnot w zagłębieniu jego szyi.
- Oczywiście, że tak - odparł dziadek. - Oczywiście, doliczył do sześćdziesięciu. Ale spójrz
tylko na to, Clivey! Popatrz i wryj to sobie głęboko w pamięć.
W kombinezonie dziadka były prawdziwe kieszenie - aż pięć, licząc wielką jak u kangura
kieszeń na piersi - ale na biodrach nie było żadnej -jedynie wycięcia przez które można było
sięgnąć do kieszeni noszonych pod kombinezonem spodni (w tamtych czasach pomysł, żeby
pod spód nic nie wkładać, nie wydawał się niczym strasznym, a jedynie śmiesznym;
oznaczał, że ktoś Ma Nie Najlepiej Pod Sufitem). Dziadek nieodmiennie nosił pod
kombinezonem niebieskie dżinsy. "Żydowskie portki" - mawiał poważnie, podobnie zresztą
jak inni farmerzy, których Clive znał i którzy nosili dżinsy. Nazywano levisy "żydowskimi
portkami" lub prościej, "żydłakami".
Otóż dziadek wsunął prawą rękę w wycięcie w kombinezonie, przez chwilę gmerał w
kieszeni spodni, aż w końcu wydobył na światło dzienne zmatowiały, srebrny zegarek
kieszonkowy i wsunął go w dłoń zaskoczonego chłopca. Zegarek był tak ciężki, że
zdezorientowany Clive o mało nie wypuścił go z dłoni.
Popatrzył na dziadka szeroko rozwartymi, brązowymi oczyma.
- Tylko nie upuść go na ziemię - ostrzegł dziadek. - Chociaż jeśli nawet to ci się zdarzy,
zegarek zapewne nie przestanie chodzić. Kilkakrotnie już wypadł mi z rąk, a raz, podczas
jakiejś cholernej popijawy w Utica, ktoś na niego nadepnął. Zegarek jednak nie przestał
chodzić. Ale jeśli stanie na dobre, twoja strata, nie moja, ponieważ od tej chwili zegarek
należy do ciebie.
- Co?
Chłopiec chciał powiedzieć, że nie rozumie, ale poskromił język.
- Daję ci go - oświadczył dziadek. - Dawno już postanowiłem, że ci go zostawię, i niech szlag
trafi, jeśli wstawię go do testamentu. Za testament musiałbym zapłacić jakiemuś cholernemu
prawnikowi więcej, niż ten zegarek jest wart.
- Dziadku... Ja... Jezu!
Dziadek tak długo się śmiał, że aż dostał ataku kaszlu. Kaszlał i śmiał się jednocześnie, a jego
twarz nabrała koloru dojrzałej śliwki. Radość i zdumienie Clive'a przeszły w niepokój.
Pamiętał, że matka, gdy tu jechali, nieustannie go napominała, że nie wolno dziadka męczyć,
ponieważ jest ciężko chory. Kiedy przed dwoma dniami Clive zapytał - zapytał bardzo
ostrożnie - na co choruje, George Banning odpowiedział jednym, tajemniczym słowem.
Dopiero następnej nocy po rozmowie w sadzie, kiedy zapadał już w sen, ściskając w dłoni
rozgrzany ciepłem jego ciała kieszonkowy zegarek, Clive nieoczekiwanie pojął, że słowo
"tykawa" nie oznacza wcale jakiegoś groźnego robala, ale odnosi się do serca. Lekarz
zabronił dziadkowi palić, oświadczając przy tym, że jeśli będzie próbował wykonywać
jakiekolwiek cięższe prace, na przykład odgarniać śnieg lub kopać w ogrodzie, skończy
przygrywając aniołom na harfie. A chłopiec dobrze wiedział, co to znaczy.
- Jeśli tylko nie upuścisz go na ziemię, to zawsze będzie ci chodził i chodził - oświadczył
dziadek, ale chłopiec był już na tyle duży, żeby wiedzieć, że zegarek i tak któregoś dnia
stanie; wiedział, że zarówno ludzie jak zegarki pewnego dnia stają na zawsze.
Clive obserwował dziadka, ciekaw, czy teraz stanie, ale w końcu kaszel ustał, stary człowiek
przestał się śmiać i ponownie wyprostował swą postać. Starł lewą dłonią sopelek z nosa i
niedbale strzepnął go z palców.
