Boston, kolonia nad zatoką Massachusetts Maj 1721 roku
_ Delia, ty cholero, wracaj mi tutaj! Bo jak będę musiał pójść po ciebie ...
Gwałtownie pchnięte drzwi trzasnęły o ścianę i z wnętrza doomu wypadła ciemnowłosa dziewczyna. Potknęła się o próg i uupadła z hałasem, lądując na czworakach na deskach werandy . Przez chwilę klęczała tak, skulona, oddychając chrapliwie.
Hałas przyciągnął uwagę wyrostków grających w monety w głębi zaułka. Na widok dziewczyny z włosami w dzikim nieeładzie i przerażeniem w oczach pośpiesznie zgarnęli swoje drobbniaki i pobiegli w stronę portu.
- Delia!
Wściekły wrzask pijanego mężczyzny poderwał dziewczynę na nogi. Trzymając się rozchwierutanej balustradki, zeskoczyła z werandy na ziemię, odwróciła się na pięcie ... i stanęła jak wryta.
Bo oto od strony portu nadchodził konstabl Dunlop, klucząc między schnącymi na słońcu rybackimi sieciami. Przysadzisty, choć krzepki, o potężnie rozrośniętej piersi, znajdował się dookładnie na drodze ucieczki dziewczyny.
Właśnie przystanął i zwrócony do niej plecami obserwował królewską fregatę podchodzącą do nabrzeża. Dziewczyna ostrożżnie postąpiła krok naprzód i zamarła, widząc, że konstabl odwraca się powoli.
Z tyłu dobiegł odgłos przewracanego stołka i okrzyk:
- Bodaj to wszyscy diabli!
Zagrzechotały spadające na podłogę blaszane naczynia, coś grzmotnęło ciężko o ścianę.
- Wiem, że jeszcze coś tu schowałaś. I oddasz mi to, zarazo, albo pożałujesz ... Delia!
Konstabl drgnął, niczym lis, którego nozdrza pochwyciły woń królika. Dziewczyna zdusiła w gardle jęk rozpaczy, opadła na kolana i wczołgała się pod werandę.
Wysoka ledwie na pół metra weranda, zbudowana z desek, które już dawno zaczęły próchnieć, kończyła się schodami proowadzącymi z nadbrzeżnej uliczki do domu. Jego parter zajmoował podupadły warsztat bednarski, pokoje mieszkalne znajdowały się na piętrze. Kryjówka Delii było to miejsce odpowiednie dla szczurów, pająków - i szczupłej siedemnastoletniej dziewczyny, uciekającej przed biciem.
- Delia! Gdzieś to, do kroćset, schowała?!
Posłyszała odgłos niepewnych kroków ojca na schodach i chwilę później skrzypienie butów konstabla Dunlopa, pokonuującego ostatnie metry uliczki. W obawie, że głośny oddech zdraadzi jej kryjówkę, wtuliła twarz w mokrą ziemię. Poczuła na pooliczku śliski dotyk błota, cuchnącego pleśnią i zgniłą rybą.
Nogi konstabla znalazły się w polu widzenia Delii. Był tak blisko, że dokładnie widziała plamki błota, zdobiące jego kamasze z bielonej skóry.
Dunlop odchrząknął i splunął śliną oraz przeżutym tytoniem w piasek kilka cali od twarzy Delii.
- Hej, McQuaid! - zawołał. - O co te krzyki?
Deski nad głową Delii wygięły się i zaskrzypiały. Ojciec wyyszedł na werandę.
- A, to pan, konstablu ... - Na widok przedstawiciela prawa Ezra McQuaid jakby wytrzeźwiał. Za pijaństwo w miejscu pubblicznym i zakłócanie spokoju można było pójść w dyby na dwaanaście godzin. - Nie widział pan przypadkiem mojej Delii? Gdzieś mi, cholera, czmychnęła.
Konstabl ponownie odchrząknął i splunął.
- Ano, nie widziałem. Patrzyłem na zatokę. Właśnie przypłyynęła "Moravia". Będzie dziś spokojna noc. Kiedy łapacze zejdą na ląd, żaden chłop, który ma dwie zdrowe nogi i nadaje się choćby na chłopca okrętowego, nie wystawi nosa za drzwi ... A więc co ta dziewucha znowu zmalowała?
_ Znalazła sześć pensów, którem schował na czarną godzinę Ŕodrzekł Ezra McQuaid tonem człowieka ciężko i niezasłużenie skrzywdzonego. _ Znalazła i zabrała, ot co. Mam zamiar wygarrbować jej za to skórę. Toż to grzech okradać własnego ojca.
Ty łgarzu _ pomyślała Delia. Te sześć pensów należało do niej. Schowała monetę w garnku ze smalcem, ale tatko wywąchał ją bezbłędnie, jak zawsze, kiedy pragnienie dało mu się we znaki. Tylko że tym razem sześć pensów nie wystarczyło, chociaż kuupował najtańsze piwo, galon za pensa. Tak to już było z jej tatkiem. Jak mu się zebrało na picie, nie przestawał, dopóki nie urżnął się do nieprzytomności. Piwo się skończyło, więc zażądał od niej pieniędzy. Ale ona nie miała już ani pensa. Wtedy rzucił
się na nią z pięściami.
_ Już dawno trzeba było dziewczynisko wydać za mąż. - Konstabl Dunlop zrobił współczującą minę· - Niech kto inny uczy ją dyscypliny.
Ezra McQuaid zaśmiał się gromko z głębi ogromnego brzucha.
_ A co, chce pan prosić o jej rękę, konstablu?
_ Kto, ja? Broń Boże. Nadto zuchwała, jak na mój gust.
Mężczyźni zaśmiali się zgodnie.
Potem Dunlop westchnął nieznacznie i rzekł:
_ No, dobrze. Muszę iść na obchód. Jeśli natknę się na twoją dziewczynę, nie omieszkam jej tu przyprowadzić. Niech odpokutuje za swoje grzechy.
_ Z góry dziękuję, panie konstablu. Ale gdyby była w pracy, w szynku "Pod Dziarskim Lwem", niech pan jej da spokój. Pootrzebujemy pieniędzy, a baty zawsze zdążę jej sprawić.
Konstabl zarechotał ubawiony i raz jeszcze strzyknął przez zęby tytoniowym sokiem.
_ Ano zdążysz. W takim razie bywaj, McQuaid.
Ubłocone kamasze wykonały zwrot i zniknęły Delii z oczu.
Zatrzeszczały deski werandy, szczęknęła klamka zamykanych drzwi.
W zaułku panowała cisza, ale jeszcze przez dobrą chwilę Delia leżała w bezruchu. Łagodny wiatr przyjemnie chłodził jej spoconą twarz. Wraz z wiatrem pod werandę docierał zapach solonych dorszy i stukanie drewnianego młotka kotlarza z sąsiedniego warrsztatu. Tatko był kiedyś kotlarzem, dopóki pociąg do gorzałki nie zawładnął nim bez reszty.
Wytknęła głowę spod werandy i rozejrzała się powoli, niczym kot wypuszczony z koszyka. Następnie wparła dlonie w bloto i jęła się wyczołgiwać na otwartą przestrzeń.
Chwilę później czyjaś dłoń zacisnęła się na jej wlosach. Jedno bolesne szarpnięcie i Delia stała już na nogach. Krzyknl(la, kiedy Ezra McQuaid przysunął twarz do jej twarzy.
W gęstwinie czarnej brody, całkowicie kryjącej usta, zabłysły zęby, wyszczerzone w triumfalnym grymasie.
- Myślałaś, że wróciłem do domu, co? A ja cię nabrałem. Taa, nabrałem cię, jak się patrzy. Gdzie pieniądze?
- Nie ma już pieniędzy, tato. Przysięgam ...
- Parszywa kłamczucha!
Trzymając dziewczynę za włosy, uniósł ją nad ziemię i bruutalnie potrząsnął. Następnie puścił ją, ale nim upadła, zamachnął się i trzasnął pięścią w bok.
Palący ból przebiegł jej ciało, pozbawiając oddechu. Poczuła w gardle gorzki smak wymiocin. Siła ciosu zakręciła nią i głową naprzód cisnęła na słupki balustrady. Spróchniałe drewno pękło pod jej ciężarem, kalecząc rękę, którą próbowała złagodzić impet upadku.
Ojciec znów ruszył w jej stronę. Odwróciła ku niemu głowę i przez krótką chwilę jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jeego żółte oczy, płonące pod strzechą zmierzwionych włosów. Jej umysł wypełniła jedna myśl: tym razem nie przestanie, dopóki mnie nie zabije.
Sięgnęła za siebie, rozpaczliwie próbując wstać i uciekać, ucieekać, gdzie oczy poniosą ... i jej palce zacisnęły się na kawałku połamanej balustrady. Zerwała się i z półobrotu palnęła nim ojca w głowę.
Chwilę później biegła uliczką, ślizgając się na nierównościach gruntu i zalegających wszędzie nieczystościach. Gonił za nią głos ojca, pełen zaskoczenia i bólu, stopniowo. przechodzący w ryk wściekłości. Biegła więc coraz szybciej. Niebawem znalazła się na nabrzeżu i jej bose stopy zadudniły na deskach pomostu. Klucząc między skrzyniami i beczkami, spłoszyła parę świń, ryyjących w stosie rybich wnętrzności.
Biegła, dopóki nie minęła stoczni Seara i nabrzeża Ship Street.
Potem oparła się o ścianę powroźni i sporo czasu minęło, nim udało jej się opanować oddech. Bok, na którym wylądowała
ojcowska pięść, bolał niczym rana zadana nożem. Ostrożnie przeesunęła dłonią po żebrach, przestraszona, że może jej coś złamał. - Och, tatku ...
Oczy Delii wypełniły się łzami. Odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy - i wnet je otworzyła, bo ktoś stojący przed nią oparł się o ścianę, kładąc dłonie po obu stronach jej twarzy.
- Tu jesteś, kochanie. Wszędzie cię szukałem.
Delia zajrzała w bystre niebieskie oczy, patrzące na nią spod szopy kędzierzawych, jasnych włosów, częściowo przykrytej czerrwoną płócienną czapką.
- Tom ... Przestraszyłeś mnie.
Młodzieniec zaczął się uśmiechać, ale w otatniej chwili przyybrał poważną minę i spytał:
- Co ci się stało?
Delia otarła łzę, która nie wiedzieć kiedy wymknęła się jej spod powieki.
- Nic. - Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się z przymuusem. - A ty dlaczego szwendasz się po porcie w poniedziałkowe popołudnie? Co będzie, jak stary Jake cię tu przyłapie?
Tom Mullins służył u Jake'a Steerborna, miejscowego kowala.
Gdyby majster dowiedział się, że jego terminator spaceruje sobie po nabrzeżach zamiast pilnować kuźni, Tom dostałby baty.
- Stary łajdak poszedł coś przekąsić i łyknąć rumu - odrzekł Tom. - Nie będę sterczał w rozgrzanej kuźni i dął w miechy, jeśli nie ma kowala. Gdzie się ostatnio podziewałaś? Tęskniłem za tobą ...
Zbliżył usta do jej ust, ale odwróciła głowę. On jednak ujął ją za podbródek, odwrócił twarzą ku sobie, i w końcu pozwoliła mu się pocałować.
Ale kiedy zaczął rozwiązywać tasiemki jej gorsetu, kiedy na języku poczuła dotyk jego języka, przypomniała sobie, dlaczego ostatnio unikała Toma Mullinsa, i cofnęła się o krok.
- Przestań, Tom. Nie powinniśmy ... - powiedziała. - A zresztą i tak nic by z tego nie wynikło - dodała po chwili, bo jako terminator Tom nie mógł się ożenić. - Jeszcze cztery lata musisz przepracować u swojego majstra. Dopiero wtedy moglibyśmy się pobrać ...
- Pobrać się! A kto tu mówi o małżeństwie? - przystojna twarz Toma stężała w grymasie gniewu. Uderzył pięścią w ścianę
tuż obok jej głowy, tak że podskoczyła ze strachu. - A niech cię, Delio! Dlaczego się ze mną drażnisz? Niejednemu już uleglaś. Czemu mnie odmawiasz?
Gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Kto mówi o mnie takie rzeczy?
- Wszyscy. Każdy, kto bywa w szynku ,,Pod Dziarskim ł,wem".
Odepchnęła go tak gwałtownie, że, zaskoczony, musiał się cofnąć, aby nie upaść.
- A więc wszyscy kłamią! Nie jestem ladacznicą, Tomie Mulllinsie, a skoro mogłeś tak o mnie myśleć, nie chcę cię więcej znać!
Odwróciła się, chcąc odejść, ale chwycił ją za ramię i zmusił, by na powrót stanęła twarzą do niego. Myślała, że chce ją uderzyć, i zesztywniała w oczekiwaniu ciosu. Tymczasem jednak gniew go opuścił.
- Przepraszam, Delio ...
- Puść mnie - rozkazała, z trudem poruszając zmartwiałymi wargami.
Puścił, ale najpierw mocno ścisnął jej ramię; dostatecznie moccno, by pozostawić siniec.
- Na Boga, Delio, czyżbyś nie wiedziała, jak działasz na mężczyzn? - Wsunął dłonie za pas samodziałowych spodni i spuuścił wzrok na bose stopy. Zaraz się jednak wyprostował, twarz miał dziwnie ściągniętą. - Na pewno wiesz. Tak, myślę, że wiesz. Patrzysz na nich zachęcająco tymi dziwnymi złotymi oczyma. Oczyma kota. I ten twój głos, gardłowy i ochrypły, jak głos chłopaka. Cholernie dobrze wiesz, jak bardzo to wszystko spraawia, że. mężczyzna chce ...
Delia nie mogła już tego słuchać. Odwróciła się i uciekła.
I chociaż wołał za nią, nawet się nie obejrzała.
Widziała w jego oczach ten zamiar. Gotów był mnie uderzyć Pmyślała. Och, tym razem jej nie uderzył i pewnie nie uderzyłby przy następnej okazji. Ale pewnego dnia złość weźmie nad nim górę i rzuci się na nią z pięściami ... Jak tatko.
Szynk "Pod Dziarskim Lwem" był po prostu jedną z wielu portowych knajp oferujących tanie trunki "skórzanym fartuuchom" - rzemieślnikom w rodzaju kowali, bednarzy czy sztaueerów, którzy zarabiali na życie, obsługując statki kursujące po zatoce. To tutaj Delia McQuaid pracowała od piętnastego roku życia.
Jednakże wbrew temu, co zgodnie z powszechną opinią sądził Tom Mullins, nie była dziwką. Zwyczajnie podawała do stołu, a od tego do łajdactwa daleka droga - powinien to przyznać nawet naj gorszy świntuch. Tak więc, stojąc w krzywych drzwiach zadymionej, tłocznej sali barowej, Delia starała się zgadnąć, który z tych roześmianych, podpitych mężczyzn pierwszy zaczął rozzpuszczać o niej wstrętne plotki.
Owszem, każdy z nich prędzej czy później proponował jej pójście do pokoju na piętrze, ale tacy już byli mężczyźni. Nikomu nie miała za złe tych propozycji, o ile mężczyzna trzymał ręce przy sobie i umiał się pogodzić z odmową. Od dwóch lat nie miała butów, chociaż mogła na nie zarobić, raz tylko wchodząc po schodach na tyłach szynku. Duma jej na to nie pozwalała. Duma i przeświadczenie, że gdyby jeden jedyny raz położyła się z mężczyzną za pieniądze, natychmiast pogrążyłaby się w bagnie, z którego już nigdy ·by się nie wydostała.
Niemniej jakiś mężczyzna nazwał ją dziwką i wszyscy mu uwierzyli. Ta myśl raniła dumę Delii, sprawiała jej ból dotkliwszy niż posiniaczone żebra.
- Spóźniłaś się, dziewczyno - usłyszała nad uchem. Po cuchhnącym kiełbasą oddechu poznała Sally Jedrup, właścicielkę szynnku "Pod Dziarskim Lwem" i dwu innych okolicznych szynków. Podbródek Sally zdobiła okazała fałda tłuszczu, która marszczyła się, gdy szynkarka mówiła. - Nie płacę ci za to, żebyś sobie spacerowała, kiedy masz ochotę ...
- Wcale się nie spóźniłam - odburknęła Delia, choć dzisiejjszego wieczoru nie czuła się na siłach wojować z Sally. Wzięła z tłustych łap szynkarki drewnianą tacę zastawioną kwaterkami rumu. - Dla kogo to?
- Dla tych hałaśliwych prostaków tam, pod ścianą - odrzekła Sally i dodała w ślad za odchodzącą Delią: - I nie rozlewaj, bo za każdą kropelkę potrącę z zapłaty.
Delia poniosła tacę w kierunku grupy podpitych mężczyzn siedzących na ławach w głębi sali. Spostrzegła, że jednym z nich jest Jake Steerborn. Mimo iż rozczarowała się co do intencji Toma, cieszyła się, że jego majster nie wrócił do kuźni i chłoopakowi nie grozi lanie za wałęsanie się w godzinach pracy.
Nad głową Jake'a wisiał na kółku skórzany worek, z którego wystawała głowa koguta. Z gardła ptaka dobywalo sil; radosne gruchanie - prawdopodobnie oznaka podniecenia przed zbliżającą się walką· Na tyłach szynku ,,Pod Dziarskim Lwem" znajdowała się arena do walk kogutów i wszyscy bywalcy nabrzeży wiedzieli, że tego wieczoru odbędzie się wysoko obstawiany pojedynek między niezwyciężonym dotąd ptakiem Jake'a a jednym z koogutów Sally Jedrup.
Kiedy Delia schyliła się, by rozstawić kwaterki z rumem na zachlapanym stole, kowal położył uwalaną sadzą dłoń na jej pośladku. Okrężnym ruchem głaskał szorstki materiał spódniczki, uszytej z pokrycia starego siennika.
- Delia, postawisz dziś trzy pensy na mojego dzielnego ptaszka?
Dziewczyna odepchnęła dłoń natręta i rzuciła cierpko:
- Nie postawiłabym nawet dwu pensów, skoro sprawa jest z góry przegrana.
W pewnym sensie było to ostrzeżenie dla Jake'a. Sally Jedrup miała zwyczaj nacierać gorczycą dzioby swoich kogutów, aby zadawały boleśniesze rany, i poić je brandy dla wzmożenia boojowego zapału.
Tymczasem Jake objął Delię w pasie, przyciągnął do siebie i wymamrotał:
- Miej serce, dziewczyno. Co ty na to, żebyśmy się potem trochę zabawili? - Zanurzył dłoń w kieszeni skórzanego fartuucha. - Popatrz, daję ci dwa srebrne szylingi. Dwa szylingi za kilka minut twojego czasu ...
- Puść mnie, Jake - warknęła Delia, odpychając kowala.
On jednak wzmocnił uścisk, zmuszając ją, by się pochyliła.
I oto w miejscu, gdzie jej pierś wydostała się z uwięzi ciasno zasznurowanego stanika, poczuła mokry, lepki pocałunek. Taka obraza to już było za wiele. Sięgnęła w stronę stołu, chwyciła jedną z napełnionych rumem kwaterek i wylała jej zawartość na głowę Jake'a Steerborna.
Kowal puścił dziewczynę i przez chwilę siedział ogłupiały, a piekący, gęsty trunek ściekał z wolna po jego mięsistej twarzy. Wreszcie zerwał .się z ławy, wybuchając stekiem przekleństw.
Delia była przygotowana na taką reakcję. Zamachnęła się i ciężką drewnianą tacą ugodziła w bok wielkiego, płaskiego nosa kowala. Siedzący wokół mężczyźni ryknęli śmiechem. Jake uniósł dłonie do twarzy, oczy wypełniły mu łzy bólu.
- Jezu, Delia - zajęczał spod dłoni, którą miętosił gigantyczny nochal, upewniając się, czy nie jest złamany. - Za co mi to zrobiłaś?
Nie speszona swoim postępkiem, Delia zaczęła się jednak wyycofywać, starając się utrzymać bezpieczny dystans między sobą a rosłym kowalem.
- Na drugi raz będziesz pamiętał, żeby swoje wstrętne łapy i usta trzymać z dala ode mnie, Jake'u Steerbornie.
- Nie miałem złych zamiarów.
- Akurat! - Delia odwróciła się, by odejść, ale okazało się, że drogę do szynkwasu tarasuje grube cielsko Sally Jedrup.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz, zdziro? - zasyczała szynkarka prosto w twarz Delii. - Awanturujesz się, żeby mi się tu policje zleciały?
Delia uniosła tacę nad głowę.
- Zejdź mi z drogi, obrzydła rajfuro, albo, jak mi Bóg miły, rozwalę ci łeb.
- Ja mam ci zejść z drogi?! - zawołała Sally. - Niedoczekanie twoje! - Niemniej cofnęła się o krok, poza zasięg morderczej broni Delii. - Zabieraj się stąd, dziewczyno. Już dla mnie nie pracujesz. I dopóki mam tu coś do powiedzenia, nie dostaniesz roboty w żadnym szynku.
Delia bez wahania podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła na światło przedwieczornego słońca. Sally Jedrup wrzasnęła jeeszcze za nią:
- Mam nadzieję, że ty i ten twój zapijaczony ojciec zdechhniecie z głodu!
Dopiero nieopodal nabrzeża Ciarka Delia zorientowała się, że wciąż trzyma w ręku drewnianą tacę. Doszła do końca pirsu, cisnęła tacę w morze i zaczęła się śmiać. Coś jednak ścisnęło ją w gardle i śmiech zamarł jej na ustach.
Mój Boże, ależ dziś narozrabiała! Rozbiła ojcu głowę i teraz nieprędko odważy się wrócić do domu. A kiedy już wróci, może mieć tylko nadzieję, że tatko będzie zbyt pijany, by wyładować na niej swoją wściekłość. Albo zbyt trzeźwy,. by mieć na to ochotę.
Tom - to osobna sprawa. Jak głupia marzyła o chwili, gdy odsłuży swoje u majstra i będą się mogli pobrać. Wyobrażała sobie ich wspólne mieszkanko nad kuźnią, gromadki; dzieci sieedzących wokół kuchennego stołu i siebie, mieszającą coś aroomatycznego i bulgocącego w garnku na płycie. W tym czasie on siedziałby w kącie z fajką w zębach i kieliszeczkiem rumu w dłooni i przyglądał się jej sennym, zadowolonym wzrokiem. Delia z trudem stłumiła łkanie. Jakaż była głupia, dając się wziąć na słodkie słówka, ulegając urodzie Toma! Sama już nie wiedziała, co sprawiło, że łuski spadły jej z oczu: to, że tak pochopnie uznał ją za dziwkę, czy wyraz nienawiści i furii w jego oczach, gdy - jak sądziła - gotów był ją uderzyć.
I wreszcie ostatni kłopot - utrata pracy w szynku "Pod Dziarrskim Lwem", a wszystko przez głupotę i pijaństwo Jake'a Steerrborna, który chciał po prostu trochę pożartować i naprawdę nie miał złych intencji.
- I z czego będziesz teraz żyła, kapuściany głąbie? - powieedziała Delia na głos. - Myślisz, że najesz się swoją dumą?
Stała na krańcu pirsu, aż słońce jęło zachodzić za omotane pajęczyną want i wyblinek maszty statków w porcie. Wracająca z połowu łódź rybacka zmierzała w stronę ujścia rzeki. Niesione przypływem łodygi wodorostów skalnych czepiały się obrośnięętych muszlami pali pirsu. Tuż nad głową Delii przeleciała mewa, skrzecząc przeraźliwie. Nie wiedzieć czemu ten swojski dźwięk sprawił, że łzy znów napłynęły jej do oczu. Czuła się taka saamotna; jak mewa szybująca ponad falami.
Uwagę Delii zwrócił jakiś ruch w części nabrzeża, gdzie wznoosiły się magazyny portowe. Dostrzegła kilku oficerów z fregaty "Moravia", zmierzających w kierunku tablicy ogłoszeń, na której widniały nazwy statków przebywających obecnie w porcie. Kilku miejscowych studiowało oferty pracy dla marynarzy i podoficeerów. Teraz rozchodzili się pośpiesznie. Royal Navy, z jej werrbownikami-łapaczami, nie cieszyła się sympatią mieszkańców Bostonu.
Delia stłumiła westchnienie i z wolna ruszyła pomostem w kierunku brzegu. Wieczorna bryza poruszała śmiecie, walające się na nabrzeżu. Stronica "Boston News-Letter" owinęła się wokół nóg Delii, zmuszając ją do przystanięcia. Wyplątała się z papieerowych więzów i już miała wyrzucić gazetę do wody, kiedy jakieś słowo wybite tłustym drukiem przyciągnęło jej uwagę.
Złożyła gazetę tak, żeby luźny arkusz nie trzepotał na wietrze, ale niewiele to pomogło w czytaniu, bo ta umiejętność nie była jej naj mocniejszą stroną. Poruszając ustami, zdołała przeliterować dwa słowa napisane większymi, wyraźniejszymi literami: "koobieta" i "żona". Reszta tekstu była ponad jej siły.
Chciała już zrezygnować, kiedy jakiś cień padł na gazetę.
Delia podniosła wzrok i spostrzegła, że stoi przed nią jeden z ofiicerów angielskiej fregaty. Insygnia na epoletach eleganckiego, niebieskiego surduta świadczyły, że jest porucznikiem. Był wysoki i chudy jak szczapa, a sczesane do tyłu włosy nosił splecione w ciasny warkocz, obciągnięty czymś w rodzaju pokrowca ze skóry węgorza, Uśmiechał się przyjaźnie.
- Dobry wieczór panience - odezwał się. Mówił z akcentem człowieka wykształconego. - Widziałem, jak stała pani na końcu pirsu i pomyślałem sobie, że wygląda pani na nieco samotną. Zastanawiałem się ... - Uśmiechnął się i na jego blade, zapadnięte policzki wypłynął lekki rumieniec.
Samotna? Żeby tylko! W innych okolicznościach Delia wyykpiłaby oficerka i szybko odebrała mu chęć do flirtów. Postanoowiła jednak wykorzystać natręta.
Uśmiechnęła się najmilszym ze swoich uśmiechów.
- Czy umie pan czytać, panie oficerze?
Porucznik wypiął wątłą pierś niczym tokujący indor.
- Tak. Oczywiście.
- Może mi pan to przeczytać? Na głos?
Młodzieniec z uśmiechem przyjął podaną mu gazetę. Chrząkknął, uniósł arkusz do nosa i zmrużył oczy.
- Aha - mruknął i zaczął czytać:
POSZUKUJE SIĘ KOBIETY NA ŻONĘ. Średniorolny gospoodarz z osiedla Merrymeeting (Sagadahoc Territory, Maine), znalazłszy się w trudnej sytuacji z powodu śmierci żony i zmuszony zapewnić opiekę dwóm małym córkom, proponuje miejsce w swoim domu przyzwoitej kobiecie, gotowej podjąć się obowiązków jego żony i matki rzeczonych córek. Kobieta owa winna być osobą silną, zdrową na ciele i umyśle, a nadto wzorową chrześcijanką o nieposzlakowanej reputacji. Kandyydatki zainteresowane powyższą ofertą mogą się zgłaszać do Tylera W. Savitcha, M.D., tymczasowo w zajcździe "Pod Czerrwonym Smokiem", King Street, Boston.
Głos czytającego ucichł. Porucznik spojrzał na Delię i uśmiechhnął się, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Odpowiedziała uśmiechem, ale prawdę mówiąc, wcale go nie widziała. Myślała gorączkowo: farmer musi mieć jakiś dom, zwykle własnoręcznie zbudowany. I na pewno ma co jeść. A mężczyzna zmuszony samotnie opiekować się dwiema córkami powinien być dobry dla kobiety gotowej zająć się jego dziećmi i domem ...
- "Pod Czerwonym Smokiem" ... Tyler W. Savitch, M.D. powtórzyła na głos. - Co to znaczy: M.D.?
- Medicinae doctor. Pan Savitch studiował na uniwersytecie. Ale jestem pewien, że pani nie zamierza skorzystać z tej propoozycji. - Porucznik zaśmiał się i pogłaskał Delię po policzku. `Jest pani taka urocza. Szkoda pani dla jakiegoś farmera grzebiąącego w ziemi gdzieś na dzikim odludziu ...
Delia wyjęła gazetę z dłoni młodzieńca.
- Dziękuję panu za fatygę. Bardzo pan uprzejmy.
- Zaczekaj! A co powiesz na to, żebym ci postawił kolację?
Delia nawet się nie obejrzała. Szybkim krokiem zmierzała w kierunku King Street i zajazdu "Pod Czerwonym Smokiem".
Skryta w cieniu wysokiej kamienicy, Delia spoglądała na przeeciwległą stronę King Street. Zajazd "Pod Czerwonym Smokiem" nietrudno było odnaleźć. Wyróżniał się z ciasnego szeregu domów i warsztatów przepychem fasady i olbrzymim, kolorowym szylldem kołyszącym się nad drzwiami.
Żaden "skórzany fartuch" nie odważyłby się wejść tu do baru €myślała Delia. O nie, pub przy zajeździe przeznaczony był tylko dla dżentelmenów. Mogła sobie wyobrazić, jak wygląda w środdku, choć jej stopa nie postała w równie wykwintnym miejscu. Szlachetni panowie popijają z cynowych kufli, grają w karty i czytają gazety, pykając z porcelanowych fajek. Żadnego nieestosownego hałasu, nikt nie zachowuje się w sposób zakłócający tę dystyngowaną atmosferę ...
Przed wejściem do zajazdu dwaj mężczyźni toczyli ożywioną rozmowę; może się kłócili? Portier i stajenny - obaj w czerwoonych, zdobionych złotymi szamerunkami liberiach i w perukach
z mnóstwem misternie ułożonych loczków. Delia miała nadzieję, że zdoła przemknąć się niepostrzeżenie do pokoju Tylera W. Savitcha, ale po kilku minutach niecierpliwego oczekiwania zdała sobie sprawę, że musi skorzystać ze strzeżonego głównego wejjścia do zajazdu, umieszczonego w głębokiej wnęce portalowej.
Poprawiła spódnicę, zadarła podbródek, przyjmując postawę właściwą - jak sądziła - prawdziwej damie, i ruszyła w kierunku drzwi. Przechodząc przez ulicę, musiała ominąć sprzedawcę miooteł, woziwodę i ślusarza z kołem do ostrzenia noży.
_ Raczcie wybaczyć, zacni panowie ...
Mężczyźni w czerwono-złotych liberiach przerwali rozmowę i jak na komendę odwrócili się ku Delii. Na początek obejrzeli ją sobie od stóp do głowy - od pochlapanej błotem, wystrzępionej spódnicy po nieskromnie gołą głowę, nie nakrytą żadnym czeppkiem czy chustką. Stajenny był mniej więcej w wieku ojca Delii, niski i tęgi, miał dziwnie obrzmiałą twarz o jakby zamazanych rysach. Obrzucił dziewczynę niechętnym spojrzeniem i zmarrszczył różowy, okrągł,y jak u królika nos.
Portier, wyższy i młodszy, uśmiechnął się obleśnie, odsłaniając zepsute zęby.
_ Kuchnia jest z tyłu, złociutka. Ale obawiam się, że nie potrzebujemy pomywaczki.
_ Dziękuję, ale nie szukam pracy - odrzekła z uśmiechem Delia. - Czy nie wie pan, gdzie mogłabym znaleźć pana Tylera W. Savitcha - Zawahała się, szukając w pamięci właściwego terminu. - M.D.? Jestem z nim umówiona - dodała. To nie było kłamstwo. No, w każdym razie niezupelnie. Przecież w ogłoszeeniu stało jak byk: "zainteresowane kandydatki".
_ Jesteś umówiona, powiadasz? A ja jestem królem Anglii! xzawołał stajenny i roześmiał się, ubawiony własnym żartem. Aż mu się peruka przekrzywiła. Nagle wesołość zniknęła z jego twaarzy. - Wynoś się, dziewczyno, bo zawołam konstabla.
_ Czekaj no - odezwał się portier i przerwał, aby otworzyć drzwi tęgiemu dżentelmenowi w bobrowej czapie, prawie tak wysokiej jak on sam. - Od jakiegoś tygodnia mnóstwo kobiet odwiedza doktora. Najróżniejszych. Tak, i w większości nie leppszych niż ta tutaj ... za przeproszeniem panienki.
Stajenny raz jeszcze, z wyraźnym lekceważeniem, przyjrzał się Delii, syknął i pokręcił głową.
- Co to się wyrabia ... Na mój rozum to doktor zamiaruje otworzyć burdel.
To samo podejrzenie zrodziło się właśnie w umyśle Delii.
Doszła do wniosku, że jednak nie chce się spotkać z Tylerem W. Savitchem, M.D., i odwróciła się, by odejść.
- Widzi panienka, doktor akurat wyszedł - przyjacielskim tonem oznajmił portier. Ale kiedy nań spojrzała, puścił do niej oko i znów uśmiechnął się lubieżnie. - Ma tu jednak apartament. Może panienka zaczekać na niego w salonie.
Stajenny, zdziwiony, uniósł pytająco brwi, ale nic nie powieedział.
Delia wahała się. A co tam - pomyślała wreszcie - jeśli doktor jej się nie spodoba, po prostu wyjdzie i koniec. Ostatecznie w tak szykownym zakładzie jak zajazd "Pod Czerwonym Smokiem" nie groziło jej nic strasznego.
Idąc za portierem, Delia miała okazję się przekonać, że sala barowa jest prawie pusta. Tylko przy kominku dwaj dżentelmeeni w perukach i w eleganckich czarnych surdutach grali w trikk-traka. W pewnym momencie jeden z nich mruknął coś pod nosem, na co jego towarzysz przyłożył do ucha trąbkę uszną i wrzasnął:
- Co? Co powiedziałeś? Niech cię diabli, Feathergrew, mów głośniej!
Delia zachichotała cichutko.
Portier nie poprowadził jej głównymi schodami. Przez kuchnię doszli do wąskich schodów dla służby, znajdujących się na tyłach hotelu. Delia zdążyła jeszcze rzucić okiem na hol o wyściełanej dywanami posadzce i zdobionym kasetonami suficie. Portier otworzył jakieś drzwi i wepchnął ją do środka.
- Biorę na siebie duże ryzyko, wpuszczając cię tu bez poozwolenia, więc przypadkiem niczego nie ukradnij - rzekł. Naastępnie pochylił się, uśmiechnął znacząco i wionął jej w twarz oddechem przesyconym wonią rumu i tytoniu. - Będę na dole przy wejściu. I pamiętaj, połowa tego, co dostaniesz, kiedy już skończysz ... ee ... robić interesy z panem doktorem, jest moja. Zrozumiałaś?
Delia, oczywiście, zrozumiała, ale nie była w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Stała tuż za progiem numeru z szeroko otwartymi oczyma, bo oto miała przed sobą najpiękniejszy pokój, jaki kiedykolwiek widziała.
Wypolerowany parkiet pokrywały miękkie dywany, u wysookich okien z pionowo przesuwanymi skrzydłami wisiały adamaaszkowe zasłony. Wieczór stosunkowo ciepłego wiosennego dnia był chłodny, toteż na kominku płonął ogień; lampy także już zapalono. Ich łagodne światło spływało na meble - wszystkie wyprodukowane w Anglii i wykończone na wysoki połysk - doobywając z nich lustrzane refleksy i podkreślając fakturę szlachettnego drewna.
Delia usłyszała odgłos zamykanych drzwi i z pewnym zaskooczeniem uświadomiła sobie, że została sama. Uśmiechnięta, nucąc coś pod nosem, obeszła dookoła cały ten przepiękny salon. Poogłaskała oparcie stojącego przy kominku fotela, dotknęła wszysttkich należących do niego przedmiotów, znalezionych na biurku i na komodzie: brzytwy, osełki, grzebienia z kości słoniowej, piór z metalowymi stalówkami, ułożonymi w ozdobnej mosiężnej szkatułce. Obejrzała też przedmioty związane z jego profesją: skalpele o kościanych rękojeściach, lekarską torbę i podręczną apteczkę, pełną dziwnie wyglądających naczyń. Niespodziewanie natknęła się na stojącą w kącie obok kominka traperską strzelbę· Jej naoliwiona lufa połyskiwała w blasku płomieni.
Czuła wzrastającą ciekawość. Kim był właściciel tych wszysttkich rzeczy? Miała wrażenie, że wyczuwa jego obecność w pookoju, jego zapach - słabą woń tytoniu i dobrze wyprawionej skóry. Na pewno nie był ubogi. Wszystko, co posiadał, zostało wykonane solidnie, z najlepszych materiałów. Zastanawiała się, jak duża jest jego farma i w jakim wieku są osierocone przez matkę córki.
Ale jaki mężczyzna szukałby żony poprzez ogłoszenie w gaazecie? Może jest brzydki, oszpecony przez ospę? Albo stary? A może po prostu jest zbyt nieśmiały, by zbliżyć się do kobiety w nieco bardziej romantyczny sposób.
- Kim jesteś, Tylerze W. Savitch? - szepnęła Delia. Wiedziała, że nie powinna wchodzić do sypialni, ale nie mogła przemóc ciekawości. W lustrze nad kominkiem uchwyciła nagle swoje odbicie i omal nie krzyknęła - przez chwilę zdawało się jej, że nie jest w pokoju sama. Zachichotała nerwowo, ubawiona własną głupotą, i szybko zasłoniła usta. Przez chwilę patrzyła sobie w oczy, szeroko otwarte, roziskrzone uśmiechem.
Niebawem jednak, ku swojemu głębokiemu niezadowoleniu, spostrzegła, że policzki ma uwalane zaschniętym błotem, a we włosach mnóstwo trawy i liści. Co gorsza, jej spódnica, już i tak niezbyt czysta, podczas zajścia z Jakiem Steerbornem została poplamiona rumem. Jak ja wyglądam! - pomyślała Delia i rozeeśmiała się na głos. Nic dziwnego, że stajenny groził jej wezwaaniem konstabla.
Poślinionym palcem zwilżyła plamę na spódnicy, zdrapała nieeco błota z policzków i na ile to było możliwe, wytrząsnęła śmieecie z gęstwy kruczoczarnych włosów. Następnie rozejrzała się po pokoju i wzrok jej padł na szerokie łoże z baldachimem; pod śnieżnobiałą pościelą Delia domyśliła się puchowego materaca. Wyglądało na tak mięciutkie, że nie oparła się pokusie, by je wypróbować.
Z błogim westchnieniem złożyła głowę na dobrze wypchanych poduszkach. Tak tu było spokojnie - z dala od ulicy, od turkootu wozów i pokrzykiwania straganiarzy. Cudownie _ pomyślała, i oczy same jej się zamknęły. Jak cudownie byłoby zostać praawdziwą damą i sypiać na gęsim puchu w takim jak to łożu!
Pani Tylerowa W. Savitch - przemknęło jej przez myśl. Pani Tylerowa W. Savitch, M.D ...
2
Delia ziewnęła i przeciągnęła się rozkosznie. Przesunęła dłońńmi po gładkim płótnie pościeli i wcisnęła twarz w miękkie zaagłębienie poduszki ...
Gwałtownie otworzyła oczy i usiadła. Chryste Panie, usnęła w łóżku obcego mężczyzny!
Powoli opadła na plecy. W pokoju było ciemno, łóżko, stojące w kącie pod ścianą, tonęło w głębokim mroku. Na zewnątrz świeecił jednak księżyc - wpadająca przez okno srebrzysta poświata mieszała się ze strugą łagodnego, złocistego blasku lamp płonąących w salonie.
Delia raz jeszcze się przeciągnęła, podkurczając palce stóp,
a zaciśnięte w pięści dłonie wyciągnęła tak daleko nad głowę, że aż zabolały ją posiniaczone żebra. Która godzina? - pomyślała. Chyba było już późno. Domyśliła się, że przebudził ją głos noccnego strażnika, wykrzykującego godzinę. I chwała Bogu! Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby gospodarz apartamentu znalazł ją śpiącą w jego łóżku. Gdyby naprawdę pod pretekstem szukania żony zbierał panienki do burdelu, mógłby ją uznać za doskonałą kandydatkę. Na samą tę myśl policzki paliły ją ze wstydu.
Poziewując, odgarnęła włosy z twarzy i przetarła oczy. Poddparła się na łokciu i tak półsiedząc, znieruchomiała, bo jej uszu dobiegł stłumiony śmiech i szelest odzieży. A potem pieszczottliwy i drżący głos kobiecy:
- Och, Ty, to takie przyjemne ... tak, tutaj ... proszę·
Rozległo się ciche westchnienie, a potem męski głos mruknął:
- Tutaj?
- O, taaak ... - I znów cichutkie westchnienie.
Delia usiadła sztywno, rozglądając się przerażonym wzrokiem.
Jej oczy były teraz oczyma szopa schwytanego w krąg światła pochodni. Oszołomiona, nie zdążyła nawet spuścić nóg na poddłogę, kiedy było już za późno - mężczyzna i kobieta wchodzili do sypialni.
...
chomciomania