Steel Danielle - Zmiany.rtf

(854 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

ZMIANY

(Changes)

Przełożyła Małgorzata Samborska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Beatrix, Trevora, Todda, Nicky’ego,

a zwłaszcza dla Johna, za to wszystko, co mi ofiarowaliście.

Z miłością, d.s.

Szczególne podziękowania dla dr. Phillipa Oyera


Zmieniam,

tańczę,

skaczę,

pełzam

ze starego życia

ku nowemu,

zastanawiam się,

co

myślę

o tobie, niewyśnione sny

i nowe plany,

dwa życia zaplątane, pogmatwane, rozrosłe,

w końcu,

i nagle

serce

ugrzęzło,

w mocnym uścisku

bez odwrotu,

nie odejdzie,

za późno, by uciec,

zbyt wcześnie,

by wiedzieć,

czy dobrze się skończy,

ale czas

wyjaśni wszystko,

i cicho

tej nocy

wzywam

twe imię,

nic nie jest

takie samo

po całkowitej

przemianie,

jak wszystko,

co jest mną,

chwieje się,

porusza,

zmienia.

ROZDZIAŁ 1

Doktor Hallam... Doktor Peter Hallam... Doktor Hallam... Oddział kardiologiczny, doktor Hallam... - Głos dudnił monotonnie, a Peter Hallam z pośpiechem mijał główny hol szpitala Center City, nie zatrzymując się, żeby odpowiedzieć portierowi. Jego zespół już wiedział, że jest w drodze. Zmarszczył brwi, naciskając guzik szóstego piętra. Był całkowicie pochłonięty rozważaniem danych, o których poinformowano go przez telefon. Od tygodni czekali na dawcę i było już prawie za późno. Prawie. Myślał intensywnie. Otworzyły się drzwi windy. Podszedł szybko do dyżurki pielęgniarek z tabliczką na drzwiach: Kardiologiczny Oddział Intensywnej Terapii.

- Czy już posłano Sally Block na górę?

Pielęgniarka podniosła wzrok, jakby chciała zwrócić na siebie jego uwagę. Ich oczy spotkały się. Zawsze, widząc go, drżała. Było w nim coś, co wywierało niezwykłe wrażenie. Wysoki, smukły, szpakowaty, niebieskooki, o łagodnym głosie. Miał wygląd prawdziwego lekarza. Był naprawdę łagodny i czuły, a jednocześnie silny. Przypominał w pewien sposób świetnie wytrenowanego konia wyścigowego, zawsze rwącego się do biegu, pragnącego biec szybciej, dalej... żeby zrobić więcej... żeby walczyć z czasem... wygrać beznadziejną walkę... żeby uratować chociaż jedno życie... mężczyznę... kobietę... dziecko... jedno życie więcej. I często wygrywał. Często. Ale nie zawsze. Bardzo go to drażniło. Bolało go to. Dlatego pojawiła się zmarszczka między brwiami. Stąd smutek, który można było dostrzec, a który tkwił gdzieś w nim głęboko. Nie wystarczało mu, że dokonywał cudów prawie co dzień. Chciał czegoś więcej, chciał ich wszystkich ocalić, ale przecież nie było to możliwe.

- Tak, panie doktorze. - Pielęgniarka skinęła głową. - Właśnie ją zawieziono na górę.

- Czy była przygotowana?

Znany był z tego, że zawsze zadawał to pytanie. Pielęgniarka zastanowiła się nad odpowiedzią. Od razu wiedziała, co miał na myśli, mówiąc: „przygotowana”; nie wenflon w ramieniu pacjentki ani łagodny środek uspokajający podany jej przed opuszczeniem pokoju i zawiezieniem na wózku do sali operacyjnej. Pytał, o czym myślała pacjentka, co czuła, kto z nią rozmawiał, kto ją przewoził. Chciał, żeby każdy chory wiedział, co go czeka, jak ciężko będzie pracował zespół chirurgów, jak bardzo wszystkich obchodzi wynik operacji i że z determinacją będą walczyć o jego życie. Chciał, żeby każdy pacjent był przygotowany do przystąpienia do walki razem z chirurgiem. „Jeśli nie uwierzą, że mają szansę, kiedy wjeżdżają do sali operacyjnej, to straciliśmy ich od razu na samym początku” - pielęgniarka wielokrotnie słyszała, jak mówił to studentom, i naprawdę tak uważał. Walczył o życie chorych każdą cząstką swej istoty. Płacił za to wysoką cenę, ale uważał, że warto. W ciągu ostatnich pięciu lat osiągnął zadziwiające rezultaty. Z kilkoma wyjątkami. Ale miały one dla niego ogromne znaczenie. Był wybitny, energiczny, wytrwały, zdolny... i tak cholernie przystojny. Pielęgniarka uśmiechnęła się do tej myśli, a on już minął ją z pośpiechem i wbiegł do małej windy w korytarzu za dyżurką pielęgniarek.

Winda przejechała jedno piętro i dowiozła go przed sale operacyjne, w których wraz z zespołem przeprowadzał zabiegi wszczepiania bajpasów i transplantacji. Od czasu do czasu trafiała im się prostsza operacja kardiologiczna, ale niezbyt często. Większość czasu Peter Hallam i jego ludzie zajmowali się poważnymi sprawami, tak jak dzisiejszej nocy.

Sally Block miała dwadzieścia dwa lata. Prawie całe życie była inwalidką. Od dzieciństwa chora na reumatyzm, przeszła wielokrotną wymianę zastawek i miała za sobą dziesięć lat leczenia. Peter i jego współpracownicy już wiele tygodni temu uzgodnili, gdy tylko została przyjęta do szpitala Center City, że jedyną dla niej szansą jest przeszczep. Ale do tej pory nie było dawcy. Aż do dzisiejszej nocy. O drugiej trzydzieści nad ranem grupka młodocianych przestępców urządziła sobie wyścigi motocyklowe w dolinie San Fernando. Troje z nich zginęło na miejscu. Po kilku rzeczowych telefonicznych rozmowach z doskonale działającą organizacją zajmującą się wyszukiwaniem i informowaniem o dawcach Peter Hallam wiedział, że ma kogoś odpowiedniego. Przedtem wydzwaniał do wszystkich szpitali w Kalifornii Południowej, prosząc o dawcę dla Sally, a teraz wreszcie znalazł; żeby tylko Sally przeżyła tę operację i żeby jej ciało ich nie zawiodło, odrzucając nowe serce.

Ściągnął ubranie. Przebrał się w miękki, zielony bawełniany chirurgiczny kombinezon. Energicznie wyszorował ręce. Asystentka nałożyła mu fartuch i maskę. Trzech innych lekarzy i stażystów oraz grupka pielęgniarek zrobili to samo. Ale Peter Hallam zdawał się ich nie widzieć, gdy wszedł do sali operacyjnej. Wzrokiem natychmiast odnalazł Sally leżącą cicho i nieruchomo na stole. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana w padające na nią ostre światło. Nawet leżąc w sterylnym stroju, z długimi jasnymi włosami schowanymi pod zielonym bawełnianym czepkiem, wyglądała prześlicznie. Była nie tylko piękną młodą kobietą. Była zwykłym człowiekiem. Rozpaczliwie pragnęła zostać malarką... wstąpić do college’u... iść na bal maturalny... całować się... mieć dzieci... Rozpoznała go mimo czepka i maski. Uśmiechnęła się sennie, oszołomiona lekami.

- Cześć. - Wyglądała tak krucho, oczy ogromne w delikatnej twarzy, jak stłuczona porcelanowa laleczka, czekająca, aż ją naprawi.

- Cześć, Sally. Jak się czujesz?

- Śmiesznie.

Powieki jej zadrżały, ale uśmiechnęła się do znajomych oczu. Przez ostatnich kilka tygodni poznała go lepiej niż innych przez lata. Otworzył przed nią drzwi nadziei, czułości i troski, tak że poczucie samotności, które towarzyszyło jej od lat, w końcu wydawało jej się mniej dokuczliwe.

- Będziemy nieźle zajęci przez kilka godzin. A ty masz tylko leżeć i drzemać. Patrzył na nią, zerkał na monitory rozstawione dookoła i znowu spoglądał na nią. - Boisz się?

- Coś w tym rodzaju.

Ale wiedział, że jest dobrze przygotowana. Spędził kilka tygodni, wyjaśniając jej, na czym polega operacja, późniejsze niebezpieczeństwa i dalsze leczenie. Wiedziała, czego może się spodziewać, gdy wielka chwila nadejdzie. Przypominało to narodziny. To Peter będzie dawał jej życie. Otrzyma je z dna jego duszy, z czubków jego palców, gdy będą walczyli, aby ją ocalić.

Anestezjolog przysunął się bliżej jej głowy i poszukał wzrokiem oczu Petera Hallama. Ten skinął głową i jeszcze raz uśmiechnął się do Sally.

- Do zobaczenia niedługo.

Ale to nie miało być „niedługo”. Dopiero po pięciu czy sześciu godzinach znowu będzie przytomna. I to nie za bardzo. Potem będą ją obserwowali w sali pooperacyjnej przed przewiezieniem na oddział intensywnej terapii.

- Czy pan tam będzie, kiedy się obudzę? - Grymas strachu przemknął przez jej twarz, ale Peter szybko przytaknął.

- Oczywiście. Będę tam, gdy tylko otworzysz oczy. Tak jak jestem w tej chwili.

Skinął ponownie anestezjologowi. Jej drżące powieki zacisnęły się. Zadziałał środek usypiający, który wstrzyknęli jej wcześniej. Pentothal sodu został podany dożylnie przez igłę już umieszczoną w jej przedramieniu. Chwilę potem Sally Błock spała. Po kilku minutach rozpoczęła się operacja.

W ciągu kilku następnych godzin Peter Hallam pracował bez wytchnienia, podłączając nowe serce. Kiedy zaczęło pracować, na jego twarzy pojawił się wyraz triumfu. Przez ułamek sekundy jego oczy napotkały wzrok stojącej po drugiej stronie stołu pielęgniarki. Uśmiechnął się pod maską. Już po wszystkim. Ale wygrali dopiero pierwszą rundę. Dobrze o tym wiedział. Musieli jeszcze poczekać, by zobaczyć, czy ciało Sally przyjmie, czy odrzuci nowe serce. I jak to jest przy przeszczepach, szanse nie były zbyt wielkie. Ale na pewno większe, niż gdyby Sally w ogóle nie była operowana. W jej przypadku, jak w pozostałych, które operował, zabieg był jedyną nadzieją.

Kwadrans po dziewiątej Sally Block przewieziono do sali pooperacyjnej, a Peter Hallam miał pierwszą przerwę od czwartej trzydzieści rano. Krótka chwila wytchnienia na wypicie kawy i własne myśli. Takie operacje jak u Sally zupełnie go wyczerpywały.

- To było niezwykłe, panie doktorze. - Młody stażysta stanął obok niego, wciąż pełen podziwu. Peter nalał sobie filiżankę czarnej kawy i odwrócił się do niego.

- Dziękuję.

Peter uśmiechnął się, myśląc o tym, jak bardzo ten stażysta jest podobny do jego syna. Bardzo by się cieszył, gdyby Mark swe ambicje podporządkował medycynie, ale jego syn miał już inne plany, studia ekonomiczne lub prawo. Chciał być cząstką większego świata niż ten należący do jego ojca. Przez te wszystkie lata widział, ile Peter daje z siebie i ile go to kosztuje emocjonalnie za każdym razem, gdy któryś z jego pacjentów umierał. To nie było dla Marka.

Peter przymrużył oczy, wypił łyk ciemnego naparu i pomyślał, że dobrze jest, tak jak jest. A potem ponownie zwrócił się do stażysty:

- Czy to pierwszy przeszczep, jaki pan widział?

- Drugi. Ten poprzedni też pan realizował.

I słowo „realizował” w jakiś sposób wydawało się odpowiednie. Oba te przeszczepy były niezwykle widowiskowe. Młody stażysta nigdy czegoś podobnego nie przeżywał. W sali operacyjnej doświadczył więcej napięcia i dramatyzmu niż kiedykolwiek w życiu, a Peter Hallam w czasie operacji przypominał Niżyńskiego. Był najlepszy.

- Jak pan sądzi, wyzdrowieje?

- Za wcześnie o tym mówić. Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

Modlił się, żeby to, co powiedział, okazało się prawdą. Nałożył na ubranie jeszcze jeden sterylny fartuch i skierował się do sali pooperacyjnej. Zostawił swoją kawę na zewnątrz. Wszedł i usiadł spokojnie na krześle stojącym blisko łóżka Sally. Pielęgniarka z sali pooperacyjnej i szereg monitorów obserwowały każdy oddech Sally. Na razie wszystko szło dobrze. Problemy, jeśli się pojawią, to najprawdopodobniej później. Chyba że wszystko zacznie się psuć od samego początku. Zdarzało się tak przedtem. Ale nie tym razem... nie tym razem... proszę, Boże... nie teraz... nie ona... jest taka młoda. Jego pragnienie uratowania życia było właściwie niezależne od wieku pacjenta. To nie robiło mu żadnej różnicy od czasu, gdy stracił żonę. Siedział, patrząc na Sally i próbując nie widzieć innej twarzy... w innym czasie... Ale i tak zawsze będzie ją widział... widział, jaka była w tych ostatnich godzinach, poddająca się bez walki, bez nadziei... oddalająca się od niego... Nie pozwoliła mu nawet spróbować. Nie miało znaczenia, co mówił, i to, jak bardzo starał się ją przekonać. Mieli dawcę. Ale się nie zgodziła. Tej nocy walił pięściami w ścianę jej pokoju. Pojechał do domu autostradą z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Gdy zatrzymali go za przekroczenie prędkości, nic go to nie obeszło. O nic nie dbał wtedy... poza nią... Dlaczego nie pozwoliła mu tego zrobić? Był tak obojętny, kiedy zatrzymał go patrol, że kazali mu wysiąść z samochodu i przejść po linii. Ale nie był pijany, był oszalały z bólu. Puścili go po spisaniu i ściągnięciu wysokiego mandatu, a on pojechał do domu. Krążył, myśląc o niej, tęskniąc, pragnąc wszystkiego, co mu dała i co mogła mu jeszcze dać, a czego nie da już nigdy więcej. Zastanawiał się, jak zniesie życie bez niej. Nawet dzieci wydawały mu się wtedy takie dalekie... Mógł myśleć tylko o niej, o Annie. Tak długo była taka silna, to dzięki niej mógł tyle osiągnąć przez lata. Była dla niego źródłem siły, z którego czerpał bez przerwy. Własne umiejętności by mu nie wystarczyły. I nagle tej siły miało zabraknąć. Tej nocy był przerażony, samotny i zrozpaczony jak małe dziecko. O świcie nagle poczuł, że musi do niej pojechać... musi objąć ją raz jeszcze... musi powiedzieć jej to wszystko, czego nigdy nie powiedział... Pognał z powrotem do szpitala i cicho wsunął się do pokoju. Zwolnił pielęgniarkę i sam jej pilnował, delikatnie trzymając ją za rękę i odsuwając jasne włosy z bladego czoła. Wyglądała jak bardzo krucha, porcelanowa lalka i właśnie wtedy, gdy słońce po raz pierwszy wpadło do pokoju, otworzyła oczy...

- ...Peter... - Jej głos ledwo go dobiegł w ciszy.

- Kocham cię, Anno.

Jego oczy wypełniły się łzami. Chciał krzyczeć: „Nie odchodź!” Uśmiechnęła się do niego swoim magicznym uśmiechem, który zawsze rozgrzewał mu serce. I wtedy z westchnieniem odeszła, a on stał w pełnym rozpaczy przerażeniu i patrzył. Dlaczego nie chciała walczyć? Dlaczego nie pozwoliła mu spróbować? Dlaczego nie mogła zaakceptować tego, co inni ludzie przyjmowali od niego codziennie? Stał i patrzył na nią, łkając cicho, aż któryś z jego kolegów go wyprowadził. Zabrali go do domu i położyli do łóżka. W ciągu następnych dni i tygodni robił to, czego od niego oczekiwano. Cały czas jednak był jakby pogrążony w koszmarnym śnie. Tylko od czasu do czasu udawało mu się zaczerpnąć powietrza. Aż w końcu zrozumiał, jak rozpaczliwie potrzebują go dzieci. Trzy tygodnie później był znowu w pracy, miał wrażenie, że tonie, uczucie pustki pozostało. Nie było Anny. Nigdy nie przestawał o niej myśleć. Była przy nim w ciągu dnia, gdy szedł do pracy, gdy wchodził i wychodził z pokojów pacjentów, gdy szedł do sali operacyjnej i gdy wracał do domu późnym popołudniem. Docierał do frontowych drzwi. Za każdym razem znowu odczuwał ból, że jej za nimi nie ma.

Było to prawie dwa lata temu. Rozpacz jakby stępiała, ale on wiedział, że do końca nie minie. Mógł tylko więcej pracować, dawać z siebie wszystko ludziom, którzy zwracali się do niego o pomoc... a poza tym byli przecież Matthew, Mark i Pam. Bogu dzięki, że ich miał. Bez nich nigdy by tego nie przeżył. Ale udało mu się. Do tej pory. Będzie dalej żył... ale inaczej... bez Anny... Siedział w ciszy sali pooperacyjnej. Wyciągnął przed siebie długie nogi. Na jego twarzy malowało się napięcie. Obserwował, jak Sally oddycha. W końcu otworzyła na moment oczy i nieprzytomnym wzrokiem ogarnęła pokój.

- Sally... Sally, to ja, Peter Hallam... Jestem tutaj i wszystko z tobą w porządku... - Na razie. Ale tego jej nie powiedział ani sobie nie pozwolił myśleć, że może być inaczej. Żyła. Operacja poszła dobrze. Będzie żyła. Zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby żyła.

Siedział przy jej łóżku następną godzinę. Rozmawiał z nią, gdy tylko odzyskiwała przytomność. Udało mu się nawet wywołać u niej słabiutki uśmiech, zanim wyszedł po pierwszej po południu. Poszedł do kafeterii, żeby zjeść kanapkę, a potem, zanim wrócił do szpitala na obchód o czwartej, wstąpił na krótko do swego biura. Wpół do szóstej był w drodze do domu. Jego myśli znowu były wypełnione Anną. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że jej tam nie będzie. Sześć miesięcy temu spytał przyjaciela, kiedy przestanie czekać, że znowu ją zobaczy. Kiedy to wreszcie zrozumiem? Ból, który poznał w ciągu ostatniego półtora roku, wyrył rysę rozpaczy na jego twarzy. Nie było jej kiedyś - tej widocznej rany, utraty, smutku i bólu. Przedtem była tam tylko siła, pewność siebie i ufność, że wszystko musi się udać. Miał troje wspaniałych dzieciaków, cudowną żonę, świetną pracę, w której osiągnął doskonałość, to niewielu się udaje. Dotarł na szczyt kariery bez rozpychania się łokciami i bardzo mu się tam podobało. A teraz co? Dokąd miał się udać? I z kim?

ROZDZIAŁ 2

Gdy Sally Block leżała w swoim pokoju na oddziale intensywnej terapii w szpitalu Center City w Los Angeles, światła w studiu w Nowym Jorku świeciły jaskrawym blaskiem. Była w nich jasna biel, przypominająca blask lampy w pokojach mieszkań z filmów klasy B. Poza ich intensywnym światłem studio było przewiewne i chłodne. Ale bezpośrednio pod ich gorącym blaskiem czuło się prawie, jak skóra się naciąga od wysokiej temperatury. Wszystko koncentrowało się w jednym punkcie oświetlonym blaskiem reflektora. Wszystkie spojrzenia skierowane były w jedno miejsce. Wydawało się, że nawet ludzie w tej sali są ściągani do jej środka, do wąskiego podestu, gdzie stało niepozorne biurko i widniała jasnoniebieska kropla z prostym znakiem na niej. Ale to nie ten znak przyciągał wzrok, lecz puste krzesło przypominające tron, czekający na swego króla lub królową. Wokół kręcili się technicy, kamerzyści, charakteryzator, fryzjer, dwóch asystentów reżysera, inspicjent. Ciekawscy, ważni, potrzebni, intruzi - wszyscy stali blisko pustego podestu, biurka bez papierów, oświetlonego przez odkrywający wszystko blask reflektora.

- Pięć minut!

To był zwykły okrzyk, codzienna scena. Dziennik wieczorny w pewien sposób przypominał teatr. Ale w przygotowaniach było też coś z atmosfery cyrku, klownady i gwiazdorstwa. Moc i tajemnica otaczały wszystkich uczestników. Serca biły im trochę mocniej na sam dźwięk słów: „Pięć minut!”, a potem „Trzy!”, a potem „Dwie!” Te same słowa, które brzmiały w kulisach na Broadwayu czy w Londynie, gdy pojawiała się wielka dama sceny. Nie było tutaj zbyt wspaniale. Zespół w tenisówkach i dżinsach stał w pogotowiu. Napięcie. Szepty. Czekanie. Melanie Adams wyczuwała to, gdy weszła raźno do studia. Jak zawsze, jej wejście było perfekcyjnie obliczone w czasie. Miała dokładnie sto sekund do rozpoczęcia programu. Sto sekund na zerknięcie w notatki, popatrzenie na reżysera, sprawdzenie, czy jest może coś, co powinna jeszcze wiedzieć, i systematyczne odliczanie: „...dziesięć, dziewięć...” dla uspokojenia nerwów.

Jak zwykle, to był bardzo długi dzień. Przeprowadziła wywiad do specjalnego programu o biciu i torturowaniu dzieci. Nie był to łatwy temat, lecz dobrze sobie z nim poradziła. Ale o szóstej po południu za długi dzień trzeba zapłacić swoją cenę.

- Pięć... - Asystent reżysera uniósł palce w górę do końcowego odliczania... - Cztery... trzy... dwa... jeden...

- Dobry wieczór. - Wyćwiczony uśmiech nigdy nie wyglądał sztucznie, a włosy o barwie koniaku płonęły. - Nazywam się Melanie Adams, a oto wieczorne wiadomości...

Prezydent wygłosił przemówienie, w Brazylii był przewrót wojskowy, giełda odnotowała nagły spadek kursów, a miejscowy polityk został pobity tego ranka, gdy wychodził z domu. Były również inne wiadomości do omówienia i program przebiegał w dobrym tempie jak zwykle. Melanie otaczała aura wiarygodnej kompetencji, co sprawiało, że oceny jej programu szybowały w górę. Wydawało się, że właśnie dzięki temu była tak niezwykle popularna. Znano ją w całym kraju, i to już od dobrych pięciu lat, choć tego nie planowała. Studiowała nauki polityczne. Kiedy miała dziewiętnaście lat, porzuciła naukę, żeby urodzić bliźniaczki. Teraz jej się wydawało, że minęła od tego czasu wieczność. Telewizja była jej życiem od lat. Telewizja i bliźniaczki. Inne sprawy w jej życiu miały mniejsze znaczenie.

Kiedy program się skończył, zebrała notatki z biurka. Reżyser, jak zwykle, wyglądał na zadowolonego.

- Niezły program, Mel.

- Dzięki.

Zawsze zachowywała dystans, pokrywający to, co kiedyś było nieśmiałością, a teraz tylko rezerwą. Zbyt wielu ludzi interesowało się nią, chciało się na nią pogapić, zadawało krępujące pytania czy tylko przeszkadzało. Była teraz Melanie Adams. Nosiła nazwisko, które uderzało w magiczny dzwon... Znam panią... Widziałem panią w dzienniku... Teraz codzienne zakupy przestały być zwykłą czynnością, tak jak pójście po sukienkę czy na spacer z dziewczynkami. Nagle stała się popularna i chociaż pozornie Melanie Adams wydawała się panować nad sobą, to wciąż ją to zadziwiało.

Mel poszła do swojego pokoju, chcąc zmyć nadmiar makijażu i zabrać torebkę przed pójściem do domu. Wtedy zatrzymał ją redaktor wydania.

- Możesz poświęcić mi minutkę, Mel? - Miał wygląd strapionego i roztargnionego jak zawsze. Mel w duchu jęknęła. „Poświęcić minutkę” mogło oznaczać scenariusz, który zatrzyma ją poza domem przez całą noc.

Zwykle poza prowadzeniem dziennika wieczornego przygotowywała tylko ważniejsze wiadomości, wielkie wydarzenia, programy specjalne. Ale Bóg wie, co oni tym razem wymyślili dla niej. Nie miała nastroju do pracy. Była profesjonalistką, więc rzadko poddawała się zmęczeniu, ale ten specjalny program o torturowaniu dzieci kompletnie ją wyczerpał. Nie miało to znaczenia, że wyglądała na ożywioną. Zawdzięczała to głównie makijażowi.

- Taak? A o co chodzi?

- Mam coś dla ciebie, co chciałbym, żebyś zobaczyła. - Wyciągnął kasetę i wsunął ją w magnetowid. - Daliśmy to w dzienniku o pierwszej. Wydawało mi się, że nie jest to na tyle ważna informacja, żeby powtarzać ją wieczorem, ale mogłabyś z tego zrobić całkiem interesujący dalszy ciąg.

Taśma zaczęła się przesuwać. Mel wpatrywała się w ekran. Był to wywiad z dziewięcioletnią dziewczynką, która rozpaczliwie potrzebowała przeszczepu serca, ale jej rodziców nie było na to stać. Sąsiedzi zorganizowali nawet specjalny fundusz dla Pattie Lou Jones, małej czarnej dziewczynki, którą można było polubić od pierwszego spojrzenia. Kiedy wywiad się skończył, Mel było przykro, że widziała ten film. Oto jeszcze jedna osoba, której trzeba współczuć, którą trzeba się opiekować, a dla której już nic nie można zrobić. Dzieci z jej programu o znęcaniu się nad nieletnimi też wywoływały w niej takie uczucie. Dlaczego nie dają jej jakiegoś dobrego politycznego skandalu? Dlaczego musi znowu to przeżywać?

- Tak. - Zwróciła zmęczone oczy na mężczyznę wyjmującego kasetę z magnetowidu. - No i co?

- Pomyślałem po prostu, że mógłby to być dla ciebie interesujący materiał na dłuższy program, Mel. Przyjrzyj się temu kawałkowi, zobacz, co się da z tego zmontować. Sprawdź, może jakiś lekarz zechce zobaczyć Pattie Lou.

- Na miłość boską, Jack... Dlaczego coś takiego musi spadać na mnie? Czy jestem czymś w rodzaju biura opieki społecznej dla dzieci? - Zmęczenie i rozdrażnienie dały znać o sobie. W kącikach oczu pojawiły się maleńkie zmarszczki. To był dla niej cholernie długi dzień, wyszła z domu o szóstej rano.

- Posłuchaj. - Wyglądał na równie zmęczonego, jak ona. - To mógłby być naprawdę dobry materiał. Sieć pomoże rodzicom Pattie Lou znaleźć dla niej lekarza. Sfilmujemy jej przeszczep. Do diabła, Mel, to będzie bomba.

Powoli kiwnęła głową. To była bomba. Ale było to również żerowanie na cudzym nieszczęściu.

- Rozmawiałeś już o tym z jej rodziną?

- Nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin