1
MARY WESTMACOTT
CZYLI
AGATHA CHRISTIE
SAMOTNA WIOSNĄ
PRZEŁOŻYŁA BOGUMIŁA MALARECKA
TYTUŁ ORYGINAŁU ABSENT IN THE SPRING
Nie było mnie przy tobie wiosną…
W. Szekspir, sonet 98, przekład St. Barańczaka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joan Scudamore wpatrywała się zmrużonymi oczami w półmrok jadalni. Niewielka wada wzroku powodowała, że Joan Scudamore nie widziała dobrze na odległość.
Ależ to jest… nie, to niemożliwe… a jednak tak, to ona. Blanche Haggard.
Nadzwyczajne — spotkać szkolną przyjaciółkę, której się nie widziało od… od ładnych piętnastu lat, właśnie tu, na pustyni.
W pierwszej chwili ucieszyła się; była z natury osobą towarzyską i zawsze chętnie spotykała się z przyjaciółmi czy znajomymi.
Ale, ale, pomyślała, jakże ta biedaczka zmieniła się, jak się postarzała. A przecież nie może mieć więcej… niż ile? Czterdzieści osiem lat?
Odruchowo spojrzała w lustro, które szczęśliwym trafem wisiało tuż obok jej stolika. To, co w nim zobaczyła, wprawiło ją w jeszcze lepszy nastrój.
Doprawdy, świetnie się trzymam…
Oto miała przed sobą szczupłą kobietę w średnim wieku o osobliwie gładkiej twarzy, brązowych, ledwo dotkniętych siwizną włosach, sympatycznych, niebieskich oczach i pogodnym uśmiechu. Ta kobieta była ubrana w lekki, gustowny kostium i nosiła spoiych rozmiarów torebkę wypakowaną nieodzownymi w podróży drobiazgami.
Joan Scudamore podróżowała z Bagdadu do Londynu drogą lądową. Pierwszy etap podróży odbyła pociągiem. Najbliższą noc miała przespać w zajeździe kolejowym, a rankiem wyruszyć w dalszą drogę samochodem.
Przyczyną jej pośpiesznego wyjazdu z Anglii była niespodziewana choroba młodszej córki: Joan Scudamore doskonale zdawała sobie sprawę z niezaradności Williama (swojego zięcia); wiedziała, że w domu potrzebny jest ktoś, kto się o wszystko zatroszczy.
No cóż, kryzys minął. Wystarczyło, że wzięła sprawy w swoje ręce: dziecko, William, wracająca do zdrowia Barbara — zaplanowała wszystko po kolei i wszystkim sprawom nadała odpowiedni bieg. Dzięki Bogu, pomyślała, zawsze miałam głowę na karku.
William i Barbara byli pełni wdzięczności. Nalegali, by nie śpieszyła się z powrotem do domu, by została dłużej, lecz ona z uśmiechem na ustach, aczkolwiek z odrobiną żalu w sercu, odmówiła. Oczywiście przez wzgląd na Rodneya, biednego, poczciwego Rodneya, tkwiącego w Crayminster po uszy w pracy, bez nikogo (poza służbą), kto by dbał o jego wygody.
— Zresztą — powiedziała — i jakaż ona jest, ta służba?
— Twoja służba, mamo, jest zawsze perfekcyjna. Już ty potrafisz o to zadbać! — odparła Barbara.
Roześmiała się, niemniej uwaga córki sprawiła jej przyjemność. Ostatecznie każdy jest łasy na pochwały. Zastanawiała się tylko, czy to, że dom sprawnie funkcjonuje, a ona całkowicie mu się poświęca, nie jest zbyt oczywiste dla jej rodziny.
To jednak wcale nie oznaczało, że chciała w jakikolwiek sposób tę swoją rodzinę krytykować. Tony, Averil i Barbara byli wspaniałymi dziećmi, a ona i Rodney mogli być dumni z ich wychowania, a także z ich życiowych sukcesów.
Tony gdzieś w Rodezji uprawiał pomarańcze, Averil po chwilowym szaleństwie, które swego czasu spędzało jej rodzicom sen z powiek, ustatkowała się i została żoną bogatego i czarującego maklera. Mąż Barbary miał dobrą posadę w Iraku, w Departamencie Robót Publicznych.
Cała trójka była i ładna, i zdrowa, i dobrze ułożona; można powiedzieć, że Joan i Rodneyowi naprawdę się poszczęściło. Jednakże ona (na swój prywatny użytek), raczej skłaniała się ku opinii, że szczęście szczęściem, ale było w tym wszystkim sporo ich, rodziców, zasługi. Ostatecznie dali swoim dzieciom nadzwyczaj staranne wychowanie i nie szczędząc trudu, dobierali odpowiednie nianie i guwernantki, a potem szkoły, i zawsze na pierwszym miejscu stawiali dobro i powodzenie dzieci.
Odwróciła wzrok od swego odbicia w lustrze. To całkiem miłe uczucie, pomyślała, zdawać sobie sprawę, że odniosło się sukces w tym, co się miało do zrobienia. Nigdy nie myślałam o własnej karierze lub o czymś w tym guście. Wystarczała mi pozycja żony i matki. Poślubiłam mężczyznę, którego kochałam, temu mężczyźnie powiodło się w pracy, choć prawdopodobnie jest w tym trochę mojej zasługi. Ile też może zdziałać czyjś zbawienny wpływ! Drogi, drogi Rodney!
Na samą myśl, że wkrótce go zobaczy, zrobiło jej się ciepło na duszy. Po raz pierwszy rozstała się z nim na dłużej. Jakże szczęśliwe i spokojne życie wiodą razem…
No cóż, pomyślała, określenie „spokojne” być może niezupełnie odpowiada rzeczywistości. Życie rodzinne nigdy nie jest tak do końca spokojne. Letnie wakacje, choroby zakaźne, odpadające lynny w zimie. Zresztą życie, w ogóle, to nic innego jak jeden ciąg drobnych dramatów. A Rodney zawsze pracował ciężko, być może ciężej, niż pozwalało mu na to zdrowie. Choćby wtedy, sześć lat temu, kiedy był tak potwornie wyczerpany. On, wypadało jej przyznać ze skruchą, nie trzyma się tak dobrze jak ona. Przygarbił się, a w jego włosach pojawia się coraz więcej srebrnych nitek. Nie mówiąc już o tym jego zmęczonym, wiecznie przygaszonym spojrzeniu.
No cóż, życie jest życiem. Ale teraz, kiedy dzieci założyły swoje rodziny, kiedy kancelaria przynosi niezgorsze zyski, a nowy partner wniósł świeżą gotówkę, Rodney mógłby do wszystkiego podchodzić bardziej beztrosko. On i ja moglibyśmy mieć więcej czasu dla siebie. Powinniśmy prowadzić bardziej otwarty dom i od czasu do czasu spędzić tydzień albo dwa w Londynie. Rodney, być może, mógłby grywać w golfa. Doprawdy, sama nie rozumiem, dlaczego do tej pory nie namówiłam go na golfa. Przecież sport to samo zdrowie, zwłaszcza dla kogoś, kto spędza całe dnie za biurkiem.
Rozważywszy problem golfa, pani Scudamore ponownie spojrzała w kierunku kobiety, co do której była przekonana, że jest jej dawną przyjaciółką ze szkoły.
Blanche Haggard. Jakże ją uwielbiała, kiedy były razem w St Anne. No i nie ona jedna. Na punkcie Blanche szalały dosłownie wszystkie dziewczęta. Blanche Haggard była absolutnie przebojowa, zabawna i doprawdy, śliczna. Teraz, kiedy się patrzy na tę chudą, niespokojną, zaniedbaną, podstarzałą kobietę, wszystko wydaje się takie dziwne. No i ta jej suknia! Och, ona wygląda — strach powiedzieć — wygląda przynajmniej na sześćdziesiątkę…
Oczywiście, pomyślała, Blanche Haggard miała bardzo nieszczęśliwe życie.
Nagle ogarnęło ją zniecierpliwienie. Nieszczęśliwe, też mi coś! Ostatecznie sama była sobie winna. Kiedy się ma dwadzieścia jeden lat, cały świat u swych stóp, urodę, pozycję i całą tę resztę, nie rzuca się wszystkiego dla kogoś tak beznadziejnego jak ów mężczyzna. A Blanche to właśnie zrobiła. Blanche rzuciła wszystko dla weterynarza! Tak, ni mniej, ni więcej — dla weterynarza! Weterynarza, a co gorsza żonatego. Oczywiście, rodzina Blanche zachowała się z godną pochwały stanowczością: zabrała ją w jeden z tych przyjemnych rejsów dookoła świata. Ale Blanche, gdzieś w Algierze czy Neapolu, wymknęła się rodzinie, wróciła do domu i zeszła się z nim na powrót. Naturalnie on stracił swoją praktykę i zaczął pić, a poza tym jego żona nie chciała dać mu rozwodu. Ostatecznie on i Blanche wyjechali z Crayminster i słuch o nich zaginął. Trzeba trafu, że któregoś dnia spotkały się obie w Londynie u Harrodsa, w dziale z obuwiem, i z krótkiej, dyskretnej rozmowy (o to, by rozmowa była dyskretna, starała się Joan; Blanche nigdy i w żadnym magazynie nie zachowywała się dyskretnie) dowiedziała się, że Blanche jest teraz żoną kogoś, kto się nazywa Holliday, kto pracuje w ubezpieczeniach, lecz że jej się zdaje, iż on wkrótce z tej posady zrezygnuje, ponieważ chce napisać książkę o Warrenie Hastingsie* i chce poświęcić temu swój cały czas, a nie jakieś nędzne resztki dnia, jakie by mu zostawały po powrocie z biura.
Na jej nieśmiałą uwagę, że pan Holliday ma niewątpliwie jakieś prywatne dochody, Blanche odparła beztrosko, że skądże, ani centa! Joan powiedziała na to, że może w tej sytuacji nie powinien rzucać pracy, zanim się nie upewni, że książka odniesie sukces. Zapytała, czy wydawnictwo ją zamówiło? Dowiedziała się, że nie. Co więcej, Blanche, nawet nie sądziła, by książka miała powodzenie, bo chociaż Tom bardzo się do niej zapalił, to przecież brakowało mu w tym względzie doświadczenia. Wówczas Joan powiedziała dość ciepło, że w takim wypadku Blanche powinna zachować rozsądek i nie pozwolić na coś takiego, na co ta odpowiedziała zdziwionym spojrzeniem i czymś w rodzaju:
— Ależ on chce pisać, biedaczysko. On chce tego bardziej niż czegokolwiek.
— Zatem trzeba być mądrym za dwoje — padło z jej strony.
Blanche tylko się roześmiała i zauważyła, że kto jak kto, ale ona nigdy nie była dość mądra, nawet jeśli chodzi o samą siebie!
Niestety, pomyślała Joan, tak się składa, że to prawda. Rok później zobaczyła Blanche w restauracji w towarzystwie kobiety o wyzywającym wyglądzie i dwóch pozujących na artystów mężczyzn.
A potem, pięć lat później, Blanche listownie poprosiła ją o pożyczenie pięćdziesięciu funtów. Napisała, że jej mały synek musi być operowany. Joan wysłała jej zatem dwadzieścia pięć i miły list, w którym prosiła o dokładniejsze zrelacjonowanie tej przykrej historii. Odpowiedzią była kartka pocztowa z nabazgranym w pośpiechu jednym jedynym zdaniem: Brawo, Joan. Wiedziałam, że nie dasz mi zginąć — co na swój sposób było miłe, choć raczej niezbyt zadowalające. Po tym epizodzie zapadła cisza. I oto teraz, w bliskowschodnim zajeździe kolejowym, oświetlonym chybotliwym płomieniem skwierczących lamp naftowych, pośród zaduchu powstałego z mieszaniny zapachów zjełczałego baraniego tłuszczu, nafty i środków owadobójczych zjawia się tamta przyjaciółka sprzed lat, nieprawdopodobnie stara, o nieprawdopodobnie pospolitym wyglądzie i, jakby tego było mało, w podniszczonej garderobie.
Blanche skończyła obiad pierwsza i właśnie zmierzała ku drzwiom, kiedy podchwyciła spojrzenie kobiety. Stanęła jak wryta.
— Na Mojżesza, przecież to Joan! Przystawiła sobie krzesło i już po chwili gadały
jak najęte. Niebawem Blanche powiedziała:
— Świetnie się trzymasz, moja droga. Wyglądasz na trzydziestkę, nie więcej. Gdzieś się uchowała? W chłodni?
— No, niezupełnie. Mieszkam w Crayminster.
— Urodzona, wychowana, poślubiona i pogrzebana w Crayminster — zauważyła Blanche.
— Sądzisz, że to źle? — zaśmiała się Joan.
Blanche potrząsnęła głową.
— Nie. Powiedziałabym, że całkiem dobrze. Co słychać u twoich dzieci? Miałaś ich kilkoro, prawda?
— Tak, troje. Syna i dwie córki. Syn jest w Rodezji. Córki wyszły za mąż. Jedna mieszka w Londynie, a druga aż w Bagdadzie. Właśnie byłam u niej w odwiedzinach. Nazywa się po mężu Wray, Barbara Wray.
— Widziałam ją. Miły dzieciak. Nie zdaje ci się, że dość młodo wyszła za mąż?
— Nie, nie sądzę — Joan odpowiedziała chłodno. — Wszyscy bardzo lubimy Williama, no i są ze sobą szczęśliwi.
— Tak, wygląda na to, że wszystko się między nimi ułożyło. Prawdopodobnie dzięki dziecku. Tak czy inaczej, jak się ma dziecko, trzeba się ustatkować. Co nie znaczy — dodała Blanche w zamyśleniu — że ja się kiedykolwiek ustatkowałam. Byłam bardzo przywiązana do moich córek, Len i Mary. A przecież kiedy pojawił się Johnnie Pelham, odeszłam z nim bez chwili zastanowienia.
Joan popatrzyła na nią z dezaprobatą.
— No wiesz, Blanche. Jak mogłaś?
— Chcesz powiedzieć, że postąpiłam niegodziwie, tak? Oczywiście zostawiłam je pod dobrą opieką. Tom je zawsze uwielbiał. Ożenił się z miłą dziewczyną, prawdziwą domatorką. Pasowała do niego o wiele bardziej niż ja. Karmiła go przyzwoicie, naprawiała mu bieliznę i tak dalej. Kochany Tom, kochany pieszczoch. A wiesz? Jeszcze wiele lat potem przysyłał mi na Boże Narodzenie i na Wielkanoc kartki z życzeniami. To bardzo ładnie z jego strony, nie sądzisz?
Joan nie odpowiedziała. Była pełna sprzecznych myśli. Przede wszystkim nie mogła się nadziwić, że to coś, to, co miała przed sobą, mogło być Blanche Haggard, tamtą dobrze wychowaną, błyskotliwą dziewczyną, najlepszą uczennicą St Anne. To coś, czyli ta doprawdy niechlujna kobieta, tak bezwstydnie obnażająca wstrętne szczegóły ze swego życia, i to tak niezwykle prostackim językiem! A przecież to właśnie ona, Blanche Haggard, zdobyła w St Anne nagrodę za angielski!
Blanche podjęła poprzedni wątek.
— Zabawne, że ta mała Barbara Wray jest właśnie twoją córką, Joan. Choć to tylko pokazuje, jak ludzie się mylą. Wiesz, kiedy jakaś dziewczyna wychodzi za pierwszego chłopaka, który jej się nawinął, to zaraz każdy podejrzewa, że prawdopodobnie była bardzo nieszczęśliwa w domu i że był to jedyny sposób, aby z niego uciec.
— Śmieszne, doprawdy. Powiedz mi, kto wymyśla takie brednie?
— Nie mam pojęcia. Jeśli o mnie chodzi, jestem pewna jednego: tego mianowicie, że ty zawsze byłaś godną podziwu matką. Nie wyobrażam sobie, byś potrafiła się złościć albo byś była nieuprzejma, wobec kogokolwiek.
— To miło z twojej strony, Blanche. Cóż, zdaje mi się, że stworzyliśmy naszym dzieciom bardzo szczęśliwy dom i zrobiliśmy wszystko dla ich dobra. Myślę, że to bardzo ważne, by się żyło w przyjaźni z własnymi dziećmi.
— Bardzo ładnie, pod warunkiem, że się potrafi.
— Och, dlaczego nie? Rzecz polega jedynie na tym, by pamiętać własną młodość i umieć się postawić na miejscu dzieci. Rodney i ja zawsze staraliśmy się tak postępować.
— Rodney? Czekaj, czekaj… poślubiłaś jakiegoś prawnika, tak? No jasne, bywałam w tej ich kancelarii, kiedy Harry starał się rozwieść z tą swoją okropną żoną. Jestem przekonana, że rozmawialiśmy wówczas z twoim mężem, z Rodneyem Scudamore’em. Był niezwykle miły i uprzejmy i miał dla nas mnóstwo zrozumienia. Chcesz powiedzieć, że byłaś mu wierna przez te wszystkie lata? Żadnego skoku w bok?
— Żadne z nas nie miało żadnych skoków w bok — odparła Joan raczej chłodno. — Rodney i ja absolutnie sobie wystarczaliśmy.
— Oczywiście, ty zawsze byłaś zimna jak ryba. Natomiast twój mąż, jak mi się zdaje, potrafił robić do kobiet słodkie oczy!
— No wiesz, Blanche!
Joan aż poczerwieniała. Jej Rodney miałby robić do kobiet słodkie oczy! Coś podobnego!
I nagle, wbrew samej sobie, powzięła myśl, myśl szybką niby jedno mignięcie tamtego węża na zakurzonej drodze tuż przed samochodem, nie dawniej jak wczoraj; jedno mignięcie — zielony zygzak, który znikł, nim dobrze zdążyła go zobaczyć.
Ten zielony zygzak składał się z dwu słów, wyskakujących z dna pamięci i znów zapominanych.
Panna Randolph…
To prawda, te dwa słowa odeszły w niepamięć, nim zdążyła je sobie uświadomić.
Blanche zrobiła skruszoną minę.
— Przepraszam, Joan. Lepiej chodźmy do drugiej sali na kawę. Wiesz, że zawsze miałam parszywe myśli.
— Ależ skąd — zaprotestowała Joan, i to szczerze.
Blanche wyglądała na rozbawioną.
— Jak to, czyżbyś nie pamiętała? Nie pamiętasz czasów, kiedy się wymykałam na spotkania z chłopcem od piekarza?
Joan zrobiła niewyraźną minę. Zapomniała o tamtej historii. Zresztą wówczas doszukiwała się w niej odwagi i… tak, i romantyzmu. No cóż, w gruncie rzeczy wszystko razem było wulgarne i nieprzyjemne.
Blanche, sadowiąc się w wiklinowym krześle i przywołując kelnera, śmiała się beztrosko.
— Niewątpliwie byłam nad wiek rozwinięta. I to potwornie. Och, w porządku, zawsze działałam na własną zgubę. Zawsze za bardzo durzyłam się w mężczyznach. No i zawsze trafiałam jak kulą w płot! Fantastyczne, nieprawda? Najpierw Harry, niezły nicpoń, tyle że niesamowicie przystojny. A potem Tom, typ mężczyzny, o którym się mówi, że prochu to on nie wynajdzie, choć na swój sposób i za nim szalałam. Johnnie Pelham — o tak, z tym bawiłam się całkiem nieźle, ale nie za długo. Gerald? Cóż, z Geralda, jak i z innych, też nie miałam wiele pociechy…
W tym momencie kelner przyniósł kawę, przerywając tym samym coś, co w uszach Joan brzmiało jak szczególnie niesmaczna wyliczanka. Skrzywiła się.
— Przepraszam, Joan, chyba cię zszokowałam. Moja dawna przyjaciółka nadal tak samo pruderyjna, mam rację, czyż nie?
— Powiedziałabym, że zawsze stać mnie na tolerancję wobec bliźnich. — Joan zdobyła się na uprzejmy uśmiech, po czym dodała dość niezręcznie: — Chcę tylko powiedzieć, że jest mi przykro.
— Czyżby z mojego powodu? To milo z twojej strony, kochanie, lecz proszę, daruj sobie współczucie. Przez te wszystkie lata świetnie się bawiłam.
Nie mogła się powstrzymać od obrzucenia byłej przyjaciółki choćby ukradkowym spojrzeniem. Doprawdy, czyżby ta nie miała pojęcia o swoim godnym ubolewania wyglądzie? Te niestarannie pokryte henną włosy, ten poplamiony, przeładowany tanimi błyskotkami strój, ta wynędzniała, pomarszczona twarz — twarz starej, wypacykowanej kobiety, kobiety podejrzanej konduity!
— Tak, masz rację, Joan — powiedziała Blanche, a ton jej głosu spoważniał. — Ty swoje życie obróciłaś w sukces. Jeśli chodzi o mnie, ja, no cóż, ja swoje pogmatwałam. Ja upadłam, ty… nie, ty się nawet nie wspięłaś, ty po prostu wciąż trwasz na swoim miejscu jak typowa dziewczyna z St Anne, taka, która odpowiednio wychodzi za mąż i z której dawna szkoła zawsze może być dumna!
Tak, pomyślała Joan, St Anne, nasza dawna szkoła, to niezły temat do rozmowy.
— To były piękne czasy, prawda? — zapytała ochoczo, jednak Blanche skwitowała to pytanie wzruszeniem ramion.
— Bo ja wiem? Takie sobie. Czasami się nudziłam. To wszystko było takie kołtuńskie, takie niesamowicie zdrowe od samych korzeni. Za wszelką cenę chciałam się stamtąd wyrwać, chciałam poznać świat. Zgoda — wykrzywiła śmiesznie usta — poznałam go. I to jak!
— A co właściwie robisz w tym zajeździe? Wracasz do Anglii razem z jutrzejszym konwojem?
Pomyślała, że w końcu musiała ją o to zapytać. Doprawdy nie życzyłaby sobie mieć za towarzyszkę podróży kogoś takiego jak Blanche Haggard. Co innego przypadkowe spotkanie z dawną przyjaciółką, a co innego wspólna podróż przez całą Europę. No i jak długo można wspominać dawne czasy?
Blanche uśmiechnęła się szeroko.
— Nie, wybieram się w drugą stronę. Do Bagdadu. Do męża.
— Do męża?
Czyżby Blanche mogła mieć kogoś tak godnego szacunku jak mąż…?
— Tak. Jest inżynierem na kolei. Nazywa się Donovan.
— Donovan? — Joan potrząsnęła głową. — Nie przypominam sobie, bym poznała kogoś o takim nazwisku.
Blanche zaśmiała się.
— Nie wątpię, moja droga. Chyba nie należy do twojej sfery. Tak czy inaczej, pije jak szewc. Za to serce ma na dłoni. I choć cię to może zaskoczy, świata poza mną nie widzi.
— Tak powinno być — Joan zgodziła się równie lojalnie, co łaskawie.
— Niech żyje Joan i niech żyją pozory! Przecież widać na twojej twarzy, jak dziękujesz Bogu, że jadę w przeciwną stronę. Obawiasz się, że w ciągu pięciu dni podróży mogłabym złamać twego chrześcijańskiego ducha. Tylko nie próbuj zaprzeczać. Wiem, kim się stałam. Prostacki umysł, pospolity wygląd… tak właśnie o mnie myślisz. W porządku, jednak bywają gorsze rzeczy.
Joan pomyślała, że chyba jednak nie. Zdawało jej się, że upadek Blanche to wystarczająca tragedia jak na kobietę.
Blanche mówiła dalej.
— Obyś miała udaną podróż, choć, szczerze mówiąc, wątpię. Wygląda na to, że zaczyna się pora deszczowa. Jeśli tak, możesz utknąć gdzieś na długo, bez żadnej łączności ze światem.
— Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Straciłabym rezerwacje na pociągi.
— Och, rezerwacje… Podróż przez pustynię rzadko kiedy pasuje do jakichkolwiek rozkładów. Najtrudniej bywa z przeprawami przez wadi, cała reszta to fraszka. Oczywiście szoferzy zawsze zabierają w drogę mnóstwo jedzenia i wody, tyle że to trochę nudne utknąć gdzieś, gdzie nie ma się nic do roboty poza myśleniem.
Joan uśmiechnęła się.
— Czyżby? A może raczej przyjemna odmiana? Wiesz, jak to jest, nigdy się nie ma czasu na prawdziwy odpoczynek. Nie raz i nie dwa chciałam mieć choćby jeden taki tydzień, podczas którego nic bym nie robiła.
— No popatrz, a mnie się zdawało, że spełnienie takiego życzenia to dla ciebie drobnostka.
— Och, nie, moja droga. Jestem bardzo zajętą kobietą. Na mój skromny sposób, to jasne. Jestem sekretarką w Krajowym Stowarzyszeniu Ogrodników i należę do zarządu naszego lokalnego szpitala, a do tego biorę aktywny udział w życiu politycznym. A Instytut? A skautki? Do tego prowadzenie domu, Rodney, składanie wizyt, przyjmowanie gości. Zaplecze towarzyskie to jeden z czynników decydujących o karierze prawnika, jestem nieodmiennie tego samego zdania. Czym się jeszcze zajmuję? Oczywiście ogrodem. Uwielbiam mój ogród i lubię sama w nim grzebać. Czy wiesz, Blanche, że rzadko kiedy, poza, być może, kwadransem przed kolacją, mam chwilę wolnego czasu na odpoczynek? A czytanie? Zawsze staram się dotrzeć do najnowszych publikacji.
— Zdaje się, że nieźle sobie ze wszystkim radzisz — mruknęła Blanche, wodząc spojrzeniem po gładkiej twarzy dawnej przyjaciółki.
— Lepiej się zużyć niż zardzewieć, jak to się mówi. Choć przyznaję, zawsze miałam cudowne zdrowie. Doprawdy, mam za co dziękować Bogu. Niemniej uważam, że byłoby wspaniale mieć jakiś dzień, a może i dwa, wyłącznie na myślenie.
— O czym, mianowicie? — zapytała Blanche. — To znaczy, o czym ty byś myślała?
Joan zaśmiała się. Jej śmiech był podobny do brzmienia delikatnych dzwoneczków.
— Och, o tym i o owym, o różnych rzeczach.
— Pewnie, zawsze można policzyć swoje grzechy i grzeszki! — Blanche też się zaśmiała, choć zdecydowanie głośniej.
— Tak, istotnie — zgodziła się Joan, choć z pewną powściągliwością.
Blanche zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.
— Tylko że tobie nie zajęłoby to zbyt wiele czasu! — Zmarszczyła brwi i ciągnęła dalej, szorstko: — Z konieczności musiałabyś myśleć o swoich sukcesach; Wydaje się, że życie głaskało cię po głowie! Hm, jak na mój gust, to raczej nudne zajęcie. Ciekawa jestem… — zastanowiła się chwilę — ciekawa jestem, czy rozmyślając dzień za dniem wyłącznie o sobie, można by dowiedzieć się czegoś, czego się dotychczas o sobie nie wiedziało…
— Sądzisz, że tak?
— Sądzę, że tak. Że każdemu mogłoby się to zdarzyć… — Blanche otrząsnęła się. — Ja osobiście wolałabym nie próbować.
— Naturalnie — powiedziała Joan — niektórzy ludzie mają skłonności do kontemplacji, choć nie wiem, skąd im się to bierze. Jeśli o mnie idzie, wszelki mistycyzm jest mi raczej obcy. Obawiam się, że nie jestem wystarczająco religijna. Zresztą tego rodzaju sprawy zawsze zdawały mi się czymś dość ekstremalnym, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— No cóż, zdecydowanie prościej — powiedziała Blanche — jest posłużyć się najkrótszą ze znanych modlitw. — I w odpowiedzi na pytające spojrzenie Joan dorzuciła gwałtownie: — „Boże, bądź miłościw mnie grzesznej”. Tak, to załatwia wszystko.
Joan odczuła lekkie skrępowanie.
— Tak — rzekła. — Tak, z pewnością załatwia.
Blanche wybuchnęła śmiechem.
— Kłopot z tobą, Joan, polega na tym, że nie jesteś grzesznicą, a to zwalnia cię z tego rodzaju modlitwy. Co innego ja. Ja chyba nieustannie robię j wszystko to, czego robić nie powinnam.
Joan milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Och, w porządku — ciągnęła Blanche. — Świat jest taki, jaki jest. Odchodzisz, kiedy powinnaś trwać przy kimś, i bierzesz się do czegoś, co lepiej byłoby zostawić w spokoju; raz życie zdaje ci się tak piękne, że aż trudno w to uwierzyć, a chwilę później grzęźniesz w piekle niedoli i cierpienia! Kiedy wszystko dobrze się układa, zdaje ci się, że tak będzie zawsze, a to nieprawda; kiedy idziesz na dno, myślisz, że to już koniec, a potem znów chwytasz oddech. Samo życie, moja droga.
To było tak całkowicie obce pojęciu, jakie Joan miała o życiu, albo raczej o życiu, jakie znała, że nie stać ją było na żadną rozsądną odpowiedź.
Blanche poderwała się od stolika.
— Prawie zasypiasz, Joan. Ja też. No a jutro wcześnie ruszamy. Miło mi było cię spotkać.
Dwie kobiety połączył na chwilę uścisk dłoni. Blanche powiedziała pośpiesznie i niezdarnie, z nieoczekiwaną szorstką tkliwością w głosie:
— Nie martw się o Barbarę. W końcu wszystko jakoś się ułoży, jestem tego pewna. Bill Wray to porządny gość, sama wiesz, a poza tym jest dziecko i cała ta reszta. Ona najzwyczajniej w świecie była bardzo młoda, kiedy tu przyjechała, a życie, jakie się tutaj prowadzi, czasami uderza dziewczętom do głowy.
Joan osłupiała. Powiedziała ostro:
— Nie wiem, co masz na myśli. Blanche spojrzała na nią z podziwem.
— Oto snobizm w pełnej krasie! Nigdy niczego nie zauważać. Doprawdy, Joan, nie zmieniłaś się ani trochę. A przy okazji, jestem ci winna dwadzieścia pięć funtów. Zapomniałam o tym na śmierć.
— Och, daj sobie spokój.
— Jasne. — Blanche zaśmiała się. — Prawdopodobnie miałam szczery zamiar oddać ci je, ale ostatecznie ktoś, kto pożycza pieniądze dobrym znajomym, chyba nie liczy na ich zwrot. Stąd też nie martwiłam się zbytnio. Jesteś wspaniałomyślna, Joan; tamte pieniądze były dla mnie wybawieniem.
— O ile pamiętam, jedno z dzieci miało być poddane operacji, tak?
— Ach, w końcu okazało się, że operacja nie jest konieczna. I w ten oto sposób część pieniędzy przepiliśmy, a za resztę Tom kupił sobie żaluzjowe biurko. Od dawna miał na nie oko.
Joan poruszona nagłym wspomnieniem zapytała:
— Czy napisał tę swoją książkę o Warrenie Hastingsie?
Blanche rozpromieniła się.
— Że też pamiętasz o tym! Tak, rzeczywiście, napisał całe morze słów.
— Wydał ...
mala_25_82