Joanna Kułakowska
Dziewczynka w czerwonym kapturku
- Babciu! - wykrzyknął Czerwony Kapturek.
- Jakie ty masz wielkie oczy!
- Żeby cię lepiej widzieć, mój Czerwony Kapturku - powiedział wilk spod pierzyny.
- Jakie ty masz wielkie zęby!
Bracia Grimm
„Czerwony Kapturek"
Od pamiętnego pożaru wszystko się zmieniło. Wioska do szczętu spłonęła i nigdy porządnie jej nie odbudowano. Johan wspominał jak przez mgłę, że kiedyś chałup było więcej. Maluchy taplały się w błocie, a starsze dzieciaki rozrabiały beztrosko, ile wlezie, dopóki rodzice nie złoili im dupska i nie zagnali do roboty. Pokrzykiwanie podczas wypasania gęsi i kóz, dzikie harce na obrzeżach boru... Wciąż pamiętał i tęsknił. Po pożarze wieś opustoszała. Większość rodzin spróbowała uciec, ale rodzice Johana zostali - nie chcieli iść na poniewierkę. Cieszył się z tego. Nie zamierzał opuszczać lasu. Gdy dorósł, zamieszkał z Inge i jakoś szło.
Wieś Morke była uboga. Ziemia nie należała do żyznych, mówiło się, że rodzi więcej kamieni niż plonów. Bywało więc i głodno, i chłodno, ale wtedy chodzili do lasu. Bór był łaskawy: obfitował w zające i sarny, raczył owocami runa. Pełen wszelakiego dobra nieraz pomagał przetrwać wieśniakom, lecz teraz lepiej nie kusić licha i trzymać się odeń z dala. Tylko głupcy czynili inaczej.
I on - Johan.
Potrząsnął głową i splunął pod nogi. Ślina z cichym plaśnięciem uderzyła w mętną powierzchnię kałuży. Z trudem wyrwał nogę z brunatnej mazi. Gdyby człek mógł żreć błoto, myślał ze złością, moglibyśmy się opchać po dziurki w nosie. Ruszył w kierunku nędznej chałupiny, w której gnieździł się wraz ze swoją kobietą i trójką bachorów. Trójką. Miał szczęście w nieszczęściu, umarło tylko dwoje. Innym wiodło się gorzej. Zeszłej zimy Wilfrid i Zoe stracili ostatniego synka. Zoe postradała rozum i poszła hen, precz, by ją wilcy zeżarli. Nie wróciła, a jej chłop zapił się na śmierć.
- Spać! Ale już! - warknął Johan szorstko, wchodząc do ciemnej izby. - Potem bede musiał siłą z wyra zwlekać!
Rejwach nie ustał. Hilda i Mark, wrzeszcząc i piszcząc, tarzali się po klepisku. Mała Dorotea darła się jeszcze głośniej, usiłując uniknąć kościstych ramion Inge. Matka próbowała utrzymać ją na kolanach i uczesać. Johan ogarnął to wzrokiem i przybrał groźny wyraz twarzy, pilnując, by zdradliwy uśmiech nie wymknął się spod gęstych, rudych wąsów.
- Mówię, kłaść się, smarki, bo pas pójdzie w ruch!
- Nuże! Na wyrko! - poparła go Inge. - O świtaniu na targ z ojcem ruszacie. Na czas zadków nie uniesiecie, to was ostawi i tyle z tego będzie.
Matczyna groźba poskutkowała lepiej niż wytarty ojcowski pas. Dzieciaki miały twarde grzbiety, a to ich pierwsza w życiu podróż. Potulnie wskoczyły pod koc. Na wierzch wystawały teraz jedynie umorusane nosy i potargane czupryny. Inge westchnęła. Nie mieli zbyt wiele do zaoferowania mieszkańcom Zurkachu, gdzie za dwa dni odbędzie się targ. Te trochę koziego sera i słodkich bulw starczy tylko na zakup nowej kapoty albo kilku motków wełny. To z powodu Hildy i Marka Johan pojedzie w daleką, niebezpieczną drogę. Dzieci powinny spróbować żyć gdzie indziej. Prawda, im tu nikt nie zostanie do pomocy, ale szkoda gadać. Może ktoś zechce pomocników do składu? Kto wie, co się zdarzy? Hilda jest niebrzydka i już całkiem duża... Na trzynasty rok jej idzie. Może i wpadnie komu w oko.
Raptem Dorotea wywinęła się zręcznie jak piskorz i klapnęła pupą na podłogę. Zerwała się zaraz i szczebiocząc radośnie, podbiegła do ojca. Grzebień zaplątany w złociste kudełki podskakiwał zabawnie. Johan roześmiał się i podniósł ją wysoko, a potem zakręcił w kółko. Dorotea piszczała z zachwytu. Nie była już tak szczęśliwa, gdy wespół z Inge usiłowali wydobyć grzebień. Bliźnięta chichotały złośliwie, obserwując zmagania. Kiedy w końcu ułożono ją obok rodzeństwa, Johan czuł się, jakby obszedł dziesięć razy Morke z worem kamieni na plecach. Przyjrzał się dzieciom i poczuł ukłucie w sercu. Starsze
- chude, piegowate rudzielce - jeżeli Światłość okaże łaskawość, długo z nimi nie zabawią. Będzie im lepiej, ale pewnikiem nigdy się nie zobaczą. Najmłodsza - żywa i śliczna - wprost nie mogli się nadziwić, skąd u nich taki cud. Bał się, że zgaśnie jak zdmuchnięty wiatrem płomyczek już następnej srogiej zimy. Jeżeli starsze znajdą żywicieli, to jest szansa, że nie... Pogłaskał jasną główkę. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że kogoś mu przypomina. Zmarszczył brwi. Dobrze wiedział kogo.
- Kogo tam licho niesie?! - warknął stary Otto. Walenie w drzwi ustało, lecz po chwili rozległo się natarczywe wołanie.
- No, toć ja!
- Co za ja?!
- Wilfrid! Syn Zygrfrida i Hany! Otwórzcie!
- Ot, durny łeb! Było tak od razu, a nie z gębą zawartą... - Otto powlókł się otworzyć, mamrocząc gniewnie.
Szczęknął odsuwany rygiel. Podmuch sprawił, że drzwi omal nie przygwoździły starca do ściany. Do środka, z wyciem wichru wtargnął tuman śniegu, a wraz z nim zziębnięty chłopak.
- Co tam? - spytał nieprzyjaźnie Otto.
Wilfrid nie odpowiedział. Szczękając zębami, rozcierał skostniałe dłonie. Stary pokręcił głową, z niesmakiem patrząc na kałużę rosnącą wokół butów gościa. Pchnął chłopaka w kierunku ławy i zamieszał zawartość wiszącego nad ogniem saganka. Po chwili wetknął w rękę Wilfrida parujący kubek. Chłopak skosztował posłusznie i krew odpłynęła mu z twarzy, zatrząsł się i rozpaczliwie zacharczał. Otto zachichotał. Po chwili gorzałka zmieszana z gęstą zupą spełniła zadanie, kolory wróciły na policzki chłopca.
- No i co? Lepiej? Co cię tu przygnało, dziecino, w taką zawieruchę?
- Wypadek - z trudem wyskrzeczał Wilfrid przez ściśnięte gardło.
Stary spoważniał.
- Jaki wypadek?
- Przy Zrośniętych Świerkach. Musi co, karoca kogoś znacznego
- chłopiec odzyskał mowę i zaczął trajkotać. - Jurgen poszedł za potrzebą, patrzy, a tam kunie lecą. Jurgen z babą tyż mają kunia i Johanowi rodzice tyż, ale nie takie piknę... No to nasadził z powrotem portki na zadek, a Marcie rzekł, co by do nas pędem przybiegła, i poszedł wedle śladów, zanim kurzawa zasypie. No i potem przygnał prosto do nas, a matuli od razu wetknął w ręce dzieciaka z głową rozbitą i powiedział, że reszta to ani chybi już trupy, bo...
- A co z tym dzieciakiem? - przerwał mu żywo Otto.
- A dzieciak to dziewusia malutka, pokancerowana, że strach, ale dycha całkiem rześko, w każdym razie wtedy dychała, no to ociec mnie kazał biec tu do was i na ratunek wzywać. Ale ta zamieć, taka straszna się zrobiła, że dwa razy drogę zmyliłem...
Otto zaklął szpetnie. Uwijał się jak w ukropie. Biegał po chałupie, szukając przydatnych rzeczy - czystego materiału, driakwi, pęków suszonych ziół, nici, no i oczywiście niezawodnej gorzałki.
Gdy dotarli do chałupy Zygfrida i Hany, wewnątrz zebrała się już hałastra krewnych i kumotrów. Tłoczyło się rodzeństwo Wilfrida z babami i chłopami, oprócz nich siedzieli: Jonas z Matyldą, ich najstarszy Johan oraz kuzynki Eva i Ana.
Johan, który uważał się za dorosłego, bo miał już całe osiem lat, patrzył z zazdrością na Wilfrida. Przecie równie dobrze to on mógł sprowadzić pomoc. Jednak zerknąwszy na starego Ottona, schował się za plecy matki. Dzieci bały się starucha jak ognia. Otto miał bielmo na oku i długą, siwą brodę. Szczerzył zęby i opowiadał historie o dzieciach nocy, które porywają dobrych ludzi do Otchłani. Twierdził, że tylko Święty Ogień, zesłany przez Światłość, albo Święty Promień Świtu mogą coś na to poradzić. Był dziwakiem mieszkającym poza Morke, nie ufał nikomu. Zawsze ryglował drzwi, co już było dziwaczne. Nikt w wiosce tego nie robił, bo i po co? Wszyscy przecież wiedzieli wszystko o wszystkim i wszystkim się dzielili. No, ale Otto nie był stąd. Johan podsłuchał kiedyś Evę i Anę, jak gwarzyły podczas prania. Otto przybył z Zurkachu, a w każdym razie jakiś czas tam mieszkał. Znał się na różnych rzeczach, zwłaszcza na leczeniuzwierząt i ludzi. Cenna to była umiejętność, dlatego wieśniacy woleli otwarcie na niego nie szemrać.
Stłoczeni w ciasnym wnętrzu ludzie usiłowali rozstąpić się przed starcem, aby dać dostęp do chorej. Staruch łypnął wściekle i ryknął:
- Won, hołota! Zadusicie bachora! Won!
Część zebranych wywiało z izby, jak za dmuchnięciem zaczarowanego wiatru. Jednak Hana, Matylda z ukrytym za spódnicą Johanem, Zygfrid, Jonas i Jurgen nazbyt byli przejęci, by przestraszyć się znachora, i zostali przy sienniku. Otto zbliżył się do dziecka. Dziewczynka leżała nieprzytomna, oddychała z trudem. Mokra szmata, którą przewiązano jej główkę, była czerwona od krwi. Zdjął łachman, odgarnął pokryte skrzepami, złociste pukle i przyjrzał się ranie. Musisz się cieszyć wyjątkową łaską Światłości, maleńka, pomyślał, wzdychając ciężko. Ale i tak dziw będzie, jeśli przeżyjesz.
- I co? I co? Powiedzcież coś, Otto... Dobrze będzie? - zniecierpliwiły się kobiety.
- Będzie, co ma być - skwitował znachor. - Ejże, baby, zamiast tu sterczeć, gęgać i gały wytrzeszczać, wody nanieście i to mi zagotujcie. - Wyciągnął z worka swoje zioła i wręczył Hanie. - A wy też tak po próżnicy ścian nie podpierajcie - spojrzał groźnie na mężczyzn. - Zygfrid, daj no brzytew.
- Brzytew?! - przestraszył się gospodarz. - Po co zara brzytew? Toć krwi wiela straciła, po co jeszcze upuszczać?
- Głupiś! - parsknął Otto. - Ot, rozumu mniej ma niż gęś, a gardłuje. Brzytew daj, bo kędziory trza ogolić. Jak niby ten czerep naprawię? No, dość gadania! Wynocha! A... I zanoście modły do Promienia Świtu, żeby jej zdrowie pomógł zwrócić.
Albo bezpiecznie powiódł w Światłość, dokończył w myślach. Nie wyglądało to dobrze.
- Jurgen - przypomniał sobie. - Wilfrid mówił, że to ty ją znalazłeś. W karocy... Co z innymi? Pewien jesteś, że trupy?
Młody mężczyzna w progu przestąpił niepewnie z nogi na nogę, mnąc w ręku futrzaną czapę.
- Pewien... Chyba. -Jakże to, chyba?!
Jeśli ten durny jełop zostawił tam kogo żywego w śniegu, to już i tak po nim, ale trudno, mus sprawdzić.
- Zabierz młodych i pędem do Zrośniętych Świerków! Jurgen znów przestąpił z nogi na nogę. Widać było, że nie
spieszno mu do śnieżnej zawieruchy szalejącej za ścianami.
- Otto... Za wiela to ja tam i nie wiem... Ale jeśli woźnica ma łeb nie w tą stronę, co trza, jedna baba z czerepem rozłupanym kiej by orzech, a druga przebita na wylot metalowym prętem, to cóżem miał myśleć?
Stary potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem.
- Mówię, bierz kogo i na miejsce co tchu gońcie. Nuże! Jurgen zamaszyście nasunął na oczy swoją czapę i wyszedł,
mamrocząc pod nosem. Po chwili Hana i Matylda przyniosły saganek parującej cieczy, a Zygfrid odnalazł brzytew. Dawno jej nie używał. Bo i po co? Na targ jeździł tylko trzy razy do roku. Komu tu się pokazywać?
*
0 Johanie wszyscy zapomnieli. Mały zaszył się w kącie i obserwował z zaciekawieniem poczynania znachora. Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie, gdy kościste paluchy starca ujęły brzytew i na klepisko spadły jasne loki. Szkoda. Nigdy nie widział tak pięknych włosów. Złote jak sama Światłość. Gdyby usłyszał teraz Johanowe myśli, wlałby mu za bezczelność. Nic nie mogło równać się ze Światłością. Jednak nieprzytomna dziewczynka była najpiękniejszą istotą, jaką oglądały jego oczy. Pomimo zsiniałej twarzyczki, ziejącej rany po lewej stronie głowy i paskudnej opuchlizny, która schodziła aż na oko, wydawała się zjawiskiem nie z tego świata. Wrażenie to potęgowała błękitna szatka z mięciuchnego, połyskliwego materiału. Niedaleko miejsca, gdzie cichcem przycupnął, rzucono resztę jej rzeczy. Podpełzł ostrożnie i nieśmiało dotknął czerwonej pelerynki obszytej ślicznym białym futerkiem. Obok leżał elegancki kapturek tej samej barwy, ozdobiony długimi wstążkami lśniącymi w blasku ognia.
Ogień trzaskał wesoło, lecz Inge nie miała powodu się radować. Wstała grubo przed świtaniem i jeszcze raz sprawdziła, czy zapakowano wszystko, co przydatne na drogę i... na potem. Uradzili z Johanem, że przed wyjazdem nic nie powiedzą dzieciom. Mogłyby nie posłuchać. Kiedy jednak zobaczą miasteczko
1 stragany pełne cudeniek, łatwo dadzą się przekonać. Pewno, że się przestraszą, lecz szybko pojmą, iż tam lepiej niźli w tej na wpół martwej dziurze, gdzie błogi spokój zastąpiła czająca się wokół groza. Dawniej Inge nie bała się lasu. Kochała ten zielony, tętniący życiem świat - rozśpiewany ptasimi trelami, wypełniony tajemniczymi szelestami i sekretami nieogarnionej mnogości mieszkańców. Teraz panowała tam cisza zwiastująca śmierć. Po co kusić los? Nikt, komu życie miłe, nie zapuszczał się dalej niż do trzeciej linii drzew.
Nikt oprócz Johana.
Inge obawiała się pytać, po co tam chodzi. Starczyło jej, że wraca żywy, a czasem nawet co przynosi.
Dwa lata temu krótko siedział w chacie, jak Święty Promień przykazał, ale akurat wtedy wolałaby go nie oglądać. Taka żałość wyzierała z każdego spojrzenia... Obwiniał się za to, co zrobili Jonas i Margot. Poszli w las. Może sądzili, że będą równie bezpieczni jak ojciec? Jonas - pierwszy syn, dostał imię po dziadku. Myślała, że dłużej się nim nacieszą, inna jednak była wola Światłości. Z początku ona również obwiniała Johana, ale przepędziła precz takie myśli. Bachory nie były już małe i powinny mieć swój rozum.
Dawno pogodziła się z tym, że nie ma co dumać nad wyrokami losu, że trza radować się, gdy nadarzy się okazja, bo potem to już tylko żal zostaje. Gdybyż wtedy wyjechali... Westchnęła i dokładniej zasupłała tobołek. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Obudziła Johana. Przegryzł szybko podpłomyk i poszedł sprawdzić, co z Evą.
Stara Eva posiadała jedynego w wiosce konia. Zabiedzona szkapina była skarbem nad skarbami. Eva odejmowała od ust własnym bachorom, żeby utrzymać ją przy życiu. Inni nie wykazali się jej przemyślnością. Johan rok wcześniej zarżnął chabetę, żeby nakarmić dzieci. Nawet Inge protestowała, twierdząc, iż jakoś tam przezimują. Teraz srodze zapłacą za ową decyzję. Odda połowę towaru - w zamian baba załaduje go na swoją furę. Evy nie obchodziło, że zabierając połowę Johanowego sera i bulw, praktycznie pozbawia go zarobku. Po pożarze ludziska przestali się troszczyć o sąsiadów. Podzielisz się, to dla twoich zabraknie.
Kiedy Johan dotarł do chaty Evy, wszystko już było przygotowane do drogi. Malcolm, jeden z synów Evy, opierał się leniwie o wóz, żując źdźbło trawy. Powitał sąsiada krzywym uśmieszkiem. Johan ogarnął wzrokiem ładunek - oprócz towaru przygotowanego na sprzedaż dostrzegł na boku nieduży, schludny tobołek Młodzian nie zamierzał tu wracać. Poczuł chłód w sercu - podobno niechętnie zatrudniano wieśniaków. Jeżeli nic ich nie zatrzyma w drodze i wszyscy nienaruszeni dotrą do miasteczka... Malcolm był starszy, większy i silniejszy od Marka... Tubalny głos Evy wyrwał go z niewesołej zadumy.
- Witaj że, kumie!
- Witajcie, witajcie - odrzekł najuprzejmiej, jak potrafił. - Widzę, żeście już gotowi... Tedy ja swoich zawołam, wrzucimy nasze worki i ruszajmy.
Malcolm uśmiechnął się krzywo.
- Dziw, że Johan sam nie przyniósł od razu... wiela tego nie ma.
- Dzieciska przyniosą, ą tera się z matką żegnają. - Johan odwzajemnił podobny grymas.
- Zegnają? - Eva przeciągnęła słowo. - Toć ja się tak nie umawiałam... Nie na dzieciska. - Zaplotła potężne dłonie na brzuchu. Ścięgna trzasnęły wymownie. - Kumie, kumie... toć ja się tak nie umawiałam.
Malcolm poruszył się niespokojnie, jego wzrok powędrował do burty wozu, gdzie leżała ciężka laga. Johan roześmiał się drwiąco i wyprostował się na całą swą wysokość, spoglądając na nich z góry.
- Oj, Evo, Evo. Umawialiśmy się przecie, że użyczysz mi część wozu na towar, a w zamian podzielę się nim z tobą, zacna kumo. O dzieciakach nic nie mówiłem, bo i po co? Będą iść obok wozu. Jeśli ci to nie odpowiada... trudno. Zrezygnuję z podróży z tobą... Może beze mnie będzie wam bezpieczniej, jak sądzisz?
Zmierzyła go twardym spojrzeniem. Była przygarbioną, wychudzoną, lecz wciąż silną kobietą, nie bała się byle czego.
Nadal potrafiła przyłożyć sękatą pięścią, kiedy trzeba. Chciała ułatwić życie synowi, a i sobie pewno ulżyć. Zawsze lepiej, gdy mniej gęb do zapchania. Droga niebezpieczna. Ongiś co najmniej trzy razy do roku jeździli do Zurkachu, ale teraz... Dawno nikt tam nie był. Trakt niemal zarósł. Ci spoza Morke się nie przejęli
- to wieśniacy mieli interes w miasteczku. Stamtąd nikt nie miał po co zdążać w tę stronę. Bogatsze wsie, które zaopatrywały Żurkach w mięso, mleko i wszelakie płody ziemi, znajdowały się po przeciwnej stronie. Mimo to mieszkańcy wioski mieli nadzieję, że jeśli narobią rabanu, otrzymają pomoc. Nic z tego. Ludzie w miasteczku albo pukali się wymownie w czoło, albo wykonywali gest Oddawania się Pod Opiekę i tyle. Wielebne Córy Świętego Promienia Świtu były daleko. Zresztą uważały Żurkach za ostatnie warte uwagi miejsce. Zakon Kapłanów Światłości także nie miał zamiaru się fatygować. Cóż zresztą mogło zrobić trzech mnichów? Zaledwie tylu mieszkało przy świątyni w Zurkachu.
Poza Morke był już tylko bór, rzadko odwiedzany przez człowieka. Prowadził aż do podnóża gór - naturalnej granicy z królestwem Emardieu, do którego znacznie łatwiejszy dostęp zapewniał szlak z Zachodu. Johan wiedział to wszystko, bo stary Otto kiedyś narysował mu mapę.
Trakt praktycznie należał już do lasu. Jeśli Eva nie zabierze jego i dzieci, będzie wracać samotnie. A on był najsilniejszym chłopem we wsi. Pewnikiem dlatego jeszcze nie oskarżono go
0 zmowę ze złym.
- Matko! - szarpnął się chłopak. - My nie...
- Zawrzyj gębę! - warknęła stara i ułożyła wargi w fałszywy uśmiech. - Cóż, Johan... Jeśli chcesz bachory narażać, nie moja to rzecz. Jeno wracajcie prędko, bo mogę zmienić zdanie...
Mężczyzna uśmiechnął się tryumfalnie.
Siwe wąsy Ottona podrygiwały śmiesznie, ale Anie nie było do śmiechu, bo wyrywał się spod nich wartki strumień gniewnych słów.
- I czego ją bijesz, ty durna?! I czego bijesz?! - darł się starzec, potrząsając jej przed nosem kułakiem. - Toć to nie jej wina, że nie rozumie! Nie jej wina, durnoto! Nie jej... że, ot, niedojda...
Dziewczynka kucała pod ścianą, osłaniając głowę drobnymi rączkami i wodząc po nich błękitnymi oczami pełnymi łez.
- Uderz ją jeszcze, wywłoko, to... - zachłysnął się stary.
- To co?! To co, dziadu! - wrzasnęła histerycznie Ana. - Żywię ją tyle czasu i nic! Żadnego pożytku! Sama zgryzota! - rozpłakała się nieoczekiwanie.
Dziewczynka zachlipała jeszcze głośniej. Podarty, dawno za ciasny czerwony kapturek podrygiwał idiotycznie.
- Uderz ją jeszcze raz, to być może całą moją pracę zmarnujesz
- dokończył zadziwiająco spokojnie Otto. - No już... już... Nie płacz. Nic nie poradzę, że tak się stało... Taka była wola Światłości i tak wielką łaskę okazała. - Rozprostował pięść, zawahał się przez chwilę, po czym delikatnie pogładził kobietę po włosach przedwcześnie przyprószonych siwizną.
Wiedział doskonale, że jej zdaniem Światłość nie okazała żadnej łaski. Wszyscy tak uważali. W cichości serca, on także.
Mała przeżyła jako jedyna ów tragiczny wypadek. Tamtego wieczoru niepotrzebnie posyłał Jurgena z czeredą młodych na mróz. Rankiem pogoda się poprawiła i wieśniacy tłumnie pognali oglądać miejsce wypadku, a dziwować się.
Pochowali zwłoki w lesie. Jeśli kto zechce je stąd zabrać, to niech sobie odkopie, nie godzi się przecie trzymać martwych nad ziemią. Karoca znamionowała możnych. Nikt nie rozumiał, czemu wielmożna pani z dzieweczką i służącą udała się akurat w tę stronę. Przecież za Morke nie było już nic. No, parę ziemianek smolarzy i trochę barci. Może w zamieci woźnica zmylił drogę? Jakkolwiek było, wielu uważało, iż to dar Świętego Promienia Świtu. Prześliczne i bogato odziane dziecię z pewnością ma rodzinę, która uda się na poszukiwanie zaginionych i szczodrze odpłaci za opiekę. Wioska świętowała. Radosny nastrój trwał miesiąc. Później zaczęło się niespokojne poszeptywanie. W końcu Jonas i Zygfrid zebrali miedziaki i pojechali rozpytać się w Zurkachu. Osiem dni później wrócili z nosami zwieszonymi na kwintę. W miasteczku nikt nie słyszał o zaginionych i nikt o nich nie rozpytywał. Wesoły nastrój się skończył.
Na domiar złego, z dzieciakiem było coś nie tak. Długo nie odzyskiwała świadomości. Rzucała się w gorączce, krzycząc, jęcząc i szepcząc bełkotliwie. Kiedy oprzytomniała, nie wypowiedziała ani słowa. Otto próbował brać ją na spytki - zagadywał, uśmiechał się, podsuwał łakocie... Wszystko na nic. Przy czym nie można powiedzieć, że mała się go bała tak jak inne dzieci. Zawsze obdarzała starucha uśmiechem, któremu towarzyszyło spokojne, jakby senne spojrzenie. Gorzej, że nie rozumiała, co się do niej mówi.
Hana skwitowała to po swojemu: „Ot, rozum uciekł jej przez tę dziurę w głowie". Otto przypuszczał, że na swój prosty, babski sposób rozpoznała prawdę.
Sama zaś „dziura" goiła się nad podziw dobrze. Szramę błyskawicznie zakryły jasne, puszyste kędziory. Znachor nie sądził, że mała wywinie się śmierci, a tu proszę. Co z tego, kiedy rozum uciekł. Mała włóczyła się po opłotkach albo siadała na łączce i wystawiała buzię do słońca. Czasami znikała na cały dzień i szukaj wiatru w polu. Hana chciała przyuczyć ją do pasania gęsi, ale gdy znalazła w gliniance ptaka ze swego stadka i chichoczącą dziewczynkę dźgającą trupka patykiem, zaprzestała prób.
Dziecko podchodziło i po prostu zabierało to, na co miało ochotę, bez słowa prośby. Na nic zdało się tłumaczenie ani lanie po tyłku. Nic nie rozumiała. Gdyby jeszcze była brzydka... Nawet z umorusaną buzią wyglądała jak królewna. Piękna dzieweczka, a niedojda. Upierała się przy noszeniu poniszczonego czerwonego kapturka - obojętne, lato czy zima. Wykwintne niegdyś wstążki były poszarpane i brudne jak nieszczęście. Gospodyni próbowała zabrać owo nieszczęsne nakrycie głowy, żeby chociaż uprać je i zacerować, ale nie zdołała nawet zbliżyć doń ręki. Kiedy tylko mała orientowała się, co się święci, wybuchała niepohamowanym wrzaskiem, a raz pogryzła ją boleśnie.
W końcu Hana i Zygfrid mieli dość. Sąsiedzi też nie kwapili się do opieki nad bezrozumnym bachorem, z którego ani pociechy, ani pożytku. Otto był już gotów wziąć małą do siebie, mimo iż bał się o całość driakwi i przyborów. Na szczęście dla niego Ana, kuzynka „Hany i Matyldy, zdecydowała się ją przygarnąć. Nie tak dawno urodziła martwą córeczkę. Zły to omen, kiedy pierwsze dziecko trafia się martwe. Jakby tego było mało - jej chłop przepadł na polowaniu. Rozszarpały go wilki.
Ana pragnęła mieć dla kogo żyć i żeby ktoś żył dla niej. Cóż z tego, kiedy i ona nie miała już siły. Otto, który przyszedł po przyobiecany bochen chleba, zastał ją tłukącą dzieciaka bez opamiętania po głowie. Ciasto było niezdatne do spożycia - chyba że się lubi chleb z dodatkiem błota. Gdy starzec uspokajał roztrzęsioną kobietę, dziewczynka wytarła piąstkami oczy, wstała, otrzepała się z ziemi i mąki, po czym wyszła jakby nigdy nic.
Johan grzał się beztrosko w promieniach słońca. Wiedział, że zaraz będzie musiał pognać kozy z powrotem i pomóc siostrzyczce oporządzić konia. Była chętna do roboty, choć ledwo od ziemi odrosła. Nie to, co on. Polegiwal w półdrzemce, wsłuchany w brzęczenie owadów i pobekiwanie kóz. Niespodziewanie na jego twarz padł cień. Po chwili niechętnie otworzył oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem. Błękitne, spokojne niczym woda w stawie oczęta przyprawiły go o dreszcz na grzbiecie i nieznośne pieczenie uszu. Czerwony Kapturek, jak nazywał ją w myślach, zaszczyciła go przez chwilę nieobecnym spojrzeniem, po czym nieoczekiwanie usiadła obok. Zerwała kwiatek i zaczęła się nim bawić. Próbował nie zwracać na nią uwagi, ale nie mógł się powstrzymać i co chwila zerkał na drobną postać w lnianej koszulinie, w nakryciu głowy, które pamiętało lepsze czasy. Wtedy dziewczynka była na swoim miejscu. Czuł, że wszyscy, włącznie z matką, która nikomu dotąd źle nie życzyła, traktowali małą niesprawiedliwie. I czego się czepiali? Nie była stąd, nie miała we krwi nudnej harówy dzień po dniu. No i ta dziura w głowie... Każdema rozum by uszedł. Owszem, uratowali jej życie, ale zamiast pięknego domu dali chatę, gdzie wiatr hula po kątach. Błotniste kałuże jak okiem sięgnąć. Z drugiej strony, łąka, poletka - no i las - były przepiękne. Może gdyby co chwila się na nią nie darli, poczułaby się tu lepiej?
Letni wietrzyk bawił się złotymi lokami, uparcie wymykającymi się spod kapturka, powiewał krasnymi wstążeczkami i końcówkami kokardy zawiązanej pod brodą. Chłopiec cieszył się, że może po prostu patrzeć na gościa z daleka. On też kiedyś stąd wyjedzie. Do Zurkachu albo jeszcze dalej. W daleki, szeroki świat, o którym pięknie prawił Otto. Dziewczynka sięgnęła do Johanowego zawiniątka. Wzięła sobie kawałek chleba.
- Weź więcej - powiedział cicho. - Moja mama robi o wiele lepszy chleb niż Ana.
Wręczył jej drugą, większą pajdę. Wzięła posłusznie i spojrzała mu prosto w oczy.
//Miły jesteś. I dobry. Lubię cię.\\
Zamarł w osłupieniu. Usta dziewczynki nie poruszyły się ani przez moment. Pewnie coś mu zabrzęczało w uchu. Zdawało mu się... To przez owady i świergot ptaków...
Dziewczynka wstała i ruszyła przed siebie, jakby nigdy nic.
- Nic złego się nie stało - uspokoił wszystkich Johan. - Koło się obluzowało. Chłopcy, pomóżcie mi. Małcolm krzywił się, gdy nazywano go „chłopcem", ale przykucnął obok Marka. Eva i Hilda rozglądały się czujnie wokół. Nigdy nic nie wiadomo. Stara kobieta dzierżyła w ręku wielką, okutą na końcach lagę, a rudzielec - tasak do mięsa. Zapobiegliwie zaopatrzyli się w narzędzia zdatne do obrony. Johan miał ze sobą starannie wyczyszczony miecz, który służył jeszcze dziadkowi, gdy ten poszedł na wojnę. Szczęśliwie powrócił, dlatego teraz jego wnuk czuł się odrobinę bezpieczniej, mając pod ręką oręż z prawdziwego zdarzenia. Nigdy nie wiadomo. Gdybyż jeszcze miał jaką taką wprawę...
Podróżowali już cały dzień - powoli zbliżał się zmierzch. Pora nieprzychylna ludziom. Na szczęście niedaleko znajdowały się rozstaje i noclegowa ziemianka. Wioskowi nie używali jej od dawna - ponad pięć lat upłynęło od ostatniej, ryzykownej wyprawy na targ w miasteczku. Johan i Eva liczyli, że jest wciąż w dobrym stanie. Po prawdzie, nie mieli żadnego wyboru.
W końcu udało się umocować koło i ruszyli, nie kryjąc ulgi. Droga do rozstajów minęła bez kłopotów, choć dygotali ze strachu, łowiąc uchem wszystkie odgłosy. Spoza ściany drzew nic nie było słychać. Nienaturalną ciszę rozpraszał szum wiatru w listowiu i trzeszczenie fury. Wóz toczył się po gęstej trawie, a nie po ubitym, nagim gruncie, jak niegdyś. Cienie wydłużały się. Zarośla na obrzeżach przypominały dziwaczne stwory wygrzewające się w czerwonych promieniach słońca. Oczekiwały na coś. Poskręcane kończyny wpełzały na drogę. Zielone łapska poczynały sobie coraz śmielej. Hildę przeszedł dreszcz. Spojrzała jednak na spokojną twarz ojca i otarła zroszone potem czoło. Wiedziałby, gdyby coś im groziło. Ojciec wyczuwał takie rzeczy. Dlatego odważyła się wyściubić nos poza Morke. Przestała myśleć o niebezpieczeństwie. Wreszcie zobaczy coś innego niż zapadłe chałupy nudnej do bólu wioski. Zaczęła nawet nucić cichutko. Malcolm zgromił ją spojrzeniem, ale co on tam wie. Nagle chabeta Evy targnęła się rozpaczliwie. Rżenie poniosło się echem. Ojciec krzyknął ostrzegawczo, a jego dłoń powędrowała do miecza. Hilda, powoli jak we śnie, odwróciła się w tę samą stronę i krzyk zamarł jej na wargach. Ogromny wilk wpatrywał się w nich beznamiętnie. Zimne, a zarazem przerażająco rozumne wejrzenie żółtych ślepi prześlizgnęło się po niej, Marku i ojcu. Eva, wrzeszcząc z gniewu i strachu, zaczęła wymachiwać drągiem, o włos mijając głowę Marka. Malcolm sięgnął po swój własny... W tym momencie rozpętało się piekło. Smukłe, stalowoszare ciało przygwoździło go do burty woZu. Hilda wciąż nie miała siły krzyczeć. Strach sparaliżował ją, choć wszystko działo się boleśnie powoli, niczym w koszmarnym Śnie. Był niby gość cierpliwie czekający na progu. Obserwowała, jak najeżona ostrymi zębami paszcza przybliża się do kredowobiałej twarzy chłopaka. Potem wszystko nabrało tempa. Z poszarpanej, pozbawionej głowy szyi Malcolma tryskała fontanna krwi. Hilda zdała sobie sprawę, że jednak krzyczy, a strumień gorącego moczu spływa jej po udach. A może to wrzask Evy? Evy, rozdzieranej na strzępy przez kolejnego potwora.
Ogromny wilk nawet nie ruszył się z miejsca. Zrobiło to jego stado szarych i brązowych bestii. Ich wycie przywróciło czucie sparaliżowanemu ciału. Zdała sobie sprawę, że wciąż ściska tasak. Krew żywiej zagrała w żyłach i dziewczynka wczołgała się pod furę, przysięgając na Święty Promień, że tanio życia nie sprzeda.
Tatulo, gdzie jesteś? Mark!, myślała żałośnie. Niewiele widziała, skulona pod wozem. Usłyszała warczenie po prawej stronie. Błysnęły, gorejące czerwienią, wielkie oko i różowy jęzor. Bestia usiłowała wedrzeć się do kryjówki. Obśliniony pysk przeciskał się w jej kierunku. Trzasnęła deska. Ujrzała pożółkłe kły. Owionął ją smrodliwy oddech. Wrzeszcząc z wściekłości, wraziła tasak wprost w rozwartą, cuchnącą paszczę. Szczęki zacisnęły się konwulsyjnie i potworny łeb cofnął się ze skowytem, niestety unosząc ze sobą jedyną broń Hildy.
Tatulu! Światłości, spraw, żeby to był tylko zły sen! Tato!, powtarzała, zaciskając powieki ze wszystkich sił.
Skowyt nabrzmiały bólem. Nagła cisza. I spokojny głos ojca. Przemawiał do kogoś, prosił i przekonywał.
Bała się choćby drgnąć.
- Pozwól nam przejść... Nie zagrażamy wam, ani ja, ani moje dzieci. Nigdy nie byłem wam wrogiem i nie nadużywałem łaskawości. Oto danina. Wzięliście sobie ich... Ucztujcie tedy i pozwólcie nam przejść w pokoju. Pozwól nam odejść. Mięso, które wam przywiodłem, starczy chyba i na zapłatę za ranę.
- Rana jakowaś w tobie, Ano. Tyle że głęboko w ciele i nie nam ją dojrzeć - szepnęła z troską Matylda, przykładając kompres do czoła kuzynki. - Trzeba nam wezwać starego Ottona. On zna się na ranach.
- A pewnie! - parsknęła gniewnie kobieta. - Na tej tam się poznał! - Machnęła ręką w stronę ciemnego kąta, w którym przycupnęła dziewczynka w czerwonym kapturku, obejmując kolana ramionami. Kołysała się w przód i w tył, wydając z siebie pohukiwania.
Matylda westchnęła ciężko. Od zeszłego poranka usiłowała przekonać Anę, nie chciała nawet widzieć starucha. Jonas odgrażał się, że sam po niego pójdzie, ale na razie nic nie uczynił. Wiedział, jak uparta i przykra potrafi być kuzynka jego baby. Jak sobie co do łba wbiła, to wybić było trudno. Leżała teraz biała jak śnieg, a zarazem rozpalona jak chlebowy piec. Po jej czole cięgiem spływały kropelki potu. Często kaszlała, a w kącikach ust pojawiała się krwawa piana. Matylda wiedziała również, że nie ustało inne krwawienie, które powinno było zniknąć kilka dni temu. Gorzej, przybierało na sile.
Ana nie życzyła sobie obecności Ottona. Była też inna możliwość zaradzenia kłopotom, ale matka Johana bała się wypowiedzieć ją na głos. O tym się po prostu nie mówiło. Ot, żeby nie gniewać Świętego Promienia Świtu.
- Matyldo...
- Tak?
- Trza mi do Babki...
Kuzynce na chwilę odebrało dech.
- Pewnaś? Do Babki? Droga daleka... Aż na mokradła...
- Trzęsiesz się ze strachu. - Ana splunęła z pogardą. Na płótnie został czerwony ślad. - Nie martw się... Eva mnie zaprowadzi, a jak trza będzie, to i zaniesie. - Zakasłała i dodała z trudem: - Jeno ty mi tu wszystkiego dopilnuj. Kozy to wszytko zeżrą, jeśli z zagrody wylezą, raz już mi takiego psikusa zrobiły... A i tą tam trzeba karmić, chociaż nie wiem, po co. I tak wszytko sąsiadom podwędzi.
- Wcale się nie trzęsę, ty głupia! - obruszyła się Matylda, choć rzeczywiście się lękała. - Myślę jeno, jakby tu sobie poradzić... Twoja siostra nigdzie cię nie zaniesie, bo łazi z wielkim brzuchem, a rozwiązanie lada dzień. Lepiej niech ona pilnuje ci dobytku, a my jakoś sobie poradzim. - W zadumie potarła spalony wiatrem i słońcem policzek. - Chłopu nic nie powiem, bo szaleju dostanie... Babom inszym tyż lepiej bez potrzeby dziobem nie kłapać. - Uśmiechając się zwycięsko, plasnęła dłonią o kolano. - Mam! Marta Jurgena ciekawska i odważna jest. Ona nam pomoże, bo ja sama nie uradzę cię ciągnąć przez las i jeszcze podarki dźwigać. Chora kobieta uniosła brew z powątpiewaniem.
- Może... Ale to pleciuga.
- A która nie pleciuga?! Poza tym... Jeszcze ktoś nam potrzebny, nie tylko żeby cię prowadzić - urwała, nie wyjaśniając. Co tu dużo mówić? Wokół wioski zaczynało dziać się coś dziwnego. Nie tylko chłopa Any rozszarpały wilki. Mały Hans przepadł bez śladu. Rodzice zaczęli uważać na dzieci. Myśliwi już nie tak chętnie wybierali się do boru. Młodzi nie mieli apetytu na leśne owoce, a jeśli się wyprawiali, to w dużych grupach. Wcale jej się nie śpieszyło na wędrówkę z bezradną, chorą kuzynką, ale przecież była jej coś winna. Gdyby nie przytomność Any, pewnikiem umarłaby w połogu.
Wokół Morke krążył ogromny wilk. Czegoś szukał. Próbowano się na niego zasadzić, ale nic z tego nie wyszło. Otto zrzędził, że to złe siły, wprost z Otchłani, toteż mówiono, że zamierza przenieść się do wsi dla bezpieczeństwa. Mężczyźni zaczęli przebąkiwać o budowie jakowejś zapory... Przecie nigdy nie wiadomo - może w końcu jaką kozę albo i następne dziecko porwać. Matylda nie miała ochoty zapuszczać się na mokradła. Ale przecież tam, gdzie mieszkała Babka, nie mogło im się nic przytrafić. Będą jej gośćmi. Babka znała tajemny język roślin i zwierząt, potrafiła odegnać chmury albo sprowadzić deszcz i leczyła. Lepiej niż Otto. Tylko... Czasem żądała zapłaty zbyt niepokojącej, by mówić o tym na głos. Dlatego nigdy nie rozmawiało się o tych wizytach. Odkąd starzec przybył do Morke i okazało się, jak wiele potrafi, wszyscy odetchnęli z ulgą - już nie musieli brnąć przez bagna do „wiedźmy". Ale one naniosą staruszce wszelakich wiktuałów. Może zgodzi się również przepędzić bestię? Tylko żeby Otto się nie dowiedział. Te jego opowieści o złych siłach i dzieciach nocy... Brodę by zeżarł ze złości.
Matylda wstała. Widząc jej zdecydowany ruch, dziewczynka przestała wydawać z siebie niski buczący dźwięk. Podbiegła w podskokach i chwyciła Matyldę za rękę, zbyt mocno jak na jej gust, ale lepiej nie złościć niedojdy.
- Tak, zabierz ją, proszę, gdzie dalej ode mnie - Ana pożegnała Matyldę zmęczonym głosem.
Wyszły na słońce. Kobieta zmrużyła oczy, przeciągnęła się. Czerwony Kapturek nie puszczał jej ręki.
- I czego ty ode mnie chcesz, co? - spróbowała zagadnąć Matylda, a spojrzenie, które otrzymała w odpowiedzi, wytrąciło ją z równowagi.
Nie mogła znieść tych zbyt pięknych, pustych oczu. Nikt nie mógł oprócz jej syna. To też jej się nie podobało. Dziewczynka uśmiechnęła się, jakby znała jej najskrytsze myśli. Kobietę przeszył dreszcz. Mała odwróciła głowę i zamruczała radośnie, wskazując palcem na zbliżającego się Johana. Ten również się cieszył.
- Johan?! Skąd ty tutaj?! - spytała matka nieprzyjemnie zdziwiona. - Miałeś ojcu pomagać!
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie potrza! Sam tak powiedzioł. Wydało mi się, żeś mnie wołała.
- Skądże! - zdumiała się jeszcze bardziej.
Johan nie rozumiał, dlaczego matka jest zirytowana.
- Jak tam ciotka Ana? Ociec dziwuje się, czemu jeszcze nie posłała po starego Ottona.
Zbliżył się do małej i trącił lekko jedną z czerwonych wstążek. Tylko jemu pozwalała na podobną poufałość. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Matylda ujrzała, że jej syn nagle blednie. Wyglądał niby podpalony u góry kościotrup.
...
chomciomania