- Jesteś cholernie zabawnym dzieciakiem, Clivey - powiedział. - Mam szesnastu wnuków i
tylko dwóch traktuję jak kacze łajno. Ale ty do nich nie należysz, jakkolwiek pierwszy na
liście również nie jesteś, lecz tylko ty potrafisz mnie rozśmieszyć tak, że aż mnie jaja bolą.
- Nie chcę, żeby bolały cię jaja, dziadku - odparł Clive, czym znów niebywale rozbawił
dziadka, który tym razem jednak potrafił na tyle zapanować nad sobą, żeby nie zanieść się
kaszlem.
- Okręć sobie ze dwa razy łańcuszek wokół dłoni, a od razu poczujesz się raźniej - poradził
dziadek. - A kiedy już poczujesz się raźniej, łatwiej przyjdzie się skupić.
Clive zastosował się do tej rady i rzeczywiście poczuł się raźniej. Zerknął na zawieszony na
dłoni zegarek, zahipnotyzowany jego żywym mechanizmem, wizerunkiem słońca na
cyferblacie, trzecią wskazówką, wskazówką sekundnika, zataczającą swoje własne, odrębne
koła. Niemniej był to ciągle jeszcze zegarek dziadka; w to nie wątpił ani przez chwilę. I
wtedy właśnie na szkiełko opadł płatek kwiatu, który natychmiast ześlizgnął się z gładkiej
powierzchni i poszybował na ziemię. Trwało to ułamek sekundy, ale w mgnieniu oka
wszystko się odmieniło. Płatek kwiatu jabłoni potwierdził słowa dziadka; zegarek należał do
Clive'a; należał na zawsze... a w każdym razie do chwili, kiedy jeden z nich, Clive albo
zegarek, przestanie chodzić, nie da się go naprawić i trzeba go będzie wyrzucić.
- W porządku - powiedział dziadek. - Czy widzisz wskazówkę sekundnika chodzącą po
oddzielnej tarczy?
- Tak.
- To dobrze. Nie spuszczaj z niej oka. Kiedy dojdzie na samą górę, wrzaśnij do mnie:
"Naprzód". Rozumiesz? Clive skinął głową.
- Świetnie. A kiedy już będzie na górze, krzyknij i pozwól, żeby szła dalej, Gallagher.
Clive, marszcząc czoło, popatrzył na zegarek ze skupieniem matematyka, który stoi właśnie u
progu odkrycia doniosłego równania. Rozumiał już, co dziadek chce mu pokazać, ale był na
tyle bystry i rozgarnięty, żeby wiedzieć, że dowód taki jest sprawą czystej formalności... ale
jednocześnie dziadek musiał ten dowód przeprowadzić. Stanowiło to rytuał; podobnie jak
byłoby nie do pomyślenia wyjść z kościoła przed ostatnim błogosławieństwem, nawet jeśli
ucichły już tony psalmów i msza na szczęście się skończyła.
Kiedy wskazówka sekundnika na swoim odrębnym, malutkim cyferblaciku zatrzymała się na
dwunastce (Moja - pomyślał z zachwytem. - To jest moja wskazówka na moim zegarku),
wrzasnął ile sił w płucach: "Naprzód!" i dziadek zaczął szybko liczyć, zupełnie jak
prowadzący aukcję, który chce pozbyć się wątpliwej wartości przedmiotów po jak
najwyższej cenie, zanim zahipnotyzowani kupcy zdążą obudzić się i uświadomić sobie fakt,
że nie tylko już zapłacili za towar, ale zdążyli go odebrać.
- Raz-dwa-trzy, cztery-piń-szyść, dziesięć-dynaście - recytował dziadek z wypiekami na
twarzy. Czerwone żyłki na nosie mówiły o tym, jak bardzo jest przejęty. Zakończył,
chrapliwie, ale triumfalnie: - Pińdziesiontdziewińćsześ-dziesiont!
Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, wskazóweczka sekundnika w kieszonkowym zegarku
przekroczyła dopiero siódmą kreskę oznaczającą trzydziestą piątą sekundę.
- I jak długo? - zapytał zdyszany dziadek, a potem potarł dłonią pierś.
Clive popatrzył na starca z nie skrywanym podziwem.
- To było szybkie liczenie, dziadku! Starzec wykonał lekceważący gest dłonią, którą przed
chwilą pocierał pierś, ale jego twarz promieniała uśmiechem.
- Nawet w połowie nie liczyłem tak szybko, jak ten bachor, Osgood - oświadczył. -
Słyszałem, że smarkacz doliczył do dwudziestu siedmiu, a następnie był gdzieś w rejonach
czterdziestu jeden. - Dziadek wbił swe brązowe jak jesień źrenice w błękitne niczym Morze
Śródziemne oczy Clive'a. Położył sękatą dłoń na ramieniu wnuka. Rękę miał pokrytą guzami
artretycznymi, ale chłopiec czuł bijącą z niej moc, jak w maszynie, która na chwilę przestała
działać. - Zapamiętaj sobie jedno, Clivey. Czas nie ma nic wspólnego z tym, jak szybko
liczysz.
Clive powoli skinął głową. Nic nie rozumiał, ale odnosił wrażenie, że drzemie w nim jakiś
cień zrozumienia; jak cień chmury przesuwającej się powoli nad łąką.
Dziadek sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął paczkę koolsów bez filtra.
Najwyraźniej bez względu na chore serce wcale nie przestał palić. A jednak chłopiec
wiedział, że dziadek rzucił palenie natychmiast; paczka koolsów wyraźnie mówiła, że nosił ją
od bardzo dawna, że uniknęła losu innych paczek otwieranych po śniadaniu, a o trzeciej po
południu, kiedy są już puste, gniecionych i wyrzucanych do rynsztoka; pogniecione kuleczki.
Dziadek szperał chwilę w paczce i wyjął z niej równie mocno zmaltretowanego papierosa.
Wsunął go w kącik ust, pudełko z powrotem schował do kieszeni na piersi, a następnie
wydobył skądś zapałkę, którą zapalił, pocierając z wprawą o zrogowaciały, żółty paznokieć
kciuka. Clive patrzył na to z fascynacją dziecka obserwującego magika, któremu z pustych
dłoni wytryska nagle fontanna kart. Rozbłysk płomyka go nie dziwił, ale zdumiewającą
rzeczą było to, że zapałka nigdy nie gasła. A przecież w sadzie na wzgórzu zawsze wiał silny
wiatr. Dziadek za każdym razem niespiesznie kulił dłonie, chroniąc wątły ognik. Zapalał
papierosa i machał zapałką, jakby po prostu negował istnienie wiatru. Clive bacznie przyjrzał
się papierosowi i nie dostrzegł zwęglonej wyżej bibułki. Wzrok go nie mylił; dziadek
przypalił papierosa od nieruchomego płomienia, jakby przypalał go od ognia świecy w
zamkniętym pokoju. A to już były czary; oczywiste i proste. Dziadek wyjął spomiędzy warg
papierosa i ściągając usta, jakby chciał gwizdnąć na psa lub taksówkarza, wsunął do ust kciuk
i palec wskazujący. Wilgotnymi od śliny czubkami palców ścisnął sczerniałą główkę zapałki.
Chłopiec nie potrzebował wyjaśnień: jedyną rzeczą, jakiej dziadek i jego znajomi obawiali
się bardziej niż nagłych mrozów, był ogień. Starzec rzucił zapałkę na ziemię i zgniótł ją
obcasem. Kiedy uniósł twarz i ujrzał wlepiony w siebie wzrok chłopca, źle ocenił fascynację
dziecka.
- Wiem, że nie powinienem palić - oświadczył - i nie chcę, żebyś kłamał; nie próbuję cię
nawet do tego namawiać. Jeśli babcia zapyta wprost: "Czy ten dziadyga palił?", powiesz, że
tak. Nie potrzebuję, żeby dzieciak przeze mnie kłamał. - Powiedział to bez uśmiechu, ale
wyraz jego przenikliwych, szeroko rozstawionych oczu sprawił, że Clive ochoczo przystał na
tę niewinną konspirację. - Ale gdyby babcia zapytała mnie wprost, czy kiedy dałem ci
zegarek, użyłeś imienia Zbawiciela nadaremno, odpowiem: "Nie". Powiem, żeś podziękował
najładniej, jak umiałeś, i to wszystko.
Teraz z kolei Clive wybuchnął śmiechem, lecz stary mężczyzna skrzywił tylko twarz w
lekkim uśmiechu, ukazując nieliczne zęby, które mu jeszcze pozostały.
- Oczywiście, jeśli nikogo z nas nie zapyta, nie zgłosimy się na ochotnika, prawda, Clivey?
To chyba w porządku?
- Tak - odparł Clive.
Nie był ładnym chłopcem, ale kiedy uśmiechnął się z pełnym
zrozumieniem dla retorycznej sztuczki dziadka, był prawie piękny, w każdym razie w tej
właśnie chwili, i stary człowiek rozwichrzył mu dłonią włosy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin