Martel - Życie Pi.rtf

(792 KB) Pobierz


 

Uuk Quality Books

 

 

Yann Martel

Życie Pi

 

Przekład: Zbigniew Batko
Tytuł oryginału: Life of Pi
Data wydania: 2003 r.
Data wydania oryginalnego: 2001 r.
Nagroda Bookera 2002


CZĘŚĆ PIERWSZA Toronto i Puttuczczeri

CZĘŚĆ DRUGA Ocean Spokojny

CZĘŚĆ TRZECIA Lecznica Benito Juáreza, Tomatlán, Meksyk

 


OD AUTORA

Ta książka powstała w czasie, kiedy dręczył mnie głód. Spróbuję to wyjaśnić. Wiosną 1996 roku ukazała się w Kanadzie moja druga powieść. Nie odniosła sukcesu. Krytyka była albo zdezorientowana, albo wyrażała swą dezaprobatę w formie zdawkowych pochwał. Czytelnicy zupełnie zignorowali książkę. Nie pomógł mi też promocyjny cyrk, pomimo podejmowanych przeze mnie prób wcielenia się w rolę klauna bądź akrobaty. Książka po prostu nie zaistniała. Stała na półkach księgarń wśród innych, ustawionych w szeregu niczym wyrostki przed meczem baseballu lub piłki nożnej, i była jak niezdarny słabeusz, którego nikt nie chce mieć w swojej drużynie. Znikła z pola widzenia szybko i po cichu.

Jej fiasko nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Zabrałem się już do pisania kolejnej powieści, której akcja miała się rozgrywać w Portugalii w 1939 roku. Tyle że ogarnęło mnie zniecierpliwienie. I nie miałem pieniędzy.

Poleciałem więc do Bombaju. Nie jest to, wbrew pozorom, takie nielogiczne, jeśli wziąć pod uwagę trzy sprawy: że asceza bytowania w Indiach nauczy cierpliwości każdego, że nawet małe pieniądze mogą tam wiele załatwić i że powieść rozgrywająca się w Portugalii w 1939 roku nie musi mieć wiele wspólnego z Portugalią i 1939 rokiem.

Byłem już wcześniej w Indiach, na północy; spędziłem tam pięć miesięcy. Przybyłem wtedy na ten subkontynent kompletnie nieprzygotowany. Właściwie całe moje przygotowanie ograniczało się do jednego słowa. Kiedy powiedziałem o planowanej podróży znajomemu, który znał dobrze ten kraj, zauważył zdawkowo: „Mówią tam zabawną angielszczyzną. Lubią na przykład takie słowa, jak »oszkapić«„. Przypomniałem to sobie kiedy samolot podchodził do lądowania w Delhi. A zatem słowo „oszkapić” było całym wyposażeniem, z jakim wkroczyłem w bogatą, hałaśliwą, dynamiczną i szaloną rzeczywistość Indii. Używałem go od czasu do czasu i muszę przyznać, że dobrze mi służyło. Na jednej stacji kolejowej powiedziałem kiedyś do kasjera: „Nie sądziłem, że bilety będą tak drogie. Nie próbuje mnie pan chyba oszkapić?”. Uśmiechnął się i odpowiedział śpiewnie: „Nie, sir. Absolutnie nie zamierzam pana oszkapić. Podałem panu oficjalną cenę”.

Podczas powtórnego pobytu w Indiach wiedziałem już lepiej, czego się spodziewać, wiedziałem też, czego chcę. Postanowiłem, że zainstaluję się w jakimś górskim kurorcie i napiszę swoją powieść. Widziałem oczyma wyobraźni, jak siedzę na wielkiej werandzie, przy stole, na którym leżą notatki i stoi filiżanka parującej herbaty. U moich stóp zielone wzgórza spowite gęstą mgłą, w uszach rozbrzmiewają przenikliwe wrzaski małp. Pogoda jest w sam raz, wystarczy cienki sweterek rano i wieczorami i koszula z krótkim rękawem w ciągu dnia. W takiej scenerii, z piórem w dłoni, zacznę przeobrażać Portugalię w literacką fikcję, by dotrzeć do wyższej prawdy. Bo czyż pisanie powieści nie polega na selektywnym przetwarzaniu rzeczywistości? Na takim jej przekształcaniu, które wydobędzie samą jej esencję? Po co miałbym jechać w tym celu do Portugalii?

Właścicielka pensjonatu opowie mi o walce Indusów o wyzwolenie spod brytyjskiej dominacji. Będziemy uzgadniać mój jadłospis na następny dzień. Po wykonaniu dziennej normy będę się przechadzał po wzgórzach wśród plantacji herbaty.

Niestety, moja powieść stękała, kaszlała i w końcu zdechła. Dokonała żywota w Matheranie, małej, położonej niedaleko od Bombaju miejscowości wśród wzgórz, z małpami, ale bez herbacianych plantacji. Moja porażka była typowa dla ambitnych pisarzy. Człowiek ma dobry temat i nie najgorszy styl. Postacie są tak krwiste, że brakuje im tylko świadectw urodzenia. Obmyślona dla nich fabuła jest wspaniała - prosta i jednocześnie frapująca. Autor zebrał stosowną dokumentację, ponotował sobie fakty - historyczne, społeczne, informacje o klimacie, kulinaria - które powinny nadać całej historii piętno autentyzmu. Dialog toczy się wartko, napięcie takie, że aż trzeszczy. Opisy wprost kipią od barwnych, wyrazistych szczegółów i kontrastowych zestawień. Rzecz powinna wyjść naprawdę wspaniale. Ale to wszystko nie zdaje się na nic. Wbrew tej oczywistej, świetlanej i obiecującej perspektywie przychodzą takie momenty, kiedy autor uświadamia sobie, że ten beznamiętny wewnętrzny głosik, który go przez cały czas prześladował, mówi straszną prawdę: nic z tego nie będzie. Brakuje pewnego ważnego elementu, owej iskry, która ożywia prawdziwą historię, bez względu na to, czy sama ta historia lub jej tworzywo są właściwe. Problem w tym, że rzecz jest emocjonalnie martwa. Takie odkrycie może naprawdę złamać w człowieku ducha. I pozostawia bolesne uczucie, które można porównać do głodu.

Z Matheranu wysłałem notatki do mojej nieudanej powieści na fikcyjny adres gdzieś na Syberii, podając adres zwrotny, również fikcyjny, w Boliwii. Kiedy już urzędnik na poczcie przybił stempel i wrzucił kopertę do przegródki, usiadłem, przygnębiony i zniechęcony, i zadałem sobie pytanie: „I co teraz, panie Tołstoj? Jaki masz kolejny świetny pomysł na życie?”.

Miałem jeszcze trochę pieniędzy i wciąż mnie nosiło. Wstałem i wyszedłem z poczty z postanowieniem, że spenetruję południowe regiony Indii.

Tym, którzy mnie pytają, czym się zajmuję, chciałbym odpowiadać, że jestem doktorem, ponieważ lekarze są współczesnymi dostarczycielami cudów i magii. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdybyśmy, jadąc autobusem, rozbili się za następnym zakrętem i gdyby oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę, wyjaśniłbym wśród krzyków i jęków ofiar, że jestem doktorem praw. A gdyby w tej sytuacji poprosili mnie o pomoc w uzyskaniu odszkodowań na drodze prawnej, musiałbym wyznać, że tak właściwie to jestem magistrem filozofii, jeśliby zaś domagali się głośno, żebym wyjaśnił sens tej tragedii w kategoriach filozoficznych, musiałbym przyznać, że nawet nie zajrzałem do Kierkegaarda, i tak dalej, i tak dalej. Wobec tego wolałem się trzymać szarej - i kalekiej - prawdy.

Od czasu do czasu spotykałem się z reakcją: „Jesteś pisarzem? Naprawdę? Mam dla ciebie świetną historię”. Najczęściej historie te były zaledwie anegdotami, którym brakowało oddechu i tak zwanego mięsa.

Dotarłem do Puttuczczeri, położonego na południe od Madrasu na wybrzeżu Tamilnadu ośrodka administracyjnego małego autonomicznego terytorium o tej samej nazwie. Pod względem obszaru i liczby mieszkańców jest to mało znacząca część Indii - w porównaniu z nią kanadyjska Wyspa Księcia Edwarda to prawdziwy gigant - ale bieg historii sprawił, że ów skrawek ziemi odłączył się od reszty. Bo Puttuczczeri było kiedyś stolicą tego najskromniejszego z imperiów kolonialnych, jakim były Indie Francuskie. Francuzi chcieli rywalizować z Anglikami, i to bardzo, ale jedyne, co zdołali sobie wykroić, to panowanie w kilku małych portach. Trzymali się ich przez blisko trzysta lat. Opuścili Puttuczczeri w 1954 roku, pozostawiając po sobie piękne białe budynki, szerokie prostopadłe względem siebie ulice razem z nazwami, takimi jak rue de la Marine czy rue Saint-Louis, oraz képis, czapki policjantów.

Pewnego dnia wstąpiłem do Kawiarni Indyjskiej przy ulicy Nehru. Jest to jedna wielka, wysoka sala o zielonych ścianach. Pod sufitem wirują wentylatory, wprawiając w ruch gorące, parne powietrze. Sala jest zastawiona identycznymi kwadratowymi stolikami z kompletem czterech krzeseł przy każdym. Siada się tam, gdzie wolne miejsce, często przysiadając się do nieznajomych. Kawa jest tu dobra, serwują też francuskie grzanki. Łatwo poza tym nawiązać rozmowę. I właśnie tego dnia zagadnął mnie jakiś czerstwy i bystrooki starszy pan z grzywą białych jak śnieg włosów. Potwierdziłem, że w Kanadzie jest surowy klimat i że w niektórych prowincjach mówi się po francusku, powiedziałem mu też, że lubię Indie, i tak dalej - jednym słowem, ucięliśmy sobie pogawędkę typową dla ciekawego świata Indusa i zagranicznego turysty. Na informację o tym, czym się zajmuję, zareagował, otwierając szeroko oczy i kiwając z aprobatą głową. Zrobiło się późno. Podniosłem rękę, żeby zwrócić uwagę kelnera.

I wtedy starszy pan powiedział: „Znam pewną historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga”.

Opuściłem rękę. Byłem jednak ostrożny. Czyżby pukał do mych drzwi świadek Jehowy?

- Czy pańska historia rozgrywa się dwa tysiące lat temu w odległym zakątku imperium rzymskiego? - zapytałem.

- Nie.

Może to jakiś islamski ewangelista?

- Czy nie chodzi wobec tego o siódmy wiek i Arabię?

- Nie, nie. Wszystko zaczęło się tutaj, w Puttuczczeri, kilka lat temu, i skończyło, o czym informuję z prawdziwą przyjemnością, w pańskim kraju.

- I ta historia ma sprawić, że uwierzę w Boga?

- Tak.

- To będzie trudne.

- Nie tak trudne, żeby było niewykonalne.

Zjawił się kelner. Zawahałem się, po czym zamówiłem dwie kawy. Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie. Starszy pan nazywał się Francis Adirubasamy.

- Niech pan mi opowie tę historię - poprosiłem.

- Ale musi pan słuchać uważnie - odparł.

- Dobrze.

Wyjąłem pióro i notes.

- Proszę mi powiedzieć, czy był pan kiedyś w ogrodzie botanicznym? - zaczął.

- Byłem, nawet wczoraj.

- Zauważył pan tory kolejki dla dzieci?

- Owszem.

- Kolejka wciąż jeszcze kursuje, w niedziele, ku uciesze dzieci. Ale kiedyś jeździła codziennie, dwa razy na godzinę. A czy zauważył pan nazwy stacji?

- Jedna nazywa się Roseville. Jest tuż przy ogrodzie różanym.

- Zgadza się. A druga?

- Nie pamiętam.

- Bo zdjęli tablicę. Kiedyś nazywała się Zootown. Kolejka miała dwa przystanki: Roseville i Zootown. Bo kiedyś w ogrodzie botanicznym w Puttuczczeri było zoo.

On opowiadał, a ja notowałem sobie różne szczegóły.

- Musi pan z nim porozmawiać - rzekł wreszcie, mając na myśli głównego bohatera opowieści. - Znałem go bardzo dobrze. Teraz to dorosły mężczyzna. Musi pan go o wszystko dokładnie wypytać.

Później, już w Toronto, odszukałem mojego przyszłego głównego bohatera w dziewięciu kolumnach Patelów, które znalazłem w książce telefonicznej. Z bijącym sercem wykręcałem jego numer. Głos, który mi odpowiedział, miał hinduski akcent, nieznaczny, ale jednak wyczuwalny, jak nikły ślad kadzidełka w powietrzu. „To bardzo stara historia”, powiedział. A jednak zgodził się spotkać ze mną. Spotykaliśmy się potem wielokrotnie. Pokazał mi dziennik, który prowadził wtedy, przed laty. Pokazał mi też pożółkłe wycinki z gazet, dzięki którym stał się na krótko sławny. Opowiedział mi całą swoją historię, ja zaś przez cały czas skrzętnie notowałem. Po prawie roku starań i przezwyciężeniu wielu trudności dostałem taśmę i raport z japońskiego Ministerstwa Transportu. Właśnie to nagranie przesłuchując, doszedłem do wniosku, że pan Adirubasamy miał rację - że istotnie jest to historia, dzięki której można uwierzyć w Boga.

Wydawało mi się czymś naturalnym, że historia pana Patela powinna być opowiedziana przede wszystkim w pierwszej osobie - jego głosem i tak, jak on ją widział. Wszelkie niedokładności czy pomyłki pochodzą ode mnie.

Winien jestem podziękowania kilku osobom. Najwięcej zawdzięczam oczywiście bohaterowi powieści; moja wdzięczność dla pana Patela jest tak bezgraniczna, jak Ocean Spokojny. Mam nadzieję, że sposób, w jaki opowiedziałem jego historię, nie rozczarował go. Muszę też podziękować za pierwszy impuls do napisania tej książki panu Francisowi Adirubasamy. Za pomoc w jej ukończeniu wdzięczny jestem trzem reprezentującym najwyższy profesjonalizm urzędnikom: panu Kazuhiko Odzie, obecnie pracownikowi japońskiej ambasady w Ottawie, panu Hiroshi Watanabe z Oika Shipping Company, a zwłaszcza panu Tomohiro Okamoto, dziś emerytowanemu urzędnikowi japońskiego Ministerstwa Transportu. Jeśli chodzi o tchnienie życia, to książce przysłużył się bardzo pan Moacyr Scliar. Wreszcie na końcu chciałbym wyrazić szczerą wdzięczność wspaniałej instytucji, jaką jest Canada Council for the Arts, bez której wsparcia finansowego nie mógłbym ukończyć tej historii, niemającej nic wspólnego z Portugalią 1939 roku. Jeśli my, obywatele, nie będziemy wspierać naszych artystów, złożymy naszą wyobraźnię na ołtarzu topornego realizmu, a to oznacza utratę wiary i pogrążenie się w jałowych snach.

 


CZĘŚĆ PIERWSZA
Toronto i Puttuczczeri


ROZDZIAŁ 1

Cierpienie pozostawiło po sobie osad smutku i przygnębienia.

Dzięki studiom i regularnym, starannym praktykom religijnym z wolna odzyskałem chęć do życia. Niektórzy uważali moją konsekwencję w tym zakresie za dziwactwo. Po roku nauki w szkole średniej podjąłem studia na uniwersytecie w Toronto i uzyskałem dyplom w dwóch dziedzinach, religioznawstwa i zoologii. Napisana na czwartym roku praca magisterska z religioznawstwa dotyczyła pewnych aspektów teorii kosmogonii Izaaka Lurii, wielkiego szesnastowiecznego kabalisty z Safedu. Praca z zoologii była natomiast analizą funkcji tarczycy leniwca trójpalczastego. Wybrałem akurat to zwierzę dlatego, że jego usposobienie - spokojne, łagodne i introspektywne - wpływało kojąco na moją udręczoną psychikę.

Leniwce dzielą się na dwupalczaste i trójpalczaste, co rozpoznaje się po przednich łapach tych zwierząt, jako że tylne kończyny wszystkich leniwców mają po trzy pazury. Miałem to wielkie szczęście, że dane mi było studiować życie i obyczaje leniwców trójpalczastych in situ, w równikowych dżunglach Brazylii. Leniwiec to zwierzę szalenie intrygujące, jego jedynym autentycznym nawykiem jest bierność. Śpi lub odpoczywa przeciętnie dwadzieścia godzin na dobę. Nasz zespól badawczy poddał testom pięć dzikich leniwców trójpalczastych, umieszczając im na głowach wczesnym wieczorem, kiedy zasypiały, czerwone plastikowe miseczki z wodą. Miseczki te tkwiły na głowach leniwców do późnych godzin rannych następnego dnia, tyle tylko, że w wodzie roiło się od insektów. Leniwiec wykazuje największą aktywność o zachodzie słońca, przy czym słowo „aktywność” oznacza tu tylko pewne nieznaczne ożywienie. Zwierzę przemieszcza się wtedy wzdłuż gałęzi drzewa z prędkością jakichś czterystu metrów na godzinę, zwieszając się w charakterystyczny sposób głową w dół. Na ziemi leniwiec porusza się od drzewa do drzewa w tempie dwustu pięćdziesięciu metrów na godzinę, i to tylko wtedy, kiedy ma jakąś motywację; jest to prędkość czterysta czterdzieści razy mniejsza od prędkości ożywionego konkretną motywacją geparda. Leniwiec pozbawiony jakichkolwiek bodźców pokonuje dystans czterech-pięciu metrów w godzinę.

Leniwiec trójpalczasty jest słabo obeznany ze światem zewnętrznym. W skali od dwóch do dziesięciu, gdzie dwa oznacza nieprzeciętną tępotę, a dziesięć wyjątkową bystrość, Beebe (1926) daje leniwcowi ocenę dwa za zmysł smaku, dotyku i wzroku oraz trzy za węch. Jeśli natrafimy w dżungli na śpiącego leniwca trójpalczastego, powinny wystarczyć dwa-trzy szturchańce, żeby go obudzić, kiedy się jednak ocknie, będzie się nieprzytomnie rozglądał na wszystkie strony i nawet nie spojrzy na tego, kto go obudził. Nie jest sprawą jasną, po co się w ogóle rozgląda, ponieważ leniwce postrzegają wszelkie obiekty jako zamazaną plamę. Co do słuchu, leniwiec jest nie tyle przygłuchy, ile zupełnie niezainteresowany dźwiękami. Beebe pisze, że karabinowa palba w pobliżu śpiących lub żerujących leniwców nie wywołuje żadnej gwałtowniejszej reakcji. Nieco lepszego węchu leniwca także nie należy przeceniać. Potrafi on rzekomo wyczuć węchem przegniłą gałąź i unikać jej, ale u Bullocka (1968) czytamy, że przypadki, kiedy leniwiec spada na ziemię, włażąc na taką gałąź, są „nader częste”.

Tu zapytacie pewnie, w jaki sposób udaje się temu zwierzęciu przeżyć.

Otóż udaje mu się to właśnie dzięki jego ociężałości. Senność i gnuśność pozwala mu ustrzec się ryzyka, sprawia, że leniwiec trzyma się z dala od jaguarów, ocelotów, harpii i anakond. Jego sierść pokrywają glony, które są brunatne w porze suszy i zielone w porze deszczów, a zatem zwierzęta te wtapiają się w tło mchów i listowia, upodabniając się do kopca białych mrówek, do gniazda wiewiórek albo po prostu do kawałka pnia.

Leniwiec trójpalczasty wiedzie spokojny żywot wegetarianina w idealnej harmonii ze środowiskiem naturalnym. „Na jego obliczu gości nieustannie dobrotliwy uśmiech”, pisze Tirler (1966). Widziałem ten uśmiech na własne oczy. Nie jestem bynajmniej skłonny przypisywać zwierzętom ludzkich cech i emocji, ale wielokrotnie w ciągu miesiąca spędzonego w Brazylii, przypatrując się wypoczywającym leniwcom, odnosiłem wrażenie, że patrzę na wiszącego do góry nogami jogina pogrążonego w medytacji lub pustelnika zatopionego w modlitwie, a w każdym razie na rozumną istotę, której bogate życie wewnętrzne jest niedostępne dla naukowców z całym ich oprzyrządowaniem.

Czasami obie moje specjalności ulegały kontaminacji. Niektórzy moi koledzy z religioznawstwa - nieumiejący zliczyć do pięciu zagubieni agnostycy urzeczeni racjonalnym rozumowaniem, tym tombakiem, który uchodzi powszechnie za szlachetny kruszec mądrości - przypominali mi te leniwce trójpalczaste, a same leniwce trójpalczaste, owe piękne przykłady cudu życia, przypominały mi o Bogu.

Nigdy nie miałem problemów z kolegami naukowcami. Naukowcy są przyjaznymi ludźmi, ateistami, ciężko pracującymi i popijającymi piwko facetami, których umysł - kiedy nie zajmują się nauką - pochłonięty jest seksem, szachami i baseballem. Należałem do bardzo dobrych studentów, jeśli mogę tak powiedzieć sam o sobie. Przez cztery kolejne lata byłem w college’u prymusem. Dostałem wszelkie możliwe nagrody i odznaczenia przyznawane przez Wydział Zoologii. Jeśli nie dostałem ich z Wydziału Religioznawstwa, to tylko dlatego, że tu nie przyznawano studentom żadnych wyróżnień (wiadomo przecież, ze nagrodami na tego rodzaju studiach nie rządzą śmiertelnicy). Dostałbym też Akademicki Medal Gubernatora, najwyższe przyznawane przez uniwersytet w Toronto odznaczenie, którym poszczycić się może spora liczba znamienitych Kanadyjczyków, gdyby nie pewien mięsożerny, rumiany młodzian z karkiem jak pień drzewa i męcząco pogodnym usposobieniem.

Wciąż to dość boleśnie przeżywam. Kiedy się wiele w życiu wycierpiało, każde dodatkowe cierpienie jest jednocześnie i czymś nie do zniesienia, i błahostką. Moje życie przypomina motyw memento mori z jakiegoś europejskiego obrazu: mam zawsze pod ręką szczerzącą zęby czaszkę, która przypomina mi o marności ludzkich ambicji. Wykrzywiam się do tej czaszki. Patrzę na nią i mówię: „Wybrałaś nie tego faceta. Może ty nie wierzysz w życie, ale ja nie wierzę w śmierć. Spadaj!”. Czaszka uśmiecha się szyderczo i przysuwa się jeszcze bliżej, ale to nie jest dla mnie żadną niespodzianką.

Powodem, dla którego śmierć tak mocno trzyma się życia, nie jest biologiczna konieczność, lecz zawiść. Życie jest tak piękne, że śmierć się w nim zakochała zazdrosną, zaborczą miłością, która zagarnia wszystko, co się da. Ale życie przeskakuje lekko nad niebytem, gubiąc po drodze tylko parę drobiazgów bez znaczenia, a przygnębienie jest niczym więcej, jak przelotnym cieniem chmury. Ów rumiany młodzian zyskał zatem przychylność komitetu stypendialnego. Kocham go i mam nadzieję, że jego pobyt w Oksfordzie jest dlań owocnym doświadczeniem. Jeśli Lakszmi, bogini szczęścia i bogactwa, obdarzy mnie pewnego dnia hojnie swymi łaskami, Oksford będzie - po Mekce, Waranasi, Jerozolimie i Paryżu - na piątym miejscu wśród miast, które chciałbym odwiedzić, nim odejdę na zawsze.

O swojej pracy nie mam nic do powiedzenia oprócz tego, że krawat to pętla (choć można powiedzieć, że bywa też odwrotnie) - jeśli człowiek nie będzie ostrożny, może na nim zawisnąć.

Kocham Kanadę. Brakuje mi upałów Indii, tamtejszych potraw, jaszczurek na ścianach, hinduskich musicali na srebrnym ekranie, krów wędrujących po ulicach, kraczących kruków, nawet sporów podczas meczów krykieta, ale kocham Kanadę, ten wielki, zdecydowanie zbyt zimny kraj, zamieszkany przez wrażliwych, inteligentnych, źle uczesanych i źle ostrzyżonych ludzi. W każdym razie nie mam po co wracać do Puttuczczeri.

Richard Parker jest cały czas ze mną. Nigdy go nie zapomniałem. Czy mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że za nim tęsknię? O, tak. Tęsknię za nim. Wciąż pojawia się w moich snach. Są to przeważnie koszmary, ale koszmary pełne miłości. Taka już dziwna natura ludzkiego serca. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak mógł mnie opuścić tak bezceremonialnie, bez żadnego pożegnania, bez obejrzenia się choćby raz za siebie. Ten ból tkwi w moim sercu jak sztylet.

Lekarze i pielęgniarki w szpitalu w Meksyku byli dla mnie niewiarygodnie mili. Pacjenci też. Chorzy na raka, ofiary wypadków samochodowych, kiedy tylko usłyszeli moją historię, kuśtykali lub przyjeżdżali na wózkach, żeby mnie zobaczyć. Razem z rodzinami, mimo że nikt z nich nie mówił po angielsku, a ja nie rozumiałem hiszpańskiego. Uśmiechali się do mnie, ściskali mi dłoń, głaskali mnie po głowie, zostawiali na łóżku drobne upominki, coś do jedzenia, coś z garderoby. Przyprawiali mnie o ataki niepohamowanego śmiechu lub płaczu.

Po kilku dniach mogłem już stanąć, a nawet zrobić dwa-trzy kroki pomimo zawrotów głowy i ogólnego osłabienia. Badania wykazały, że mam anemię i że poziom sodu we krwi jest bardzo wysoki, a potasu niski. Moje ciało zatrzymywało płyny i strasznie puchły mi nogi. Wyglądałem tak, jakby przeszczepili mi nogi słonia. Mój mocz miał ciemnożółty, prawie brunatny kolor. Mniej więcej po tygodniu mogłem już chodzić prawie normalnie i w butach, choć niezasznurowanych. Wygoiła się też skóra, choć na ramionach i plecach pozostały blizny.

Kiedy po raz pierwszy odkręciłem kurek, hałaśliwy, marnotrawny, niesamowicie obfity strumień wody przyprawił mnie o taki szok, że zacząłem bełkotać, ugięły się pode mną nogi i zemdlałem, osuwając się w ramiona pielęgniarki.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do indyjskiej restauracji w Kanadzie, zacząłem jeść palcami. Kelner popatrzył na mnie krytycznie i powiedział: „Pewnie dopiero co pan przyjechał, co?”. Zbladłem. Moje palce, które jeszcze przed sekundą zastępowały mi kubki smakowe badające potrawę, zanim trafi do ust, stały się pod jego spojrzeniem brudne. Znieruchomiały jak przestępcy przyłapani na gorącym uczynku. Nie odważyłem się ich oblizać. Z poczuciem winy wytarłem je w serwetkę. Kelner nie miał pojęcia, jak głęboko zraniły mnie jego słowa. Były jak gwoździe wbijane w moje ciało. Sięgnąłem po nóż i widelec. Rzadko posługiwałem się sztućcami. Ręce mi się trzęsły. Mój sambar całkiem stracił smak.

 

 


ROZDZIAŁ 2

Mieszka w Scarborough. Jest niski, szczupły, ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt. Czarne włosy, czarne oczy. Siwieje na skroniach. Nie przekroczył czterdziestki. Przyjemna dla oka kawowa karnacja. Jest ciepła jesień, ale on, idąc na kolację, wkłada obszerną zimową parkę z kapturem obszytym futrem. Twarz ma pełną wyrazu. Mówi szybko, żywo gestykuluje. Żadnego towarzyskiego ple-ple. Same konkrety.

 

 


ROZDZIAŁ 3

Moje imię pochodzi od nazwy kąpieliska, co jest bardzo dziwne, zważywszy, że moi rodzice nie przepadali za wodą. jednym z najwcześniejszych współpracowników ojca był Francis Adirubasamy. Zaprzyjaźnił się z naszą rodziną. Nazywałem go Mamaji (mama to po tamilsku wujek, a ji jest przyrostkiem używanym w Indiach do wyrażania szacunku i ciepłych uczuć). W młodości, na długo przed moimi narodzinami, był wyczynowym pływakiem, mistrzem całych Indii Południowych. Był do tego stworzony. Mój brat Ravi opowiadał mi kiedyś, że kiedy Mamaji się rodził, chciał nadal oddychać wodą, i lekarz, żeby go ratować, złapał go za nogi i zaczął wywijać nim nad głową.

- I to pomogło! - powiedział Ravi, wymachując gwałtownie ręką. - Odkaszlnął, wykrztusił wodę i zaczął oddychać powietrzem, ale jednocześnie cała jego masa i krew przesunęły się jak gdyby w górę i dlatego właśnie ma taką potężną klatkę piersiową i takie chude nogi.

Wierzyłem mu. (Ravi był bezlitosnym prowokatorem. Kiedy po raz pierwszy nazwał Mamajiego „Panem Rybą”, podłożyłem mu w łóżku skórkę od banana). Nawet po sześćdziesiątce, kiedy Mamaji lekko się zgarbił i po latach „kontrpołożniczej grawitacji” jego masa zaczęła jakby obsuwać się w dół, przepływał co rano trzydzieści razy basen w Aurobindo Aśram.

Próbował nauczyć pływać moich rodziców, ale nigdy nie udało mu się skłonić ich do czegoś więcej niż brodzenie w wodzie po kolana i wykonywanie groteskowych kolistych ruchów ramionami, co kiedy ćwiczyli żabkę, wyglądało tak, jakby przedzierali się przez dżunglę, rozgarniając wysokie trawy. Kiedy zaś był to kraul, miało się wrażenie, że zbiegają ze wzgórza, machając rękami jak wiatrak, żeby nie upaść. Ravi także nie przejawiał entuzjazmu dla pływania.

Żeby znaleźć chętnego i pilnego ucznia, Mamaji musiał czekać, aż na horyzoncie pojawię się ja. W dniu, w którym dojrzałem do nauki pływania - co, jak uświadomił mojej strapionej matce, nastąpiło w moje siódme urodziny - zabrał mnie nad morze, wyciągnął ręce ku wodzie i powiedział:

- To jest mój dar dla ciebie.

- A potem o mało cię nie utopił - stwierdziła później matka.

Pozostałem wierny mojemu „akwatycznemu” guru. Pod jego czujnym okiem kładłem się na piasku i zaczynałem wierzgać nogami i rozgarniać piach rękami, unosząc za każdym wymachem głowę dla zaczerpnięcia oddechu. Musiałem wyglądać jak rozpuszczony bachor, który dostał dziwacznego, rozgrywającego się w zwolnionym tempie napadu histerii. W wodzie, podtrzymywany przez nauczyciela, starałem się, jak mogłem, utrzymać się na powierzchni. Było to znacznie trudniejsze niż na plaży. Mamaji był jednak cierpliwy i potrafił zachęcić mnie do wysiłku.

Kiedy uznał, że poczyniłem wystarczająco duże postępy, wypięliśmy się na wrzaskliwych, biegających i chlapiących wodą plażowiczów, na błękitnozielony bezmiar oceanu i spienioną falę przyboju i udaliśmy się tam, gdzie czekał na nas regularny prostokąt o idealnie gładkiej powierzchni (oraz obowiązek wniesienia opłaty), czyli basen w aśramie.

Chodziłem tam z Mamajim trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, przez całe dzieciństwo; był to wczesnoporanny rytuał, odprawiany z regularnością rytmu uderzeń ramion w dobrze opanowanym kraulu. Zachowałem w żywej pamięci tego dystyngowanego starszego pana, rozbierającego się do naga obok mnie. Pamiętam, jak jego ciało wyłaniało się z wolna, w miarę jak odkładał pieczołowicie kolejne części garderoby, przy czym na samym końcu czynił zadość wymogom przyzwoitości, odwracając się lekko i wkładając wspaniałe zagraniczne kąpielówki. Potem prężył się jak struna i oto był gotowy. Uderzała w tym jakaś wzniosła prostota. Podporządkowanie się jego instrukcjom, które z czasem przeobrażały się w pływacką praktykę, wymagało morderczego wysiłku, ale towarzyszyła temu upajająca przyjemność wykonywania wymachów ramion z coraz większą łatwością i prędkością, raz za razem, aż do osiągnięcia stanu hipnotycznego transu, kiedy to woda zamieniała się z płynnego ołowiu w płynne światło.

Już z własnej inicjatywy, z poczuciem, że sięgam po zakazany owoc, wróciłem do morza, wabiony przez potężne fale, które rozbijały się o brzeg i spokorniałe, liżąc piasek, chwytały mnie niczym delikatne lassa, zarzucane na pełnego gotowości indyjskiego malca.

Moim prezentem urodzinowym dla Mamajiego - a miałem wtedy chyba trzynaście lat - było przepłynięcie sporego dystansu całkiem przyzwoitym motylkiem. Zakończyłem ten popis tak wyczerpany, że po wszystkim nie miałem nawet siły mu pomachać.

Oprócz samego pływania były też niekończące się o tym rozmowy, które uwielbiał ojciec. Im większy stawiał opór, jeśli chodziło o uprawianie tego sportu, tym bardziej go on fascynował. Gawędy o pływaniu stanowiły wytchnienie od codziennych rozmów związanych z prowadzeniem ogrodu zoologicznego. Zdecydowanie wolał wodę bez hipopotama od wody, w której tkwiło to zwierzę.

Mamaji, dzięki kolonialnej administracji, studiował dwa lata w Paryżu. Wspominał te studia jako najważniejszy okres w swoim życiu. Było to na początku lat trzydziestych, kiedy Francuzi próbowali jeszcze uczynić Puttuczczeri miastem galijskim w takim samym stopniu, w jakim Anglicy usiłowali uczynić całą resztę Indii brytyjską. Nie pamiętam dokładnie, co studiował Mamaji, przypuszczam, że coś co miało związek z handlem. Był świetnym gawędziarzem, ale zapomniał o swoich studiach i wieży Eiffla, o Luwrze, kafejkach i Polach Elizejskich. Wszystkie jego opowieści związane były z pływaniem i zawodami pływackimi. Był na przykład w Paryżu, otwarty w 1796 roku, najstarszy basen w mieście, Piscine Deligny, czyli wielka napełniona wodą barka przycumowana do Quai d’Orsay. Tam właśnie rozgrywano konkurencje pływackie podczas igrzysk olimpijskich w 1900 roku. Żaden z uzyskanych wtedy czasów nie został jednak uznany przez Międzynarodową Federację Pływacką, ponieważ basen był o sześć metrów za długi. Wypełniała go woda z Sekwany, niefiltrowana i niepodgrzewana. „Była zimna i brudna”, opowiadał Mamaji. „Przepływając przez cały Paryż, zdążyła się porząd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin