Blake Cindy - Próba krwi.rtf

(1846 KB) Pobierz
-

Przełożyła Ewa Gorczyńska

Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996


 

Tytuł oryginału BLOOD SUGAR

Copyright © 1992 by Cindy Blake

Ilustracja na okładce Robert Pawlicki

Projekt okładki,

skład i łamanie

FELBERG

 

For the Polish translation Copyright © 1996 by Wydawnictwo Da Capo

For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Da Capo

Wydanie I ISBN 83-7157-138-0

Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN


Prolog

Karetka pogotowia zepsuła się w drodze. Ani kierowca, ani dwoje sanitariuszy nie wiedzieli, dlaczego. Może to prądni­ca? Może pasek klinowy? Nie znali się na samochodach. Znali się na ludzkim organizmie, ale wnętrze samochodu było dla nich tajemnicą.

-              Może karetka dostała ataku serca? - zażartowała młoda
sanitariuszka, stając obok unieruchomionego pojazdu. - Chyba powinniśmy odwieźć ją na pogotowie.

Żaden z mężczyzn się nie roześmiał.

-              Lepiej szybko wezwijmy przez radio kogoś na zastępstwo - poradził kierowca ze znużoną miną. - Karetki nie powinny się psuć. Ciekawe, kogo obwinia za tę awarię.

Pierwsi przybyli na miejsce dwaj policjanci. Pędzili radiowo­zem, starając się nie wylać kawy z papierowych kubków. Przed wejściem do domu starannie zgasili papierosy.

-              Trochę za wcześnie na oglądanie zwłok. Oczywiście jeśli to nie jest kawał i naprawdę są tam jakieś zwłoki - odezwał się Dick, wyższy z policjantów. Robił wszystko, by wyglądać jak Tom Selleck w roli Magnuma, ale jego oczy nie patrzyły tak przeszywająco, nie miał więc szans na wyjazd na Hawaje. Niższy policjant stęknął. Zdawał sobie sprawę, że nie jest podobny do żadnej z gwiazd telewizyjnych.

-              Zawsze jest za wcześnie na oglądanie zwłok, Dick.
A w ogóle, gdzie się podziała ta cholerna karetka?

Drzwi frontowe otworzyła młoda dziewczyna, wyglądająca na studentkę prawa na wakacjach. Miała krótko, praktycznie ostrzyżone włosy i wystraszone brązowe oczy.

-              Są na górze. Po lewej. Jedno w sypialni, drugie w łazience. Ja nie muszę tam wchodzić, prawda? - zapytała błagalnie.

-              To pani wezwała pogotowie?

-              Tak. Ja ich znalazłam. Nie każcie mi tam iść. - Spoglądała na Dicka. Barry, niższy i tęższy policjant o płaskiej twarzy, uświadomił sobie - chyba tysięczny raz - że dziewczyny zawsze patrzą na Dicka, i tak już pozostanie.

-              Może zaparzy nam pani czarnej kawy. Pójdziemy na górę trochę się rozejrzeć, a potem przy kawie odpowie nam pani na kilka pytań. Zgoda? - Dick położył jej dłoń na ramieniu.

-              Tak. Dziękuję. Boże, tak się cieszę, że już tu jesteście. -Ulga wyraźnie malowała się na jej twarzy. Dziewczyna wypro­stowała się. - Są na górze. - Wskazała na schody. - Po lewej.

-              Jest pani pewna, że nie żyją? Gdzie, do cholery, podziali się ci z pogotowia? - Barry nie chciał, żeby jego głos brzmiał tak niecierpliwie.

-              Nie żyją - odparła dziewczyna. Odwróciła się i poszła do kuchni. Starała się skupić całą uwagę na przyrządzaniu kawy, na jakiejś zwyczajnej czynności, która pozwoliłaby jej zapomnieć o tym, co się stało na piętrze. Policjanci ruszyli w górę. Zatrzy­mali się równocześnie, słysząc wołanie dziewczyny.

-              Niczego nie dotykałam! Wiem, że nie należy niczego ruszać.

-              Bardzo mądrze! - zawołał w odpowiedzi Dick.

Najpierw weszli do sypialni. Barry jednym spojrzeniem

ogarnął cały pokój: zwłoki na łóżku, uchylone na kilka centy­metrów okno, przez które wpadało świeże powietrze i zapach morza. Sypialnię pomalowano na błękitno. Wszystko do siebie pasowało. Zasłony, jasnoniebieski dywan, niebieskie przeście­radła spryskane rdzawą krwią. Drzwi do dużej szafy w ścianie obito materiałem, który kiedyś widział na zdjęciu eleganckiego hotelowego pokoju. Broń też prezentowała się imponująco.

Dick pochylił się nad ciałem i poszedł do przylegającej do sypialni łazienki.

-              Tutaj są drugie zwłoki - oznajmił.

-              Cholera - mruknął Barry, stając obok niego. - Niezbyt przyjemny widok.

-              W każdym razie, to nie był kawał. - Dick pogładził się po wąsach.

-              Czas zadzwonić do szefa, żeby przysłał całą ekipę. To może być podwójne morderstwo albo podwójne samobójstwo. A mo­że jedno morderstwo i jedno samobójstwo. Jak sądzisz?

-              Nie będę zgadywał. Muszę się napić kawy.

 

-              Aha. - Dick uśmiechnął się. - Ładna dziewczyna, co?

Barry nie zwrócił na niego uwagi.

-              Gdzie jest to cholerne pogotowie?

-              Trochę za późno na pomoc medyczną - odparł Dick, nie
patrząc na ciało w wannie.


1

 


Listopad-grudzień 1989

 

To zaproszenie mnie zaintrygowało. Zastanawiałam się, skąd Eloise się dowiedziała, gdzie mieszkam. Odpowiedź była prosta. Eloise miała więcej pieniędzy niż Rockefeller; a pienią­dze, odpowiednio pokierowane, potrafią szybciej odnaleźć czło­wieka niż dobrze wyszkolony pies policyjny narkotyki. Bardziej intrygujący i sensacyjny był fakt, że Eloise zapraszała mnie na ślub. Wychodziła za mąż. Dowodził tego leżący przede mną wytłaczany kartonik od Tiffany'ego. Przyszły mąż nazywał się Robert Chappell. Bardzo odpowiednie nazwisko dla pana mło­dego.

Z biegiem czasu straciłam kontakt z Eloise. Stała się częścią wspomnień z okresu studiów, z lat siedemdziesiątych, o któ­rych wolałam zapomnieć. Był to dla mnie czas pełen zamętu, i odetchnęłam z ulgą, kiedy zegar wybił północ i obwieścił nadejście pierwszego stycznia osiemdziesiątego roku. Nie zapo­mniałam całkowicie o starych znajomych, czasami o nich my­ślałam, ale zaczęłam nowe życie w Kalifornii i wolałam nie wspominać dawnych nowojorskich dni.

Jednak Eloise to inna sprawa. Powinnam już wcześniej to zrozumieć. Była dla mnie kimś szczególnym i przynajmniej należało spróbować ją odnaleźć. Kilka razy miałam taki zamiar, ale rezygnowałam. A to z powodu jej pieniędzy. Może gdybym się z nią skontaktowała, pomyślałaby, że chcę wykorzystać

jej bogactwo i, tak jak w college'u, trochę się zabawić na jej koszt. Ucieszyłam się, że odnalazła mnie pierwsza, i oczywiście jej ślub bardzo mnie zaciekawił.

Na myśl o Eloise w ślubnej sukni roześmiałam się - nigdy nie widziałam jej w żadnym eleganckim stroju i nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Jednak największą zagadkę, nad którą nie mogłam się nie zastanawiać i której nigdy bym nie rozwiązała, gdybym nie przyjęła zaproszenia, stanowił sam Robert Chappell. Czy rzeczywiście zakochał się w mojej współlokatorce z okresu studiów, czy był zwykłym łowcą posagów, któremu się powiodło? Kiedy w grę wchodziło tyle pieniędzy, trudno było nie zadawać sobie takiego pytania. Przynajmniej ja nie potrafi­łam tego uniknąć. A to oznaczało, że oczywiście, z największą przyjemnością zjawię się na ślubie panny Eloise Camille Parker. Musiałam ją znowu zobaczyć. I chciałam sprawdzić, kim jest Robert Chappell.

Kiedy otrzymałam zaproszenie od dawnej przyjaciółki, byłam trzydziestosiedmioletnią rozwódką, kierowniczką księgarni nale­żącej do sieci B. Daltona. Mieszkałam w niewielkiej osadzie Tiberon nad zatoką San Francisco. Moje życie biegło miło i bez niespodzianek, a jego rytm wyznaczała praca, przyjaciele i cza­sami jakiś kochanek. Chociaż od rozwodu minęło wiele lat, nadal nie potrafiłam zaangażować się uczuciowo. Podczas ro­mantycznych kolacji wybuchałam śmiechem w najmniej odpo­wiednich momentach i nie umiałam się powstrzymać od cyni­cznych żartów, kiedy mężczyzna chciał poważnie rozmawiać o naszym związku. Dawniej awantury z mężem przypominały mi kiepską parodię filmu Kocham Lucy, a teraz romantyczne spotkania wydawały mi się scenami z serialu Statek miłości. Takie podejście drażniło męskie ego i nie pozwalało mi na mocniejsze więzi. I chyba właśnie o to mi chodziło.

Ciekawiło mnie, czy Eloise była już kiedyś zamężna. Czy to jej drugi ślub? A może trzeci? Co zrobiła ze swoim życiem i pieniędzmi? Od siedemdziesiątego czwartego roku napisała do mnie tylko dwukrotnie. W pierwszym liście zawiadamiała mnie o śmierci swojego ojca, w drugim przepraszała, że nie może przyjechać na mój ślub. Nie chciałam jej mówić o swoim rozwodzie. Widziała początki mojego związku z Buddym i wi­działa, jak bardzo byłam zakochana. Współczułaby mi, a tego sobie nie życzyłam. Przez wszystkie minione lata nie zadałam sobie nawet trudu, żeby dowiedzieć się, gdzie mieszka. Czasami o niej myślałam, zwłaszcza kiedy patrzyłam na lilie albo słysza­łam jakiś fragment muzyki klasycznej, za którym obie przepa­dałyśmy. Wolałam jednak zbyt często nie wspominać Nowego Jorku.

Pod prośbą o odpowiedź widniał adres Eloise na Cape Cod. Tam, za dwa tygodnie, siódmego grudnia, miał się odbyć ślub.

Zarezerwowałam lot do Bostonu i listownie potwierdziłam przyjęcie zaproszenia. Jasne, że przyjadę. Podciągnij skarpetki, Eloise. Na dole kartki napisałam numer lotu i godzinę przyby­cia. Zastanawiałam się, czy do niej nie zadzwonić, ale wolałam, żeby pierwsza od piętnastu lat rozmowa odbyła się twarzą w twarz.

Wchodząc na pokład samolotu, wspominałam nasze ostatnie spotkanie. Machałam jej na do widzenia, nawet kiedy odwróciła się i weszła do poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy. Za chwilę miała odlecieć do Paryża. Przypomniałam sobie jej szofera, Johna - przewidywał, że Eloise wpakuje się w jakieś kłopoty, i prosił, żebym się nią opiekowała.

Cóż, nie zaopiekowałam się nią. Nie była moją podopieczną, tylko po prostu przyjaciółką. Jednak nasz związek nie był prosty, w przeciwieństwie do przyjaźni, które nawiązałam w Kalifornii. Pieniądze Eloise i moja nadopiekuńczość stanowi­ły wyraźne przeszkody. Nawet teraz zamierzałam sprawdzić, czy przypadkiem Robert Chappell nie jest podstępnym żigolakiem, a przecież to nie moja sprawa, kogo Eloise wybrała sobie na męża. A jeśli Robert rzeczywiście okaże się obrzydliwym oszu­stem? Co zrobię? Powiem pastorowi, że znam przyczyny, dla których to małżeństwo nie może zostać zawarte? Mało prawdo­podobne.

Postanowiłam uważać, żeby moje cyniczne poglądy na temat romantycznych związków nie były zbyt widoczne i nie popsuły radosnej uroczystości Eloise. Będę musiała zachować kąśliwe uwagi dla siebie. Wiedziałam, że wciąż z goryczą spoglądam na instytucję małżeństwa, ale postanowiłam robić wszystko, by to ukryć. Przewidywałam, że jeszcze coś może zagrozić naszej przyjaźni - moje nieposkromione dążenie do współzawodnic­twa. Obie byłyśmy jedynaczkami, a w college'u stałyśmy się dla siebie niczym siostry. I wtedy pojawił się między nami cień siostrzanej rywalizacji, chciałam, żeby Eloise była szczęśliwa, ale nie bardziej niż ja.

Kiedy nadeszła stewardesa z drinkami, zamówiłam wódkę z sokiem pomidorowym, rozparłam się wygodniej w fotelu i starałam się odprężyć. Porozmawiałam chwilę z miłym star­szym panem, siedzącym obok. Wymieniliśmy uwagi na temat Bostonu, Nowego Jorku i porównaliśmy Wschodnie Wybrzeże z Zachodnim. Tuż przed rozpoczęciem filmu zapytał mnie, czy nie podwieźć mnie z lotniska do miasta.

-              Nie, dziękuję. Chyba będzie na mnie czekała limuzyna. -
Nie mogłam się powstrzymać, by tego nie powiedzieć.

Brwi sąsiada wygięły się w łuk.

-              Ma pani szczęście.

-              To limuzyna mojej starej przyjaciółki z czasów studiów.
Mam szczęście. - Uśmiechnęłam się.

Tak jak oczekiwałam, sprzed lotniska zabrała mnie limuzyna. Za kierownicą nie siedział John, ale jakiś siwowłosy mężczyzna. Na przypiętej do uniformu plakietce widniało imię Edwin. Z ulgą opadłam na tylne siedzenie i na dwie godziny - tyle jechaliśmy do Cape Cod - zatopiłam się we wspomnieniach. Powietrze było ostre, czyste i chłodne, a na ziemi leżał świeży śnieg. Natychmiast ogarnęła mnie nostalgia. Zapomniałam już, że na północnym wschodzie pory roku tak wyraźnie różnią się od siebie.

-              Edwinie, czy możesz się zatrzymać? ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin