Karol May - Lew Krwawej Zemsty.doc

(1000 KB) Pobierz

 

 

 

 

Karol May

 

 

Lew krwawej zemsty


Bracia Snuile

Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów, najszlachetniejszego spośród Indian, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siuksami z plemie-nia Ogellallajów, kula przeszyła mu pierś. Wyzionął ducha na moich rękach. Zanieśliśmy jego zwłoki w góry Gros Ventre i pogrzebaliśmy je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsław-niejszy wojownik nie żyje.

Jazdę tę dziś jeszcze ze smutkiem wspominam. Śmierć Winnetou poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś beztroska i wiara we własne siły. Nie mogłem się zdobyć na najlżejszy uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unika-łem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy się z nimi rozstawałem nie zawsze mówili: do widzenia. Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.

Ruszyłem z Winnetou w góry Hancock, aby oswobodzić kilku znanych nam osobiście osadników, których Siuksowie wzięli do nie-woli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok, część białych postanowiła zostać w dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tym i dlatego nie od razu ruszyłem do Apaczów.

Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklepów z ubraniem, trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego osadnika, który ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego płótna: człowiek ów wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i przyfastrygował. Oczywiście, o linii kroju nie mogło być mowy. Spod-nie przypominały podwójną rurę, Kamizelka - worek bez rękawów, marynarka - wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak w nim wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana. Na dobitek milczałem jak zaklęty i z niechęcią patrzyłem na ludzi. W tej sytuacji pojawienie się Old Shatterhanda nie wywołało zwykłego efektu.

Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewe i krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród Komanczów, których terytorium sięgało aż do prerii, wybuchły po-ważne niepokoje.

Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z któ-rego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się kryni-cznej wody i wyciągnąłem się pod cienistym drzewem.  Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że to biali, nie ruszyłem się z miejsca. Zbliżali sie po tej samej linii, po której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że im się 6 bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach i byli jednakowo ubrani. Gdy się zbliżali, zauważyłem, że podobieństwo rozc:ąga się również na postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie wręcz bliźnięta.

Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni.  Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, iż od dłuższego czasu głodu-ją. Za to cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swoich mułach. Z bliska zauważyłem, że jeden różni się od drugiego nieznaczną blizną, przecinającą lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli piękno-ściami, gdyż najbardziej wystającą częś~ twarzy mieli niezwykle roz-winiętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się śmiało założyE, że takich nosów nie ma w całych Stanach: Aby opisać wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzie~. Mimo tych trąb jerychoń-skich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudzały sympatię. Kąty ust uśmiechały się radosnym, beztroskim uśmiechem; jasne oczy patrzyły w świat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare ,wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w moc-nych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szero-kich kresach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzema-kalnych płaszczy. Za skórzanymi pasami tkwiły noże i rewolwery.  Ponadto, obaj jeżdźcy, uzbrojeni byli w długie, dalekonośne strzelby.  Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o nich nieraz. Wiedzia-łem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie widział tych nieodłącznych towarzyszy oddzielnie, i nikt nie znał ich nazwisk. Ze względu na potężne nosy, nazywano ich po prostu bracia Snuffle. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, a drugi - Tim SnuffleX. Jak widać nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym. Muły ich również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly, Tim na swojego wołał Molly. Mimo, że w ostatnich czasach unikałem towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak sympatyczni, że perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie.  Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrze-ni w moje ślady. Odległość, dzieląca nas, nie przekraczała dwudziestu kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za którymi jadą, urywają się nagle. Zdumieni, zatrzymali swe muły. Ten z blizną zawołał:

- Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?

- Yes! - skinął drugi. - Ale gdzie jest ta kanalia?

- Ulotnił się jak kamfora!

- Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.

- To fałsz, oto ślady kopyt, prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z pewnością się tam schował.

- Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zoba-czysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie ...  Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.

- Do stu tysięcy diabłów! - zawołal po chwili. - Leży w trawie i nie rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża?  Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na tym brzegu Missisipi Komancze podkradają się po łup, jak wilki.  Chodź, obudzimy go.

Skierowali muły w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwar-tymi oczami, nie mogli więc mieć żadny~h wątpliwości, że nie śpię.

Ten z blizną rzekł:

- Good day! Ale z pana nieostrożny człowiek. Ślady widać na trzy mile! Rozkłada się pan na trawie czerwonoskórym na cel. Z pewno-ścia nie jesteś westmanem!

Miał wybitnie nosowy głos, któremu też zawdzięczał przezwisko Snuffle. Obrzucił mnie badawczym, ale życzliwym spojrzeniem, które wytrzymałem z całym spokojem, i ciągnął dalej:

- No i cóż, nie odpowie pan?

- Owszem, nie chciałem jednak przeczyć, - odparłem.

- Przeczyć? Ciekaw jestem, do czego miałoby się to odnosić?

- Sądzicie naprawdę, że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?

- Oczywiście!

- Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu kulę w łeb, zanimby się zdążył zorientować, w jakim miejscu leżę.  Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zaled-nie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się wam to obecnie zdaje.

Spojrzal zdziwiony na swego brata i rzekł doń:

- Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi, jak z książki, choć nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdy-byśmy byli wrogami i gdyby ... gdyby był westmanem.

- Yes, ale nie jest westmanem - odrzekł Tim stanowczo, patrząc na mnie z przyjaznym politowaniem. - Musi to być zabłąkany osadnik.

- Tak, to widaE. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią drogę. Zabłąkał się na Dzikim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę. Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i gdy brat poszedł za jego przykładem zapytał protekcjonalnym tonem:

- Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, he?

- Preria stoi dla każdego otworem, sir.

- Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.

- Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy.

- Nie? - zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. - A więc nie zboczył pan z drogi?

- Nie.

- Hm! Dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie jesteś pan westmanem. Skąd pochodzisz?

- Z Niemiec.

- Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór.

Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?

- Dlaczegóżby nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, to i do pytań powinienem mieć pierwszeństwo. 9

- Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc ukrywać, że jesteśmy westmanami, i to najprawdziwszymi westmana-mi, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepo-koją starą prerię. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na nosy cały świat nazywa nas Snuffle. Przydomek to nieco irytujący, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.

- Bardzo chętnie - odparłem, posługując sie jego słowami. - Nie będę również ukrywać, że jestem westmanem i to westmanem najpra-wdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepoko-ją starą prerię. Jak się zowię? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie mnie Old Shatterhandem.

Jim Snuffle skoczył na równe nogi i zawołał:

- Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniej-szym ...

Nie skoficzył, gdyż brat Tim przerwał:

- Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatter-handem!

Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie rzekł tonem pełnym rozczarowania:

- Well, masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatter-handem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwykłemy niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.  Po tych słowach usiadł.

- Możecie mym słowom wierzyć, lub nie wierzyć. Prawdy nie zmienicie.

- Pshaw! - roześmiał się ironicznie. - Nie podawaj się za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.

- No?

- Jesteś pan żartownisiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego sławnego strzelca osobiście.

- Ach! Znasz go?

- Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri.

- W Fort Clark? Nie wiadomo mi, bym tam był kiedykolwiek.

- Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny, barczysty mężczyzna i na kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winne-tou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od którego ślad pozostał dotychczas.

- Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej brodzie? Hm. W taki razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed chwilą opisali, pochodzi z Iowy, nazywa sie Stoke i jest zastawiaczem sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie został zdemaskowańy.

- Przez kogóż to?

- Przez prawdziwego Old Shatterhanda.

- Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem Bardzo ciekaw.

- Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knaj-pie gromadę ludzi, którzy z ogromnym zainteresowaniem słuchali jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem.  Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowie-kiem, który ma do t~ego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą, przeprowadziłem dowód prawdy.

- Dowód? Jaki?

- Walnąłem go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak dhxgi.

- Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?

- Oto jest.

Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i rzekł z uśmiechem:

- Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie powalił mnie na ziemię. Tymi palcami potrafi pan powalić człowieka?

- Nawet tak, że nie wstanie.

- Well! Bądź pan łaskaw zaaplikowa~ mi takie uderzenie. Chciał-bym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie - roześmiał się znowu.

- Tęgo nie może pan wymagać, mister Snuffle. Dla pana potrze-bowałbym dwóch uderzeń.

- Jak to?

- Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.

- Ach, tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shat-terhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano wesołkiem.

- Zwłaszcza, gdy to miano oznacza kłamcę, - dodałem spokojnie.

- Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę spełnić pańskiego życzenia.

- Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posia-da Old Shatterhand?

- Niedźwiedziówkę i sztucer Henry’ego.

Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padt:.a. nocy ubiegłej, okryłem sztucer pokrowcem.

Jim Snuffle wskazał na leżącą obok mnie strzelbę i zapytal:

- Nie zechce pan chyba twierdzić, że stara, zdemontowana ai-mata, to niedźwiedziówka Old Shatterhanda?

- Owszem, twierdzę.

- W takim razie można by nazwać armatę z czasów Waszyngtona zwykłym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubeltówka w pokrowcu

- to zdaniem pana sztucer Henry’ego?

- Tak.

- Pokaż no pan! Jestem bardzo ciekaw.

- Czy tamten Old Shatterhand z Fortu Clark pokazywał wam swoją brofi?

- Nie. Jakże byśmy śmieli niepokoić takiego człowieka!

- Ale mnie niepokoicie bez skrupułów! Czy miał przy sobie niedźwiedziówkę i sztucer?

- Nie wiem i wcale o tym nie pomyślałem. Zapewniam pana, że to prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut myśliwski ze skóry elków, koszula myśliwska ze skóry jeleniej, skórzane spodnie i wysokie buty. Spójrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz mógłby zdobić strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje oborą lub królikami. A poza tym najważniejsze; Old Shatterhanda nie ma w tych okolicach.

- Dlaczego?

- Poniewa:^ znajduje się w górach Gros Ventre.

- Jesteście tego pewni?

- Tak. Z pewnością pan nie wie, co w górach zaszło. Słyszał pan kiedyś o Winnetou?

- O wodzu Apaczów? Cóż wam o nim wiadomo?

- Wiemy, że zginął. Siuksowie plemiania Ogellallajów zabili go w górach Hancock; Old Shatterhand ściga ich, by pomścić śmierć sław-nego przyjaciela. Oświadczam wam, że żaden z nich nie ujdzie z życiem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz w tym wypadku nie spocznie, dopóki nie zmiecie z powierzchni ziemi ostatniego spośród tych łotrów. Czy pan twierdzi nadal, że jesteś Old Shatterhandem?

- Tak.

- W takim razie może pan nam opowiedzieć, co się stało w górach Hancock?

- Przeżyłem to wszystko. Szkoda słów.

- Well! Znowu niezła wymówka, albo ma pan lekkiego bzika i

13 puszcza wodze imaginacji. Jeśli tak jest istotnie, musimy się panem zająć, aby ci się nie przywidziało, że jesteś sułtanem tureckim lub cesarzem chifiskim. A może pan żartuje po prostu? W takirn razie jesteś porządnym towarzyszem. Jeśli udajesz się w tą samą drogę, co my, zabierzemy pana chętnie ze sobą.

- Naprawdę? Chcecie mi okazać ten zaszczyt?

- Mniejsza o zaszczyt. Po prostu lubimy się pośmiać. Skąd pan przybywa?

- Z gór Gros Ventre.

- Well! Dobra odpowiedź. Dokąd pan podąża?

- Do Apaczów.

- Do licha! Czegóż pan od nich chce?

- Zawiadomię ich o śmierci Winnetou.

- Człowieku, świetnie grasz swoją rolę! Jeżeli jednak napFawdę żywisz ten zamiar, szkoda narażać się na niebezpieczefistwa podróży, gdyż nie ulega wątpliwości, że Apacze wiedzą o śmierci Winnetou.

- Racja. Nie mogłem wyruszyć od razu; pewne okoliczności zatrzy-mały mnie, więc wieść o śmierci przyjaciela podążyła przede mną.  Mimo to muszę przedsięwziąć tą wyprawę, ponieważ chcę, ab~ Apa-cze dowiedzieli się o wszystkim od naocznego świadka.

- Od naocznego świadka! Pyszna z pana figura! Będziemy się cieszyć, jeśli zechcesz nam towarzyszyć. Przeprawimy się przez Cana-dian, potem zaś mamy zamiar ruszyć do Santa Fe. Drogi nasze częściowo się zbiegają. Czy będzie pan nam towarzyszyć?

- Owszem, podobacie mi się.

- Well! A więc sprawa załatwiona. Musimy jednak wiedzieć, jak pana mamy nazywa~?

- Old Shatterhand.

- Człowieku, tego nie możesz od nas wymagać! Nie chcemy wycie-rać sobie gęby tym nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko!

- Obstaję przy tym.

- Więc my panu wyszukamy. Ponieważ jesteś Niemcem, będziemy pana nazywać mister German do chwili, aż nam raczysz wyjawić swe prawdziwe nazwisko. Zgoda?

- Nie mam nic przeciwko temu.

- Zgadzacz się również, stary Timie?

- Dobrze, nazwij go, jak chcesz.

- A więc, mister German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz; co to znaczy?

- Nie przypuszczam, aby to było coś niezwykłego.

- Oho! Musimy się przedostać przez terytorium Komanczów, którzy znowu podnieśli brofi przeciw białym. ‘lwierdzą, że zostali oszukani przy jakichś dostawach. Może mają rację. Jeśli nas pochwy-cą, będziemy zgubieni.

- Jeśli nas pochwycą, będziemy głupcami.

- Well, wcale nieźle! Miejmy nadzieję, że pan będzie rozsądny nie tylko w słowach i nie pozwoli się schwytać. No, odpoczęliśmy i może= my ruszyć w drogę. Sprowadź pan swego konia, sir!

- Zjawi się sam.

Gwizdnąłem. Zza krzaków wyszedł mój wierzchowiec. Na widok wspaniałego karego rumaka, oniemieli na chwilę. Wreszcie Jim za-wołał:

- Do licha, skąd taki wierzchowiec do pana?

- To dar Winnetou.

- Daj pan spokój! Winnetou darowałby panu takiego rumaka?

Wyznam szczerze, że to wydaje mi się podejrzane. Taki człowiek właścicielem tak wspaniałego wierzchowca! Miejmy nadzieję, że nie spotkamy właściciela i że nie powieszą nas jako koniokradów.

- Nie martw się, mister Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, że mnie słucha, możecie wnioskować, że jest moją własnością.

- To mnie nieco zbija z tropu. Człowiek, który posiada takiego konia, nie jest z pewnością zwykłym włóczęgą. Ale prawdziwy wes-tman nie obwiesza swego ciała płóciennymi płachtami, które z niego spadają. Jesteś pan dla mnie zagadką.

- Może. Nie łamcie sobie głowy; rozwiązanie przyjdzie samo przez się.

- Jeśli łaska, niech się to stanie, jak najszybciej, mister German.

Uważam was za greenhorna, ale pojawienie się wierzchowca wywoła-ło we mnie wątpliwości. Na szczęście, ma pan szczery wyraz twarzy, więc spróbujmy! A więc na koń i jazda!

Od samego początku spotkanie z braćmi nie było mi niemiłe; teraz zaczynało mnie bawić. Obydwaj poczciwcy nie chcieli żadną miarą uwierzyć, że jestem Old Shatterhandem. Moje zachowanie zdezo-rientowało ich zupełnie, ponadto do wątpliwości przyczynił się rów-nież mój strój. Byli przekonani, że jestem fantastą, lub człowiekiem niezupełnie normalnym, jeśli nie koniokradem!  Gdy ruszyliśmy w drogę, zachowywałem się jak człowiek niezbyt dobrze obeznany z siodłem. To potwierdzało jeszcze bardziej ich wątpliwości i zaczęli po cichu wymieniać zdania pod moim adresem, obserwując mnie przy tym bacznie.

Gdybym im pokazał sztucer Henry’ego, nastroje zmieniły by się od razu. Bawiło mniejednak, że się z mego powodu niepokoją i zaczynają żałować propozycji wspólnej jazdy.

Przed wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg na skraj u lasu. Nie-bezpieczeństwo, grożące ze strony Komanczów, wymagało wystawie-nia warty. Zwróciłem ich uwagę, by ustalili porządek czuwania. Od-powiedzieli, że mogę spać spokojnie przez całą noc, gdyż rozdzielą warty między siebie. Wskazywało to, że nieufność ich względem mnie wzrosła. W innych okolicznościach byłbym im dał dowód, że jestem istotnie tym, kim się mienię; jednak podczas ostatnich kilku nocy, ze względu na konieczność baczenia na wroga, nie spałem prawie zupeł-nie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.  Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver Creek dzieliły nas cztery godzi-ny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.

Po jakichś dwóch godzinach, gdy znaleźliśmy się na małej, otwartej sawannie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:

- Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały.

Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indianami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?

- Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym,

- odparł Tim.

- Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przybywa i czy natrafił na ślady Komanczów. Zboczmy w jego stronę!

Jeździec zobaczył, że ruszyliśmy ku niemu. Gdyby zboczył jeszcze bardziej, obudził by w nas tylko większe podej rzenie. Poszedł więc po rozum do głowy i ruszył w naszą stronę.

Po niedługiej chwili ujrzałem, że dosiada świetnego konia. Stwier-dziłem również ze zdumieniem, że koń ma typ uprzęży, zupełnie nieznany w Ameryce. Siodło i wędzidło przypominały kosztowne uprzęże perskie, zwane reszma. Imitacja była bardzo skromna i nie ulegało wątpliwości, że robił ją człowiek nie znający oryginału. Mimo to uderzył mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.  Jeździec, ubrany w strój strzelców Zachodu, był stuprocentowym Amerykaninem. Przez ramię zwisała strzelba, za pasem tkwił rewol-wer, nóż, i ... Nie chciałem uwierzyć własnym oczom, gdym ujrzał długi, perski handżar, którego trzon był wykładany srebrem. Skąd się ta broń wzięła u westmana?

Pozdrowił nas z ponurą miną i zatrzymał konia. Odpowiedziawszy na ukłon, Jim Snuffle rzekł:

- Czy pan weźmie nam za złe, jeśli zatrzymamy go na chwilę?

Komancze wyleźli ze swych nor, trzeba się więc mieć na baczności i zważać, czy w okolicy nie ma nieprzjaciół. Przybywa pan z nad Beaver Creek?

- Istotnie - odparł zapytany, wyprostowując swój długi tułów i potrząsając szerokimi ramionami. - Jeżeli chcecie się czegoś dowie-dzieć, śpieszcie się, gdyż nie mam czasu.

- Będę się streszczać. Jaką drogą pan jechał po tamtej stronie Creek?

- Ruszyłem od Antelope Buttes.

- Natrafił pan na ślady Komanczów?

- Nie.

- Czy po tamtej stronie doszło już do starcia?

- Nic o tym nie słyszałem. Czy to już wszystko? Śpieszno mi, panowie!

- Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpują sprawę. Dziękuję, sir i życzę szczęśliwej podróży!

Obaj bracia byli zadowoleni z relacji nieznajomego. Nie mogłem tego powiedzieć o sobie. Poza obcą uprzężą i handżarem zaniepokoił mnie wielki pośpiech przybysza. Wydawało mi się rzeczą niepra-wdopodobną, by sam przybył z Antelope Buttes. Gdy więc chciał ruszyć w dalszą drogę, podjechałem doń i rzekłem:

- Jeszcze chwilę, sir! Cóż za dziwna uprząż zdobi tego konia?

Nigdy na Zachodzie takiej nie widziałem.

- To nie pana sprawa - burknął brutalnie, usiłując mnie wyminąć.

Nie ustępowałem jednak z drogi. Ciągnąłem dalej:

- Racja, nic mi do tego. Ale jestem człowiekiem ciekawym i chciałbym wiedzieć.

- Ustąp pan z drogi! - fuknął. - To uprząż meksykańska! No, a teraz jedź do wszystkich diabłów!

Spiął konia, aby zatoczyć dookoła mnie łuk. Dałem koniowi ostrogi i znów znalazłem się obok niego.

- Mylisz się, sir. Nie jest to uprząż meksykańska, lecz perska. Czy wolno spytać skąd pochodzi egzotyczny sztylet, który tkwi za pasem pana?

- Nie, o to pytać nie wolno. Jakim prawem ...

Nie dokończył, gdyż Jim wtrącił z niechęcią:

- Co też panu strzeliło do głowy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszczę do bójki bez powodu.

Nie zwracając na te słowa uwagi, rzekłem do nieznajomego:

- Ten sztylet to po prostu perski handżar. Żądam wyjaśnienia, skąd pochodzi. Wierzchowiec, którego pan dosiada, jest obcą włas-nością.

- Jak śmiesz mnie posądzać o kradzież? - ryknął. - Chcesz, żebym ci wpakował kulkę w łeb?

- Do tego nie dojdzie - odparłem z całym spokojem. - Zechciej się pan przyjrzeć swoim butom i ostrogom. Czy harmonizują z oriental-nymi strzemionami? Kofi nie jest pana własnością. Komuś go ukradł?

- Odpowiem ci na to kulą, kanalio!

Wyrwał rewolwer żza pasa. Zanim zdążył wziąć mnie na cel, wy-mierzyłem w jego skrofi cios tak potężny, że wypuścił lejce i zwalił się z konia. Zeskoczyłem ze swego wierzchowca, aby zrewidować jego kieszenie. Widząc to, Jim Snuffle również zsiadł z konia, podbiegł chwytając mnie za ramię, zawołał:

- Na Boga, człowieku, zachowujesz się jak zwyczajny zbój! Jeśli nie zostawisz tego podróżnego w spokoju, walnę pana kolbą w łeb.  Nie wiem, czy był gotów wykonać swój zamiar. Dość, że odsunąłem go od siebie gwałtownym ruchem i oświadczyłem kategorycznie:

- Pięść moja działa sprawniej, niż pana kolba, mister Snuffle. Old Shatterand nie jest zbójem, ale nie jest również tak lekkomyślnym młokosem, jak pan. Jeśli będziecie mi przeszkadzali, powalę was na ziemię tak samo, jak tego kłamcę.

- Ależ ... - powiedział zbity z tropu - przecież on nie wyrządził panu żadnej krzywdy!

- Dowiodę wam, że wyrządził krzywdę innym.

Pochyliłem się powtórnie i opróżniłem kieszenie nieznajomego, który nie odzyskał jeszcze przytomności. Nie znalazłem w nich nic 19 podejrzanego. Poczciwy Jim zwrócił się więc do mnie z wyrzutem:

- Pomyliłeś się sir, nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi się rzucać na człowieka, jak dzikie zwierzę, jeżeli ...

- Proszę, nie unoś się, sir! - przerwałem. - Zawartość kieszeni dowodzi jedynie, że jest westmanem, natomiast nie wynika stąd, że koń do niego należy. Zobaczymy, co się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin