Maxime Chattam
Krew czasu
Z języka francuskiego przełożyła Joanna Kluza
Tytuł oryginału: LE SANG DU TEMPS
Czytanie jest doświadczeniem bardzo osobistym. Szalonym przeżyciem rodzącym się ze spotkania. Uniesieniem, w jakie wprawiają czarne plamki na zawartych w papierze cząstkach drewna obrobionych przez umysł. Mózg, który chwyta i odczytuje słowa zgodnie z własną wrażliwością. Motorem każdej opowieści jest umysł czytelnika, a paliwem - jego wyobraźnia. Autor jedynie bardziej lub mniej plastycznie opisuje krajobraz i stara się, aby czytelnik nie zboczył z drogi.
Wszystko przecież opiera się na znaczeniu.
Zanim zostawię Cię sam na sam z tą książką, chciałbym podzielić się z Tobą własnym doświadczeniem czytelniczym.
Przez długi czas lubiłem czytać w absolutnej ciszy.
Potrzebowałem spokoju jakiejkolwiek bezosobowej nicości, aby w pełni napawać się dźwięcznym kataklizmem słów.
Później dokonywałem wysiłku. Wysiłku słuchania muzyki, aby czytać.
Muzyki symfonicznej. Początkowo tak naprawdę w ogóle mi się nie podobała, ale po pewnym czasie pomysł ten jednak mnie urzekł. Odbieranie lektury to sprawa znaczenia. Muzyka zaś dokłada go pełnymi garściami.
Podczas czytania powieści we własnym domu, przy akompaniamencie płynącej wokół muzyki, albo w pociągu, ze słuchawkami od walkmana w uszach, albo nawet w miejscu pracy (na przykład w czasie przerwy obiadowej), z płytą kompaktową odtwarzaną z komputera - wszędzie działa magia wyobraźni.
Wierz mi, jeśli jeszcze nie miałeś okazji się o tym przekonać, powinieneś spróbować.
Przy upajającej muzyce już i tak niesłychana siła lektury wzrasta dziesięciokrotnie.
Ale nie przy każdej muzyce.
Wybór odpowiedniego tła muzycznego jest tak samo trudny jak decyzja o następnej książce, którą zamierzamy otworzyć.
Zazwyczaj podczas pisania odrzucam wszystko to, co mogłoby mnie rozpraszać i zakłócić mój obiektywizm (bez względu na to, jak bardzo byłby on kruchy). Przy tworzeniu tej powieści postąpiłem jednak inaczej... Z czystej ciekawości, aby się przekonać, jaki wywrze to na mnie wpływ.
Miałem szczęście - od razu odnalazłem WŁAŚCIWĄ muzykę dla powieści.
Albo to książka została zainspirowana jej brzmieniem.
Funkcjonuję dzięki muzyce filmowej. Jest doskonała. Skomponowana po to, aby udźwiękowić obraz, jednocześnie go nie przyćmiewając. Oryginalne ścieżki dźwiękowe do filmów powstają z myślą o tym, by się nimi dzielić, nigdy zaś nie narzucają się same - to idealny towarzysz lektury.
Oto kilka rad dotyczących wyboru płyt, jeśli przypadkiem zdecydujesz się po nie sięgnąć przy czekającej Cię lekturze. Wymaga to co prawda niewielkiego przygotowania, jestem jednak pewien, że doznania Ci to wynagrodzą.
Jeśli masz ochotę, jeszcze przed przeczytaniem pierwszego rozdziału postaraj się zdobyć ścieżkę dźwiękową do filmu Osada, skomponowaną przez Jamesa Newtona Howarda. Żeby wszystko było jasne: nie mówimy tutaj o filmie - nieważne, czy Ci się podobał, czy też wydał się okropny. Jego ścieżka dźwiękowa jest upajająca.
Płyta ta powinna stanowić idealne tło dla lektury mojej powieści. Słuchałem jej w kółko, dzień po dniu, podczas pisania części o Mont-Saint-Michel. Niezmordowanie.
Jeśli pragniesz zaspokoić swoją ciekawość i przeżyć przyjemne uniesienie, będziesz musiał zdobyć drugą płytę - do części o Egipcie. Uważam, że masz dwie możliwości: albo Passion Petera Gabriela (absolutna bomba), albo skomponowana przez Johna Debneya muzyka do filmu Pasja, której tajemnicze, arabskie w brzmieniu dźwięki powinny Cię zaprowadzić daleko, bardzo daleko w głąb tej osobliwej krainy zwanej wyobraźnią.
Wszystko już powiedziałem. Od tej chwili mój czytelniczy sekret jest Twoją tajemnicą.
Co do mnie, muzyka zmieniła mój odbiór lektury. Opowieści zaczęły mi dostarczać jeszcze głębszych doznań, co dawniej wydawało się nie do pomyślenia. Poczułem się wówczas jak piekarz amator, który odkrył istnienie drożdży.
Oczywiście to tylko rada, ale jest z nią zupełnie tak, jak z dobrymi knajpkami - przyjaciele lub przyjaciółki chętnie przekazują sobie szeptem ich nazwy, jak ulotną tajemnicę. Z delikatnym uśmiechem i pragnieniem, aby być na miejscu, gdy przyjaciel lub przyjaciółka przekroczy próg lokalu po raz pierwszy, z zachwytem w oczach. W każdym razie ja będę Ci towarzyszył podczas lektury - po prostu mam nadzieję, że ten uśmiech zagości na Twoich wargach.
Na koniec - w dzisiejszej, pełnej podejrzliwości epoce - pozwolę sobie przypomnieć, że istnieje wehikuł czasu. Jest nim magia.
Magia zaś istnieje naprawdę. W słowach.
Ona jest kluczem do tej opowieści.
Miłej lektury…
Maxime Chattam Edgecombe, 12 października 2004 roku
Tylko ten, kto dźwiga ciężar, wie, ile on waży.
Przysłowie arabskie
Czasami ludzie potkną się o prawdę. Ale prostują się i idą dalej, jakby nic się nie stało.
Winston Churchill
PROLOG
GROBY KALIFÓW NA WSCHÓD OD KAIRU, MARZEC 1928 ROKU
Promienie zachodzącego słońca przenikały przez stary grobowiec, przeszywając jego ogromną sylwetkę od okna do okna niczym szkarłatne oko, na krótko barwiąc kamień na krwistoczerwony kolor. Wszystko na tym cmentarzu - puste alejki, groby, po których hulał wiatr, zasypując je piaskiem, i coraz bardziej gęstniejące ciemności - przypominało miasto nawiedzone przez duchy.
Od skromniejszych mauzoleów odcinały się przesadnie wielkie, zniszczone pomniki. Te kilkupiętrowe budowle, zwieńczone przyprawiającymi o zawrót głowy kopułami, otaczały milczące minarety i alejki, fontanny od dawna spragnione wody i obszerne „loggie”, z każdego miejsca zaś ziały ciemne otwory - zwieńczone łukiem okna albo dziury, w których igrało światło.
Nagle zerwał się wieczorny wiatr, unosząc tumany ulicznego piasku.
Z ziemi sterczały kamienne ruiny, prymitywne stele poprzewracane w ciągu wieków.
U bram Kairu czekały hektary szerokich, majestatycznych grobów godnych pałaców, niczym ostatnia nadzieja przed pustynią. Nadzieja zawiedziona i zapomniana.
Niedaleko na wschodzie, pod murami miasta, majaczyły wzgórza przypominające falę, która jakimś dziwnym sposobem skamieniała. Wzgórza te nie były jednak usypane z ziemi czy z piasku, ale z odpadków - ze śmieci pozostawianych tu przez osiem wieków przez mieszkańców miasta. Sterty gruzu, glinianych skorup, odłamków rzeźb i posągów, leżące pośród morza malowniczych ruin.
Sylwetki ostatnich osób, które tu pracowały, siedząc w kucki, oddalały się właśnie w kierunku Bab Darb el Mahrug, bramy wiodącej do dzielnicy przy meczecie Al-Azhar. Trójka dzieci kłóciła się, jak to się często zdarza, o drobny emaliowany przedmiot - cenny z tego względu, że na pewno łatwo znajdzie nabywcę. Chodziło o to, które z nich pierwsze dojrzało go wśród rumowiska. Najstarsze z dzieci miało dwanaście lat.
Malcy codziennie przychodzili grzebać w odpadkach, szukając najskromniejszego nawet okrucha wyglądającego na zabytek, który mogliby sprzedać bogatym turystom przechadzającym się po Kairze.
Wyjątkowo kłótnia nie skończyła się bójką. Najstarszy chłopiec pozwolił dwójce młodszych odejść ze zdobyczą, rzucając tylko kilka gróźb, jaki czeka ich los, jeśli jeszcze raz zobaczy, że kręcą się po okolicy.
Selim, który obserwował całą scenę, siedząc na stopniach grobowca, w końcu wstał. Od ponad godziny czekał, aż wreszcie sobie pójdą. Nie chciał, żeby ktoś go zobaczył.
Jego obecność na cmentarzu była zbyt ważna.
I owiana tajemnicą.
Teraz, o zmierzchu, Kair powoli się rozjaśniał - w tym mieście w kolorze ochry rozbłyskiwało coraz więcej świateł w nowoczesnych domach w stylu europejskim. Nad starymi murami wznosił się las minaretów.
Selim widział swoje miasto tak, jak widzi je dziesięcioletnie dziecko, które nigdy nie przekroczyło Nilu: z przekonaniem, że środek świata znajduje się w sercu jego uliczek.
Nie było nic piękniejszego ani ważniejszego od Kairu.
Może z wyjątkiem wieczornego spotkania.
Uwielbiał legendy. I właśnie wkrótce sam miał przeżyć jedną z nich. Tak mu obiecano.
Selim zszedł po schodach i okrążył niekończący się mur. Minąwszy meczet Bars-Bej, znalazł wreszcie wyznaczone miejsce.
Ciasne przejście między dwoma wysokimi mauzoleami.
Piasek był usiany kawałkami drewna.
Selim szedł, ostrożnie stawiając kroki.
W panujących wokół ciemnościach pierwsze gwiazdy nie były w stanie oświetlić wąskiego przejścia.
Dotarłszy do końca czegoś, co okazało się ślepym zaułkiem, Selim przystanął, czekając.
*
Gdy zapadła noc, nad grobami kalifów rozbłysły jasno gwiazdy.
Selim wrzasnął po raz pierwszy.
Jego krzyk odbił się echem od otaczających go pustynnych budowli. Odruchowo, bez zastanowienia, stworzył właśnie język, który ten krzyk określał w sposób najbardziej pierwotny.
Nadał kształt przerażeniu.
Zanim wszystkie włosy mu posiwiały, zdążył wrzasnąć po raz drugi.
Tym razem przemówił językiem bólu.
Porzuciwszy znaleziony gdzieś strzęp materiału, bezpański pies odwrócił łeb w kierunku ślepego zaułka. Wrzaski tymczasem umilkły.
Pies otworzył pysk i wystawił koniec wilgotnego języka. Po czym ruszył do zaułka.
Przystanął blisko wejścia, u stóp gęstych cieni.
Musiał podejść jeszcze kawałek, zanim odnalazł źródło krzyków.
Jego psia ciekawość została zaspokojona po kilku metrach, kiedy poczuł zapach tego, co znajdowało się na końcu ślepego zaułka.
Gdy jego wzrok przebił się przez mrok nocy, pies dostrzegł masywną postać chylącą się nad ciałem dziecka.
Postać wyprostowała się na całą wysokość.
Zapach dotarł aż do psich nozdrzy.
Wówczas zwierzę zaczęło się cofać.
Kiedy postać podeszła do niego, pies się zsikał.
Zasikał własne łapy.
Wiatr wzniósł tumany piasku i zabrał go ze sobą daleko, na tajemniczą pustynię.
PARYŻ.
LISTOPAD 2005 ROKU
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Paryż huczał.
Całe miasto grzmiało z oburzenia. Fasady wzniesionych przez Haussmanna kamienic drżały od krzyków protestujących obywateli, które odbijały się echem na szerokich bulwarach, docierając aż do gmachów ministerstw.
Od wybuchu skandalu nad dachami wisiały ciężkie, ołowiane chmury, ściskające miasto jak zbyt ciasno zawiązany szalik.
Nigdy dotąd we Francji nie było takiego listopada.
Tak lodowatego i zarazem tak naładowanego elektrycznością. Od trzech tygodni prasa nie pisała o niczym innym, a niektórzy dziennikarze mieli nawet odwagę twierdzić, że jeśli tak dalej pójdzie, to listopad 2005 roku zepchnie wydarzenia maja 1968 roku do roli utarczki słownej.
Za tylną szybą ogromnego sedana niczym słupki kilometrowe migały kioski z gazetami, dawkując informacje z regularnością, która pozwalała przeżyć w cywilizowanym świecie. Pierwsze strony wszystkich gazet opisywały aferę w zależności od tego, jak cięty język mieli ich dziennikarze, ale zawsze szeroko, tak że nie zostawało już miejsca na inne wiadomości.
Sedan minął ogromną ciężarówkę.
Nagle w tylnej szybie ukazało się odbicie czyjejś twarzy.
Na jedną nieuchwytną chwilę Marion się odwróciła.
Jej twarz przypominała wizerunek ducha i mimo łagodnych rysów przestała już sprawiać przyjemne wrażenie. Stała się zbyt blada, a rozcięta warga wyglądała na niej jak przecinek w niedokończonym zdaniu. We włosach piaskowego koloru przebłyskiwało kilka siwych pasm, przede wszystkim jednak oczy utraciły cały blask, płonący i badawczy nefryt ustąpił bowiem miejsca dwóm przygasłym węgielkom.
Zbliżała się właśnie do czterdziestki, życie zaś zrobiło jej nie lada prezent.
Gdy siedzący obok niej mężczyzna pochylił się w stronę kierowcy, polecając, aby ten skręcił w prawo, rozległ się chrzęst skóry. Marion zamknęła oczy, pragnąc wymazać z pamięci jego twarz.
Trzej mężczyźni otaczający ją w tym cichym samochodzie byli równie silni co zagadkowi. Ludzie z DST
Z kontrwywiadu.
Słowo to brzmiało ciężko i dość groźnie.
Zwłaszcza w ustach Marion, która nigdy nie miała kłopotów z prawem. Raz tylko została zatrzymana przez policję do banalnej kontroli dokumentów, a jedyną jej oryginalną cechą - jeśli w ogóle można tutaj mówić o oryginalności - było to, że pracowała jako sekretarka w Zakładzie Medycyny Sądowej.
Zawsze utożsamiała się z milionami innych mieszkańców tego kraju, których mijała na ulicach, wtłoczona w kierat codziennych zajęć, co roku podnosząc głowę odrobinę wyżej, żeby utrzymać się na powierzchni i móc oddychać.
W całym jej życiu nie wydarzyło się nic, z powodu czego miałaby się kiedykolwiek znaleźć w tym samochodzie, jadąc w nieznane.
Aż do powrotu z wakacji na początku października.
Aż do tamtego poranka, kiedy o świcie przekroczyła próg prosektorium. Każdy szczegół wrył jej się w pamięć. Nawet buczenie jarzeniówek po przekręceniu włącznika. Ciągle miała przed oczami białe odblaski na kafelkach i nieskazitelnie gładką stal stołu sekcyjnego. Obcasy Marion stukały przy każdym kroku. Zapach środka antyseptycznego nie zdołał całkowicie przyćmić mdlącego odoru surowego mięsa. Przyszła tam tak wcześnie wyłącznie po to, aby znaleźć doktora Mendesa, którego nie było ani w sali, ani w przylegającym do niej magazynie.
Marion odwróciła się więc na pięcie, kierując się do wyjścia.
Spojrzała tam przypadkowo, jakby coś przyciągnęło jej wzrok.
To w ogóle nie rzucało się w oczy: było zaledwie formatu komiksu.
Zmieniło jednak całe jej życie.
I to do tego stopnia, że ludzie z kontrwywiadu przyszli do niej i oznajmili, że wkrótce zginie. Prawdopodobnie.
Chyba, że zgodzi się zniknąć. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki wszystko nie ucichnie, dopóki nie znajdą jej jakiejś kryjówki, dopóki nie uruchomią całego systemu.
Wszystko potoczyło się tak szybko.
Paranoja to wirus, który w sprzyjających warunkach sam się rozwija. Od tej chwili Marion zaczęła wszędzie widzieć jakieś cienie i podejrzanych osobników krążących nocą pod jej domem w ciemnych samochodach, a w jej aparacie telefonicznym był słyszalny dziwny pogłos, jakby telefon znajdował się na podsłuchu.
Później nastąpił napad.
Przełknęła ślinę i oblizała wargi. Rozcięcie wciąż tam było. Ostrzeżenie.
Marion zgodziła się zniknąć.
Zanim media odkryją tożsamość kobiety, z której powodu wybuchł największy skandal Piątej Republiki, i zanim inni ludzie, tym razem bardzo niebezpieczni, zabiorą się do roboty.
Mężczyzna z kontrwywiadu, który wziął ją pod opiekę, powiedział tylko, żeby spakowała ciepłe ubrania i same osobiste rzeczy, ponieważ nie wiadomo, jak długo będzie musiała przebywać poza domem - może przez miesiąc, a może nawet przez rok. Nie miała pojęcia, co ją czeka.
Samochód z czarnymi szybami przejechał przez dzielnicę Defense w kierunku autostrady Al3, a po kilku minutach zniknął na zachodzie, rozpływając się w oparach gniewu i szarości, które spowijały Paryż.
Wyczuwalny w powietrzu zapach jodu dostarczył Marion pierwszej wskazówki, noc jednak zapadła zbyt szybko, żeby dać jej czas na dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów mijanych okolic. Położyła więc głowę na oparciu i zasunęła szybę, wpatrując się przez okno w nieliczne światła na horyzoncie. Na razie przyszłość jawiła się jej jedynie jako krzyk w środku nocy, wątpliwość, która przemieszcza się z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę i pędzi w nieznane.
Kiedy otworzyła oczy, samochód podążał przez pustkowie - po obu stronach drogi nie było dosłownie nic. Przeczuwając, że wkrótce dotrą na miejsce, Marion przykleiła nos do szyby jak niecierpliwa i niezbyt pewna siebie mała dziewczynka. Samochód zwolnił i skręcił w lewo, po czym stanął przed wysokim kamiennym murem.
Siedzący z przodu mężczyzna natychmiast wysiadł i otworzył jej drzwi, aby mogła opuścić samochód. Zdrętwiała po podróży Marion z trudem rozprostowała długie nogi. Podniosła się powoli, otępiała od snu. Znajdowali się u stóp stromego wzgórza.
Na zboczu wznosiły się stare budowle, tworząc zespół umocnień idealnych jako dekoracje do filmu o średniowieczu.
Po chwili przez wiszące nisko chmury przeniknęło światło księżyca, który wycelował swoje promienie w sam wierzchołek wzgórza.
Z ciemności wyłoniła się ogromna wieża górująca nad całą zatoką, przyćmiewająca wszystkie inne osiągnięcia architektoniczne w promieniu wielu kilometrów.
Marion westchnęła, przymykając oczy.
Tymczasem za jej plecami jeden z mężczyzn postawił na ziemi obie walizki.
Znalazła się właśnie u stóp czegoś, co miało stać się jej schronieniem na najbliższe tygodnie, a może nawet miesiące. Mont-Saint-Michel.
Równie szybko jak się pojawił, wierzchołek pogrążył się w mroku, podczas gdy księżyc skulił się za nocną poświatą niczym owad umykający przed drapieżnikiem.
2
Nagle zerwał się wiatr, chwytając Marion w swoje szpony i szarpiąc na niej ubranie. Jeden z towarzyszących jej mężczyzn odwrócił ku niej twarz. Miał zimny wzrok. „Zimny jak ta podróż; zimny jak w kiepskich filmach”, pomyślała. Wpatrywał się w nią, nie mrugając powiekami. Przez sekundę w zawodowym oficerze kontrwywiadu dostrzegła człowieka, a za wyuczoną obojętnością wyczuła miłosierdzie. Na myśl, że litość ta jest przeznaczona dla niej, Marion poczuła się dotknięta; serce jej się ścisnęło.
W wieży obok głównej bramy zaskrzypiały stalowe zawiasy, a po chwili otworzyły się wąskie wrota, ukazując ziejącą czarną dziurę.
Tymczasem z ciemności wyłoniła się drobna postać i podeszła do grupy. Trzymała przed sobą latarkę dającą nikłe światło, jakby to było coś, co ją prowadzi i jednocześnie ciągnie w mrok. Jej szata łopotała pod wpływem coraz silniejszych podmuchów wiatru. W pewnej chwili postać gwałtownie uniosła rękę, aby podtrzymać kornet zasłaniający jej twarz. Gdy kierowca sedana zbliżył się do niej, zamienili ze sobą kilka słów, które z powodu odległości i wichru były niemal niesłyszalne.
Kierowca podszedł teraz do Marion.
Dotychczas słyszała tylko jego głos. Przemówił, pochylając się ku niej, żeby nie musieli przekrzykiwać wycia wiatru. Nie spoglądał na Marion, ale błądził wzrokiem gdzieś daleko, już nieobecny duchem.
- Anne zaprowadzi panią do nowego mieszkania. Proszę jej zaufać; już nam wyświadczała podobne usługi, wie zatem, co ma robić. Proszę jej słuchać. Przykro mi, że nie wykażę się wystarczającą galanterią, żeby wnieść pani walizki na górę, ale im krócej tu zabawimy, tym lepiej.
Marion otworzyła usta, by zaprotestować, nie wydała jednak żadnego dźwięku.
- Gdy tylko coś się wyjaśni, otrzyma pani od nas wiadomość za pośrednictwem Anne.
- Ale... Czy nie... zamierza pan... nie wiem, przeszukać mojego pokoju albo...
Na twarzy mężczyzny ukazał się delikatny grymas. Wyczytała z niego rozczulenie z powodu jej własnej naiwności.
- To nie będzie konieczne - uciął. - Tutaj nic pani nie grozi. Proszę mi zaufać, przynajmniej pod tym względem.
Widząc, że mężczyzna zamierza się odwrócić, położyła mu dłoń na ramieniu.
- Jak... jak mam się z panem skontaktować, gdyby...
- W razie potrzeby proszę dzwonić na numer komórki, który podałem za pierwszym razem. A teraz muszę już iść.
Odczekawszy chwilę na jej reakcję, zacisnął usta, wolno kręcąc głową.
- Odwagi - dodał bardziej uprzejmym tonem. Odszedł, dając pozostałym mężczyznom znak, żeby wsiedli do auta.
Po chwili samochód zniknął w oddali, pozostawiając za sobą dwa maleńkie punkciki niknące w nocnych ciemnościach.
- Chodźmy, nie stójmy tutaj - odezwał się ktoś za jej plecami.
Głos był łagodny, dodający otuchy. Marion odwróciła się na pięcie. Podczas wichury Anne wydawała się bardziej krucha i delikatna niż młode drzewko wystawione na działanie burzy. Wicher smagał bezlitośnie miriady bruzd, które żłobiły jej twarz.
- Chodźmy do środka - powtórzyła. - Zaprowadzę panią do jej mieszkania, gdzie będzie pani mogła odpocząć.
„Do jej mieszkania.”
Marion z trudem przełknęła ślinę.
Wszystko działo się zbyt szybko; przestała już nad czymkolwiek panować, poddając się temu z niepokojącą obojętnością.
Anne zdążyła już ruszyć w kierunku bramy, trzymając w dłoni jedną z walizek.
Dalszy ciąg wydarzeń wyglądał bardziej jak sen na jawie niż jak świadome działanie. Marion przypomniała sobie później, że szła ciasną uliczką między starymi budynkami o kamiennych i drewnianych fasadach. Następnie były długie schody i wąska ścieżka wijąca się pod maleńkimi budowlami wzdłuż ponurego cmentarza.
Kiedy drzwi się zamknęły, Anne podniosła na nią wzrok. W lśniących niebieskich oczach zakonnicy, kontrastujących z resztą twarzy, Marion widziała determinację.
-...
ann-diam