Steel Danielle - Klejnoty.rtf

(1049 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

Klejnoty

Przełożył Michał Przeczek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Popeye

W życiu jest tylko jedna prawdziwa miłość, ta jedyna, która się liczy, która trwa wiecznie aż do chwili śmierci. Słodka miłości, jesteś moja. Moja jedyna, jedyna miłości... na wieczność.

Całym sercem Twoja Olive

Rozdział pierwszy

Powietrze znieruchomiało w blasku letniego słońca. Słychać było śpiew ptaków, a każdy dźwięk niósł się w niezmierzoną przestrzeń. Sara siedziała bez ruchu, wyglądając z okna swego pokoju. Otaczające pałac tereny były wspaniale rozplanowane, a ogrody założone przez Le Notre'a - podobnie jak w Wersalu - idealnie utrzymane. Niebotyczne korony drzew otaczały zielonym baldachimem Chateau de la Meuze. Sam pałac liczył sobie czterysta lat, a Sara, księżna Whitfield, mieszkała w nim od pięćdziesięciu dwóch. Przybyła tu z Williamem, gdy była jeszcze młodą dziewczyną; uśmiechnęła się do tych wspomnień, obserwując uganiające się w oddali psy dozorcy. Pomyślała, że Max bardzo polubi te dwa młode owczarki, i uśmiech rozjaśnił jej twarz.

Przypatrywała się ziemi, na której tak ciężko pracowali - to zawsze przynosiło jej ukojenie. Wracała myślą do rozpaczliwych czasów wojny, ciągłego głodu, pól złupionych ze wszystkiego, co mogło ich wyżywić. To były bardzo ciężkie czasy. I wcale nie wydawały się bardzo odległe... Pięćdziesiąt lat, pół wieku...

Spojrzała na swoje dłonie, na dwa ogromne, w kształcie idealnego kwadratu szmaragdy - pierścienie, z którymi się nie rozstawała; nieustannie zaskakiwało ją, że widzi ręce starej kobiety. Te dłonie wciąż były piękne, delikatne i jeszcze dzięki Bogu użyteczne, ale były to ręce siedemdziesięciopięcioletniej kobiety. Żyła szczęśliwie i długo; czasem przychodziło jej do głowy, że może zbyt długo bez Williama, ale zawsze było jeszcze coś do zobaczenia, do zrobienia, do przemyślenia i zaplanowania, coś związanego z ich dziećmi, czego należało dopilnować. Była wdzięczna za minione lata, ale nawet teraz nie odnosiła wrażenia, by cokolwiek się skończyło czy choćby dopełniło. Na drodze życia zawsze znajdzie jakiś zakręt, jakieś wydarzenie nie do przewidzenia, wymagające jej interwencji. Zaskakiwała ją myśl, że dzieci wciąż jej potrzebują, mniej niż sądzą, ale nadal zwracają się na tyle często, by czuła, że wciąż jest dla nich ostoją, że pozostaje ważna i nawet użyteczna. Były również wnuki. Na tę myśl uśmiechnęła się i wstała, wciąż wypatrując czegoś przez okno. Stąd będzie widziała, gdy przyjadą, zobaczy ich twarze uśmiechnięte lub zaniepokojone. Wysiądą z samochodów i z wyczekiwaniem popatrzą w jej okna, jakby wiedziały, że ona zawsze jest na swoim miejscu, że ich wypatruje. Niezależnie od zwykłych zajęć tego popołudnia, gdy dzieci miały przyjechać, zawsze wynajdywała coś do zrobienia w wytwornym saloniku na piętrze i tam czekała na swoją gromadkę. Mimo upływu tylu lat i chociaż wszystkie były już dorosłe, wpatrywanie się w ich twarze, wysłuchiwanie opowieści i zwierzeń zawsze wywoływało w Sarze Whitfield dreszcz podniecenia. Martwiła się o dzieci, kochała je, troszczyła się o nie bezustannie; każde z nich było na swój sposób maleńką cząstką ogromnej miłości, którą dzieliła z Williamem. To był zaiste cudowny człowiek, jego zalety przerastały wszelką fantazję i wyobrażenia. Każdy, kto go znał, był pod wrażeniem tej niezwykłej osobowości.

Sara powoli odeszła od okna, minęła biały marmurowy kominek, przy którym często siadywała w chłodne zimowe popołudnia rozmyślając, robiąc notatki lub pisząc listy do dzieci. Rozmawiała z nimi często przez telefon, gdy przebywały w Paryżu, Londynie, Rzymie, Monachium czy Madrycie, mimo to pisanie listów sprawiało jej wielką przyjemność.

Spoglądała na stół przykryty staroświeckim, wyblakłym brokatem, stanowiącym piękny przykład dawnego mistrzostwa w rzemiośle. Wyszukali tę tkaninę przed wielu laty w Wenecji. Delikatnie musnęła fotografie w ramkach i podniosła je bliżej oczu, by lepiej się przyjrzeć. Nagle przypomniał się jej ten moment... dzień ich ślubu, roześmiany William i ona spoglądająca nań z uśmiechem zawstydzenia spod przymrużonych powiek. Z oczu biło tyle szczęścia niekłamanej radości, że podejrzewała, iż właśnie wtedy, w dniu ich ślubu pęknie jej serce. Była wtedy ubrana w beżową suknię z koronki i atlasu oraz bardzo stylowy kapelusz z koronki w kolorze śmietany z krótką woalką, w ręku trzymała wiązankę drobnych herbacianych storczyków. Skromna ceremonia ślubu odbyła się w domu jej rodziców, w obecności wybranych przyjaciół rodziny. Niemal setka przyjaciół przybyła na to spokojne, ale bardzo wytworne przyjęcie. Nie było druhen, odźwiernych ani ogromnego wesela, niewiele młodzieży. Towarzyszyła jej jedynie siostra w pięknie udrapowanej sukni z szafirowego atłasu i oszałamiającym kapeluszu od Lily Dache. Matka miała kostium ze spódnicą do kolan, szmaragdowozielony. Sara uśmiechnęła się na to wspomnienie... kolor sukni matki był niemal dokładnie taki sam, jak barwa dwóch wspaniałych szmaragdów. Sara Whitfield wyobrażała sobie, że matka byłaby ogromnie usatysfakcjonowana, iż jej córka miała tak wspaniałe życie.

Były jeszcze inne zdjęcia dzieci, cudowna fotografia Juliana z jego pierwszym psem, i Phillip, który robił wrażenie bardzo wysokiego, choć miał wtedy zaledwie osiem lub dziewięć lat i dopiero zaczynał naukę w Eton. Jeszcze kilkunastoletnia Isabelle, gdzieś w południowej Francji. I każde z nich w ramionach Sary tuż po urodzeniu. William zawsze sam robił zdjęcia; usiłował przy tym trzymać fason, udawać, że łzy wcale nie kręcą mu się w oczach, gdy patrzy na żonę z kolejnym niemowlęciem. I malutka Elizabeth stojąca obok Phillipa na fotografii tak pożółkłej, że trudno na niej cokolwiek zobaczyć. Łzy napłynęły do oczu Sary, jak zawsze, gdy zagłębiała się we wspomnieniach. Do tej pory żyła pełnią udanego życia, choć nie zawsze było to takie łatwe.

Długo stała patrząc na fotografie, dotykając myślą tamtych chwil, delikatnie odkurzając wspomnienia i zarazem próbując ominąć te zbyt bolesne. Westchnęła i ponownie stanęła przy wysokim francuskim oknie.

Była zgrabna, wysoka, wyprostowana, głowę nosiła z dumą i gracją tancerki. Jej śnieżnobiałe włosy niegdyś lśniły jak heban; ogromne zielone oczy miały tę samą głęboką, ciemną barwę co szmaragdy. Spośród dzieci tylko Isabelle miała podobne oczy, choć nie były one tak ciemne. Ale żadne z dzieci nie miało odziedziczyć jej siły i stylu, jej hartu: potężnej woli przetrwania wszystkich przeciwności losu. Życie dzieci było łatwiejsze. Zastanawiała się jednak, czy jej ciągła matczyna troska nie zrobiła z nich mięczaków; jeżeli im zanadto pobłażała, stawały się bardziej bezradne. Co prawda, nie sposób było uznać za słabego Phillipa, Juliana ani Xaviera, ani nawet Isabelle. Mimo to Sara miała w sobie coś, czym nie było obdarzone żadne z jej dzieci - prawdziwy hart ducha, siłę, która wydawała się z niej emanować. Tę moc wnosiła z sobą niezależnie od tego, czy ktoś ją lubił, czy nie. Już sam jej widok wymuszał szacunek. William był podobny, może bardziej wylewny, otwarty, cieszący się życiem i dający wyraz swej dobrodusznej naturze. Sara była cichsza, spokojniejsza, chyba że przebywała z Williamem. On wydobywał z niej to, co najlepsze. Często powtarzała, że dał jej wszystko, na czym jej zależało, co kochała i czego potrzebowała. Uśmiechnęła się patrząc na zieleń trawników, przypominając sobie, jak się to wszystko zaczęło. Zdawało się, że od tamtych chwil upłynęły zaledwie dni lub godziny. Wprost nie do wiary, że jutro przypadają jej siedemdziesiąte piąte urodziny! Mają przyjechać dzieci i wnuki, by razem święcić ten dzień. Pojutrze pojawią się setki znakomitych osobistości. Myśl o przyjęciu wydawała się Sarze niemądra, ale uległa naleganiom dzieci. Uroczystość zorganizował Julian, a Phillip dzwonił chyba sześć razy z Londynu, by się upewnić, że wszystko przebiega jak należy. Xavier przysiągł, że przyleci, by być razem z nią, choćby nawet znajdował się w Botswanie, Brazylii czy Bóg wie gdzie jeszcze. Teraz czekała na nich wszystkich, stojąc przy oknie niemal bez tchu, odczuwając przypływ podniecenia. Miała na sobie nie nową, ale pięknie skrojoną, prostą suknię od Chanel oraz ogromne, doskonale harmonizujące z jej strojem perły, z którymi prawie się nie rozstawała. Widok tych klejnotów zapierał dech w piersi ludziom oglądającym je po raz pierwszy. Należały do niej od czasów wojny, a gdyby sprzedano je dzisiaj, przyniosłyby ponad dwa miliony dolarów. Ale Sarze nawet nie przyszło to do głowy; po prostu je nosiła, bo kochała, a William nalegał, by je zachowała: - „Księżna Whitfield powinna mieć takie perły, moja ukochana” - żartował, gdy przymierzyła je po raz pierwszy, będąc ubrana w stary sweter, przeznaczony do pracy w ogrodzie. - „To wstyd, że perły mojej matki wyglądały tak mizernie w porównaniu z tymi” - zauważył, a ona wybuchnęła śmiechem; przyciągnął ją do siebie i pocałował. Sara Whitfield miała piękne rzeczy, miała też wspaniałe życie. I była nietuzinkową kobietą...

Zniecierpliwiona odwróciła się od okna, oczekując gości i wtedy usłyszała pierwszy samochód, który właśnie ukazał się na podjeździe. Była to bardzo długa limuzyna marki Rolls - Royce z tak ciemnymi szybami, że Sara nie mogła dostrzec, kto znajduje się w środku. Samochód zatrzymał się dokładnie przed głównym wejściem do pałacu, niemal pod jej oknem. Gdy szofer pośpieszył otworzyć drzwi, potrząsnęła głową z rozbawieniem. Jej najstarszy syn prezentował się wyjątkowo wytwornie, a do tego wyglądał jak typowy Anglik; najwyraźniej starał się nie robić wrażenia zdominowanego przez wysiadającą zaraz za nim kobietę. Była ubrana w białą jedwabną suknię i buty od Chanel. Włosy obcięła krótko i bardzo modnie, a brylanty błyszczały w letnim słońcu dosłownie wszędzie. Sara ponownie uśmiechnęła się do siebie, odwracając od widocznej za oknem sceny. To był zaledwie początek kilku szalonych, ciekawych dni. Wprost trudno w to uwierzyć. Nie mogła przestać zastanawiać się, co pomyślałby o tym wszystkim William, o całym tym zamieszaniu z powodu jej siedemdziesiątych piątych urodzin. Siedemdziesiąt pięć lat... to niedługo, jakby jedynie kilka chwil upłynęło od momentu, kiedy wszystko się zaczęło...

Rozdział drugi

Sara Thompson urodziła się w Nowym Jorku w roku 1916. Była młodszą z dwóch córek, miała także nieco mniej szczęścia, choć otaczano ją komfortem i szacunkiem jako kuzynkę zarówno Astorów, jak i Biddle'ów. Jej siostra, Jane w wieku dziewiętnastu lat wyszła za mąż za Petera Vanderbilta, Sara zaś zaręczyła się z Freddiem van Deeringiem dokładnie dwa lata później, w Dzień Dziękczynienia. Miała wtedy także dziewiętnaście lat, a Jane i Peter akurat doczekali się pierwszego dziecka. Cudowny chłopczyk z rudawymi kędziorkami miał na imię James.

Zaręczyny Sary z Freddiem nie zdziwiły rodziców, Thompsonowie bowiem znali van Deeringów od lat. I chociaż Frieddiego widywano rzadko, gdy przebywał w szkole z internatem, często przyjeżdżał do Nowego Jorku w czasie studiów w Princeton. Uniwersytecki dyplom otrzymał w czerwcu tego samego roku, w którym się zaręczyli. Od tamtej niezapomnianej chwili był nieustannie w znakomitym nastroju, znajdował jednak czas, by zalecać się do Sary. Bystry, żywy, bez przerwy płatał figle przyjaciołom i pilnował, by wszyscy, a szczególnie Sara, dobrze się bawili. Rzadko bywał poważny, traktowano go jak duszę towarzystwa. Ujmował Sarę okazywanymi względami i bawił ją swym nieustannym humorem. Miło było z nim przebywać w jednej kompanii, łatwo się rozmawiało, a jego śmiech i doskonałe samopoczucie stawały się zaraźliwe. Freddiego lubili wszyscy, a jeśli brakowało mu ambicji, by zająć się poważną pracą, nikomu to nie przeszkadzało, z wyjątkiem, być może, ojca Sary. Wszyscy doskonale wiedzieli, że nawet gdyby całe życie nie pracował, mógłby błogo egzystować dzięki rodzinnej fortunie. Ojciec Sary uważał jednak, że młody człowiek powinien się udzielać w świecie biznesu, niezależnie od tego, jak wielki ma majątek i kim są jego rodzice. Edward Thompson był właścicielem banku i przed samymi zaręczynami dość szczegółowo omawiał z Freddiem jego plany na przyszłość. Przyszły zięć zapewnił go, że ma szczery zamiar się ustabilizować. Zaoferowano mu doskonałą posadę w firmie J. P. Morgan & Co. w Nowym Jorku i jeszcze lepszą w Bank of New England w Bostonie. W styczniu zamierzał przyjąć jedną z nich, co usatysfakcjonowało ojca Sary. Pozwolił więc na oficjalne zaręczyny córki.

To były naprawdę wspaniałe święta. Bez przerwy organizowano przyjęcia na ich cześć, co wieczór wychodzili się bawić, odwiedzali przyjaciół i tańczyli do białego rana. Były spotkania na ślizgawce w Central Park, obiady i kolacje, częste potańcówki. Sara dostrzegła, że Freddie nie stroni od alkoholu, ale niezależnie od tego, ile wypił, nie tracił nic ze swego czaru, inteligencji i uprzejmości. Cały Nowy Jork uwielbiał Freddiego van Deeringa.

Ślub wyznaczono na czerwiec i do wiosny Sara była pochłonięta wybieraniem weselnych prezentów, przymiarkami ślubnej sukni i nieustającym życiem towarzyskim. Czuła coś w rodzaju ciągłego zawrotu głowy. W tym okresie prawie nigdy nie widywała się z Freddiem sam na sam; spotykali się wyłącznie na przyjęciach. Pozostały czas spędzał z przyjaciółmi, przygotowującymi go do wielkiego skoku w nurt Małżeńskiej Stabilizacji.

Sara zdawała sobie sprawę, że te miesiące powinny być pasmem szczęścia, ale w gruncie rzeczy, co w końcu wyznała w maju Jane, wcale tego tak nie odczuwała. Za dużo było zamieszania, wszystko wymykało się spod kontroli, a poza tym czuła się całkowicie wykończona nerwowo. Wreszcie któregoś popołudnia, po ostatniej przymiarce ślubnej sukni, rozpłakała się, a siostra bez słowa wręczyła jej własną koronkową chusteczkę i delikatnie pogłaskała po włosach, spadających czarną kaskadą poniżej ramion.

- Wszystko będzie w porządku, kochanie. Każda dziewczyna podobnie reaguje przed ślubem. Powinno być cudownie, a w rzeczywistości to trudne dni. Dzieje się tyle naraz, brak czasu, by spokojnie usiąść i pomyśleć, albo choćby na chwilę zostać samą... Przed naszym ślubem też przeżyłam straszny okres.

- Tak? - wielkie zielone oczy Sary spoczęły na starszej siostrze, która właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat i wydawała się nieporównanie mądrzejsza. Ogromną ulgę sprawiła jej wiadomość, że ktoś oprócz niej czuł się równie przytłoczony i zagubiony przed tą ważną uroczystością.

Sara nie wątpiła w uczucia Freddiego, w to, że jest dobrym człowiekiem i że po ślubie będą szczęśliwi. Sądziła tylko, że zbyt dużo jest tej ciągłej zabawy, rozrywek, przyjęć i zamętu. Freddie wydawał się zajęty wyłącznie udziałem w rozrywkach lub planowaniem ich. Od miesięcy nie rozmawiali z sobą poważnie. Ciągle jeszcze nie określił swoich planów dotyczących pracy. Powtarzał tylko, żeby się nie martwiła. Nie podjął pracy w banku po pierwszym stycznia, ponieważ miał tyle rzeczy do zrobienia przed ślubem, że nowe zajęcie doprawdy zanadto by go rozpraszało. Już wtedy Edward Thompson odniósł się pesymistycznie do wizerunku przyszłego zięcia, ale córce nic o tym nie wspomniał. Swoimi wątpliwościami podzielił się z żoną; Victoria Thompson była przekonana, że Freddie po ślubie się ustatkuje. Bądź co bądź studiował przecież w Princeton...

Ślub miał miejsce w czerwcu, a chwila ta warta była wytężonych przygotowań. Wspaniała uroczystość odbyła się w kościele Świętego Tomasza na Piątej Alei, a przyjęcie weselne w Saint Regis. Czterystu gości balowało przy cudownej muzyce przez całe popołudnie, racząc się doskonałymi daniami. Czternaście druhen wspaniale prezentowało się w brzoskwiniowych sukniach z tiulu. Sara miała na sobie niewiarygodnie piękną suknię z białej koronki i francuskiej organdyny oraz biały, również koronkowy, welon, który należał jeszcze do jej babki. Tren sukni mierzył dwadzieścia stóp. Wyglądała prześlicznie. Pogoda dopisała jak wszystko inne - przez cały dzień świeciło słońce, a Freddie był niesamowicie przystojny. To było pod każdym względem doskonałe wesele.

Miesiącowi miodowemu też niewiele brakowało do doskonałości. Freddie wynajął od przyjaciela dom na Cape Cod oraz mały jacht i przez pierwsze cztery tygodnie małżeństwa byli tylko we dwoje. Sara początkowo czuła się onieśmielona, ale on był subtelny, taktowny i zawsze tryskał humorem. Okazywał bystrość i przenikliwość, gdy już zdobył się na powagę, co zdarzało się rzadko. Odkryła też, że jest świetnym żeglarzem. Jego skłonność do popijania zaczęła ją niepokoić tuż przed ślubem, ale Freddie twierdził, że to tylko element dobrej zabawy.

Miesiąc miodowy mijał tak wspaniale, że nie chciało się jej wracać w lipcu do Nowego Jorku, ale właściciele wynajętego domu właśnie wracali z Europy. Sara i Freddie musieli się urządzić i przeprowadzić do własnego mieszkania. Znaleźli apartament w Nowym Jorku, na Upper East Side. Zamierzali jednak spędzić dalszy ciąg lata u rodziców Sary w Southampton, aż malarze, dekorator i inni fachowcy przygotują ich nowe gniazdko.

Ale jesienią, gdy wrócili do Nowego Jorku, Freddie znowu był zbyt zajęty, by poszukać pracy. W gruncie rzeczy był zbyt zajęty, by zająć się czymkolwiek, oczywiście wyjąwszy swych przyjaciół. Dużo pił. Sara zauważyła to latem w Southampton, ilekroć wracał z miasta. A kiedy przenieśli się do apartamentu w Nowym Jorku, już nie dało się tego ukryć. Późnym popołudniem przychodził do domu pijany, po całym dniu spędzonym z przyjaciółmi. Niekiedy pojawiał się dopiero dobrze po północy. Czasem zabierał ze sobą Sarę na przyjęcia lub bale, gdzie zawsze okazywał się duszą towarzystwa. Z każdym był za pan brat i wszyscy mieli świadomość, że bawią się doskonale, dopóki jest z nimi Freddie van Deering. Wszyscy oprócz Sary, która wyglądała na zrozpaczoną na długo przed Bożym Narodzeniem. W ogóle nie wspominał o podjęciu pracy i na nic się zdały delikatne próby przedyskutowania tej kwestii. Wyglądało na to, że Freddie nie ma innych planów, niż umilać sobie życie i szumieć.

Z miesiąca na miesiąc Sara coraz bardziej mizerniała i wreszcie w styczniu Jane zaprosiła ją na herbatę, by sprawdzić, co się dzieje z siostrą.

- Czuję się dobrze - Sara udawała rozbawioną tym, że siostra się o nią martwi, ale kiedy podano herbatę, zbladła jeszcze bardziej i nie mogła jej wypić.

- Kochanie, co się z tobą dzieje? Powiedz mi, proszę! Musisz mi powiedzieć! - Jane była niespokojna o Sarę od ubiegłych świąt Bożego Narodzenia. Podczas uroczystej kolacji w domu ich rodziców Sara była niezwykle milcząca. Freddie bawił towarzystwo rymowanymi toastami poświęconymi członkom rodziny, także służącym, oraz Jupiterowi - psu Thompsonów, który szczekał, gdy wszyscy bili brawo Freddiemu za udaną rymowankę. Towarzystwo było tak rozbawione, że fakt, iż mąż Sary był na więcej niż lekkim rauszu, uchodził uwagi gości.

- Nic mi nie jest, naprawdę - upierała się Sara, ale w końcu z łkaniem rzuciła się w ramiona siostry i przyznała, że wcale się dobrze nie czuje. Była przygnębiona, Freddie przebywał ciągle poza domem, przesiadywał całymi godzinami z przyjaciółmi; Sara nie przyznała się Jane, że niekiedy podejrzewa, iż tymi przyjaciółmi mogą być kobiety. Próbowała skłonić go, by spędzał z nią więcej czasu, ale wydawał się nie mieć wcale na to ochoty. I pociągał z butelki częściej niż kiedykolwiek. Wypijał pierwszego drinka na długo przed południem, niekiedy zaraz po wstaniu z łóżka, i wmawiał żonie, że to nic nie szkodzi. Mówił o Sarze „moja mała pedantka” i z rozbawieniem bagatelizował jej niepokoje. A ona na dodatek akurat stwierdziła, że będzie miała dziecko.

- Ależ to cudownie! - wykrzyknęła z zachwytem, Jane. - Ja też jestem w ciąży! - dodała, a Sara uśmiechnęła się przez łzy, niezdolna wyjaśnić starszej siostrze ogromu swojego nieszczęścia. Życie Jane było zupełnie odmienne. Wyszła za mąż za poważnego, odpowiedzialnego człowieka, który traktował poważnie swoje małżeństwo, gdy tymczasem Freddie van Deering z całą pewnością miał na ten temat inny pogląd. Mimo wielu zalet - potrafił być czarujący, zabawny, dowcipny - odpowiedzialność była dla niego czymś równie nie znanym jak obcy język. Sara powzięła uzasadnione podejrzenie, że mąż nigdy się nie ustatkuje. Był typem zagorzałego hulaki. Ojciec Sary miał te same obawy, ale Jane była nadal przekonana, że wszystko się dobrze ułoży, zwłaszcza gdy Sara urodzi dziecko. Obie siostry doszły do wniosku, że ich dzieci przyjdą na świat niemal w tym samym terminie - może je dzielić zaledwie kilka dni. Ten drobny szczegół trochę pocieszył Sarę, zanim wróciła do pustego mieszkania.

Freddiego jak zwykle nie było - tej nocy w ogóle nie wrócił do domu. Następnego dnia przyszedł około południa i ze skruchą wyznał, że grał w brydża do czwartej nad ranem i bał się wrócić do domu, by Sary nie obudzić.

- Czy aby nie robiłeś czegoś więcej? - po raz pierwszy zwróciła się do niego z gniewem. Spojrzał zaskoczony jej zapalczywością. Dawniej odnosiła się do jego wyskoków kompromisowo i ze stoickim spokojem, ale tym razem zareagowała bardzo impulsywnie.

- Ależ o co ci chodzi? - zapytał i spojrzał na nią ze zdziwieniem; szeroko rozwarte błękitne oczy i płowe włosy upodobniały go do Tomka Sawyera.

- Chodzi mi o to, co naprawdę robisz, kiedy nie ma cię w domu do pierwszej czy drugiej w nocy? - w głosie Sary brzmiała autentyczna złość.

Uśmiechnął się jak nieznośny chłopak, który wie, że zawsze potrafi wszystkich naokoło zbałamucić.

- Czasami zdarza mi się trochę za dużo wypić. To wszystko. Kiedy już tak się stanie, łatwiej mi zostać tam, gdzie jestem, niż wracać do domu, gdy ty śpisz. Nie chcę cię denerwować, Saro.

- Ale to robisz. Nigdy cię nie ma w domu. Zawsze przebywasz ze swoimi przyjaciółmi, co noc wracasz pijany. Żonaci mężczyźni nie postępują w ten sposób - Sara pałała gniewem.

- Żonaci mężczyźni? Masz na myśli swego szwagra czy normalnych ludzi, nieco bardziej odważnych i pełnych radości życia? Przykro mi, moja droga, ale ja nie jestem Peterem.

- Nigdy nie chciałam, żebyś nim był. Ale kim jesteś? Za kogo wyszłam za mąż? Prawie się nie widujemy, chyba że na przyjęciach, ale i tam raczej twoi przyjaciele mają z ciebie pociechę. Grasz w karty, opowiadasz anegdoty, pijesz albo wychodzisz, jeden Bóg wie dokąd - powiedziała ze smutkiem, chcąc wyrzucić z siebie całą prawdę.

- Wolałabyś, żebym siedział z tobą w domu? - zasugerował rozbawiony i po raz pierwszy zobaczyła w jego oczach coś nikczemnego: śmiała rzucić wyzwanie jego stylowi życia, zagrażała jego zachciankom.

- Tak, wolałabym, abyś więcej czasu spędzał ze mną w domu. Czy to takie szokujące?

- Nie szokujące, po prostu głupie. Wyszłaś za mnie, ponieważ było ci ze mną wesoło, czyż nie mam racji? Gdybyś chciała za męża takiego nudziarza jak twój szwagier, tobyś takiego szukała, ale tego nie zrobiłaś. Wolałaś mnie, a teraz chcesz, żebym stał się podobny do Petera. No cóż, kochanie, zapewniam cię, że tak się nie stanie.

- A więc co będzie? Miałeś zacząć pracować! Obiecałeś ojcu, a nie zrobiłeś tego...

- Nie muszę pracować, Saro. Nudzisz mnie do granic wytrzymałości. Powinnaś być szczęśliwa, że nie muszę przekładać papierków w jakiejś durnej robocie, usiłując zarobić na utrzymanie.

- Ojciec uważa, że dobrze by ci to zrobiło, ja jestem tego samego zdania. - Było to najbardziej odważne stwierdzenie, na jakie sobie do tej pory pozwoliła; poprzedniej bezsennej nocy przez długie godziny układała sobie tę przemowę. Chciała, by ich życie stało się lepsze, chciała mieć prawdziwego męża, zanim narodzi się dziecko.

- Twój ojciec to relikt, jest z innego pokolenia - rzucił urągliwie - a ty jesteś idiotką.

Kiedy wypowiedział te słowa, zdała sobie sprawę, że nie dostrzegła tego, co powinna była dostrzec, gdy tylko wszedł do pokoju. Znowu jest wstawiony. Było zaledwie południe, a on wyraźnie pod dobrą datą! Popatrzyła na niego z odrazą.

- Może porozmawiamy o tym innym razem.

- Sądzę, że to dobry pomysł.

Wyszedł znowu, ale tego wieczora wrócił wcześnie, a nazajutrz uczynił wysiłek, by wstać rano o przyzwoitej porze. Właśnie wtedy zorientował się, jak bardzo jest chora. Zaskoczony wypytywał ją o to przy śniadaniu. Mieli kobietę na posługi, która co dzień przychodziła sprzątać dom, prasować i przygotowywać posiłki. Sara zwykle lubiła sama gotować, ale przez ostatni miesiąc zupełnie nie mogła znieść kuchennych zapachów. Tyle że Freddie nie bywał w domu dostatecznie często, by to zauważyć.

- Coś nie w porządku? Czy jesteś chora? Może powinnaś pójść do lekarza? - wyglądał, jakby był mocno przejęty, spoglądając na nią sponad porannej gazety. Słyszał rano, że strasznie zbierało się jej na wymioty. Zastanawiał się, czy aby nie zjadła czegoś niestrawnego.

- Byłam u lekarza - odpowiedziała ze spokojem, wpatrując się w niego, ale upłynęło sporo czasu, zanim rzucił krótkie spojrzenie spod uniesionych brwi - zdążył już zapomnieć, o co pytał.

- O czym mówiliśmy? Ach tak... w porządku... dobrze. Co on powiedział? Grypa? Powinnaś uważać na siebie, wiesz, pełno zarazków w powietrzu. Matka Toma Parkera omal nie umarła w zeszłym tygodniu.

- Nie sądzę, bym miała od tego umrzeć - uśmiechnęła się rozbawiona, a on wrócił do swojej gazety. Przedłużające się milczenie stało się niezręczne. Chwilę później ponownie spojrzał na Sarę, widać zapomniał kompletnie o wcześniejszej rozmowie.

- Straszna sprawa w Anglii z tym Edwardem VIII, który abdykuje, by się nie musieć wyrzec pani Simpson. Ona musi być doprawdy kimś więcej, skoro go skłoniła do takiego poświęcenia.

- Myślę, że to smutne - stwierdziła Sara z powagą. - Ten biedny człowiek tyle przeszedł; jak ona mogła tak zrujnować mu przyszłość? Jakie może być ich wspólne życie?

- Może być całkiem pikantne - uśmiechnął się szelmowsko; wyglądał bardziej interesująco niż kiedykolwiek i to ją zasmuciło. Nie wiedziała już, czy go kocha, czy nienawidzi - dotychczasowe życie z nim było takim koszmarem. Ale może Jane ma słuszność, może wszystko poprawi się, gdy przyjdzie na świat dziecko?

- Będę miała dziecko - powiedziała niemal szeptem i zdawało się przez chwilę, że Freddie jej nie słyszy. Łzy bólu wezbrały w oczach Sary. Wstał, odwrócił się do niej i spojrzał tak, jakby miał nadzieję, że Sara żartuje.

- Mówisz poważnie?

Skinęła głową, nie mogąc wydobyć już ani słowa i powstrzymać łez. Poczuła coś w rodzaju ulgi, gdy wreszcie to z siebie wyrzuciła. Już przed świętami wiedziała o ciąży, ale nie miała odwagi, by to wyjawić. Pragnęła przytulnego kokonu opieki, chciała chwili spokojnego szczęścia, a od pobytu w Cape Cod przed siedmiu miesiącami nic takiego się nie zdarzyło.

- Tak, mówię bardzo serio - i to widać było w jej oczach.

- To fatalnie. Nie uważasz, że trochę za wcześnie? Myślałem, że jesteśmy ostrożni.

Myszkował niespokojnie wzrokiem po bokach, wcale nie wyglądając na uszczęśliwionego. Sara poczuła, że dławi ją w krtani - tak bardzo starała się nie wygłupić w jego obecności.

- Ja też tak myślałam - przeniosła na niego załzawione spojrzenie. Freddie zbliżył się i zmierzwił jej włosy, jakby była jego małą siostrzyczką.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Kiedy urodzi się dziecko?

- W sierpniu - bardzo starała się nie płakać, ale trudno jej było nad sobą panować. Przynajmniej nie był wściekły, jedynie zaniepokojony. Ona też czuła się złapana w pułapkę bezsilności, gdy usłyszała tę wiadomość. Już wtedy ich więź zaczęła się rwać. Nie łączyły ich chwile wspólnie spędzanego czasu, zbyt mało było ciepła i porozumienia.

- Peterowi i Jane też urodzi się wtedy dziecko.

- Szczęściarze - odparł sarkastycznie, zastanawiając się, co ma z nią teraz począć. Małżeństwo okazało się znacznie większym ciężarem, niż się spodziewał. Sara prawie nie ruszała się z domu i jego usiłowała schwytać w tę pułapkę. Teraz przyszła młoda matka wyglądała na jeszcze bardziej załamaną.

- Nie mamy szczęścia, co? - powiedziała z wyrazem udręki, nie mogąc powstrzymać łez, które spływały jej po policzkach.

- Nie jest to najlepsza pora, ale nie zawsze człowiek sobie wybiera termin, prawda?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Freddie wyszedł z pokoju i po półgodzinie opuścił dom. Umówił się z przyjaciółmi na lunch i nie powiedział, kiedy wróci, zresztą nigdy tego nie robił. Tej nocy Sara długo płakała. Zjawił się dopiero następnego ranka kompletnie pijany, tak że nie mógł dojść dalej niż do kanapy w salonie. Słyszała, gdy wchodził, ale po chwili był już nieprzytomny.

W ciągu następnego miesiąca miała już bolesną pewność, jak bardzo wstrząsnęła nim ta nowina. Samo małżeństwo okazało się wstrząsem, a myśl o dziecku napełniła go prawdziwym przerażeniem. Peter starał się wyjaśnić to Sarze pewnego wieczora, kiedy jadła z nimi kolację. Fakt, że nie jest z Freddiem szczęśliwa, nie był już wtedy dla nich tajemnicą. Poza siostrą i szwagrem nikt o tym nie wiedział, ale tym dwojgu zwierzyła się.

- Niektórych mężczyzn przeraża ten rodzaj odpowiedzialności. To oznacza, że jeszcze sami muszą dorosnąć. Muszę przyznać, że też wystraszyłem się za pierwszym razem - spojrzał rozkochanym wzrokiem na Jane, a potem całkiem trzeźwo i realistycznie na jej siostrę. - A Freddie jest niekoniecznie znany ze stateczności. Może gdy zobaczy dziecko, przekona się, że to nie takie straszne zagrożenie, jak sobie wyobraża. Dzieci są słodkie, kiedy są małe. Ale mogą zdarzyć się trudne chwile, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat.

Peter współczuł jej bardziej, niż to okazywał; często powtarzał żonie, że uważa Freddiego za łobuza co się zowie. Ale Sarze nie zamierzał robić przykrości. Wolał ją pocieszyć wspominając o dziecku.

Samopoczucie Sary bardzo się pogarszało, a zachowanie Freddiego, jego wyraźny już alkoholizm, nie wróżył nic dobrego. Trzeba było całej pomysłowości Jane, by Sarę wyrwać z tego stanu. Któregoś dnia Jane udało się wyciągnąć ją po zakupy. Szły do Bonwit Teller na Piątej Alei, gdy Sara nagle zbladła jak ściana i potknęła się, chwytając siostrę za ramię.

- O Boże, co się dzieje? - Jane spojrzała na nią przerażona.

- Nic... nic mi nie jest, nie wiem, co się stało...

Przeszył ją potworny ból, ale trwał tylko chwilę.

- Usiądźmy - Jane szybko dała komuś znak, poprosiła o krzesło i szklankę wody, gdy Sara ponownie złapała ją za rękę. Na czoło wystąpiły kropelki potu, a jej twarz przybrała szarozieloną barwę.

- Przepraszam... Jane, wcale nie czuję się dobrze. - Zemdlała prawie dokładnie w chwili, gdy wypowiadała te słowa. Karetka zjawiła się wkrótce po wezwaniu, z Bonwit's wyniesiono Sarę na noszach. Odzyskała już przytomność, a Jane przerażona biegła obok. Pozwolono jej jechać w karetce razem z Sarą do szpitala. Jeszcze w sklepie Jane poprosiła, by wywołano telefonicznie Petera z jego biura, a matkę zawiadomiono w domu. Oboje zjawili się w szpitalu kilka minut później. Peter martwił się bardziej o Jane niż o kogokolwiek innego. Przytuliła się do niego szlochając, gdy matka poszła do Sary. Nie wychodziła długo, a gdy opuściła szpitalną salę, spojrzała na starszą córkę wycierając łzy.

- Czy Sara czuje się lepiej? - zapytała z niepokojem Jane; matka skinęła głową i usiadła. Była dla nich obu dobrą matką - opanowaną, bezpretensjonalną, o dobrym guście i rozsądnych poglądach. Wartości te dobrze służyły obu córkom, chociaż ta dawka zdrowego rozsądku, której doświadczyły, niewiele zdało się Sarze w jej stosunkach z Freddiem.

- Będzie zdrowa - oświa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin