Kapitan Blood - Sabatini Rafael.doc

(1978 KB) Pobierz

 


 


 


Tytuł oryginału angielskiego: CAPTAIN   BLOOD

.Okładkę projektował STANISŁAW   TOEPFER

Wydanie III

Copyright by A. P. Watt & Son


I

WYSŁANNIK

Piotr Blood, bakałarz medycyny i mistrz wielu innych umiejęt­ności, palił fajką i pielęgnował pelargonie rosnące w skrzynce na parapecie okna nad ulicą Water Lane w mieście Bridgewater, w zachodniej Anglii.

Mogłoby się zdawać, że nie dostrzegał surowych oczu spoglą­dających nań krytycznie z przeciwległego okna. Całą uwagę sku­pił na swym zajęciu i potoku ludzkim, który płynął wąską ulicą w kierunku Castle Field, już po raz drugi tego dnia. Ferguson, kapelan księcia*, wygłaszał tam wczesnym popołudniem kazanie, nawołujące raczej do zdrady niż do pobożności.

Podniecone wałęsające się grupy ludzi składały się głównie z mężczyzn w kapeluszach z zielonymi gałązkami i z najzabaw­niejszą pod słońcem bronią w ręku. Niektórzy co prawda nieśli na ramieniu flinty myśliwskie, a inni obnażone rapiery, więk­szość jednak zbrojna była w pałki i olbrzymie piki, przekute z kos, budzące grozę swoim widokiem, lecz nieporęczne w użyciu. Wśród tych zaimprowizowanych wojaków byli tkacze, piwowarzy, cieśle, kowale, szewcy, murarze, kamieniarze i przedstawiciele wszyst­kich innych zawodów uprawianych w czasie pokoju. Bridgewater, zarówno jak i Taunton, wyprawiło hojną ręką kwiat swojej męskiej ludności na służbę księcia-bastarda i ktokolwiek zdolny do noszenia broni pozostał w domu, był piętnowany jako tchórz lub papista*.

A jednak Piotr Blood, nie tylko zdolny do noszenia broni, lecz wprawnie i umiejętnie nią władający, a co więcej z pewnością nie

Mowa o księciu Monmouth. W lipcu 1685 wystąpił na czele protestanc­kie] burżuazji przeciw królowi Jakubowi II Stuartowi, który usiłował przywrócić w Anglii władzę absolutną i skłaniał się ku katolicyzmowi.

Papista — zwolennik władzy papieskiej. W protestanckiej Anglii mianem  tym  nazywano  pogardliwie  każdego  katolika.

5


tchórz ani papista, którym był tylko wtedy, gdy uważał to za wygodne, tego ciepłego lipcowego wieczoru pielęgnował swoje pelargonie i ćmił fajeczkę tak obojętnie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.

Uczynił również coś jeszcze. Ogarniętych animuszem wojennym entuzjastów pożegnał słowami wiersza Horacego, dla którego dzieł od dawna już żywił niecodzienny afekt:

Que, que! scelesti, ruitis?*

A może już zgadujecie, czemu gorąca krew Blooda, dziedzictwo po awanturniczych rycerzach z Somersetshire, przodkach matki; pozostała chłodna wśród rozgorzałego fanatyzmu, czemu niespo-  kojny duch, co w swoim czasie kazał mu zerwać więzy studiów   akademickich,  narzucone przez  ojca,  pozostawał teraz  obojętny. -w samym ognisku buntu?  Wyobraźcie sobie, jak patrzał on na tych mężczyzn  zbierających  się pod  sztandary wolności,  sztan-dary haftowane przez dziewice z Taunton, pensjonarki ze szkół   panny Blake i pani Musgrove, które — jak głosi ballada — roz­pruły swoje spódnice, aby uszyć proporce dla armii króla Mon- moutha. Łaciński wiersz, ciśnięty w ślad za tłumem. tupocącym, po  bruku, odsłania nam jego myśli.  Dla   niego powstańcy byli szaleńcami, pędzącymi W złowrogim opętaniu  na pewną zgubę.

Blood zbyt dużo wiedział o księciu i pięknej ciemnowłosej dzie- wce, jego matce, aby dać się zwieść legendzie o jego prawowitym pochodzeniu, w imię którego wzniesiono sztandar rebelii. Prze-czytał niedorzeczną proklamację wywieszoną na rozdrożu w Brid-gewater, w Taunton  i w  innych  miejscowościach,  głoszącą,  że-„po zgonie najjaśniejszego pana, Karola II, prawo do dziedzicze-nia korony Anglii, Szkocji, Francji i Irlandii wraz z dominiami i ziemiami do nich przynależnymi przypada jaśnie oświeconemu i wysoko urodzonemu królewiczowi Jakubowi, księciu Monmou-thowi,  synowi  i  prawowitemu   następcy rzeczonego   króla   Ka- rola.II".

Rozśmieszył go zarówno ten początek, jak i dalsze oświadcze-

Que, que, scelesti, ruitis? (łac). — Dokąd, dokąd, szaleńcy, pędzicie.


nie, że „Jakub, książę Yorku, zlecił otruć króla Karola II i na­tychmiast po jego zgonie uzurpował.koronę..."

Jedno i drugie było wierutnym kłamstwem. Blood spędził część swego życia w Niderlandach, gdzie ten sam Jakub Szkocki, który teraz proklamował, się z łaski bożej Jakubem II, królem et ca-etera, ujrzał światło dzienne jakieś trzydzieści sześć lat temu. Znał też, rozpowszechnioną wtedy historię jego prawdziwego pocho­dzenia. Monmouth natomiast, drugi pretendent, prawdopodobnie nie był ani legalnym synem z morganatycznego małżeństwa Ka­rola Stuarta z Lucy Walter, ani nawet nieprawym dzieckiem zmarłego króla. Do czego, jak nie do ruiny i nieszczęścia prowa­dziło to groteskowe uroszczenie? Jak można było się spodziewać, że Anglia kiedykolwiek strawi. takiego fanfarona? I to w jego imieniu; dla podtrzymania. jego fantastycznych pretensji te łyki z zachodniej Anglii, prowadzone przez kilku wojowniczych wi-gów*, dały sie wciągnąć w rebelię!

Que, Que, scelesti, ruitiś?

Uśmiechnął się i westchnął jednocześnie, lecz śmiech górował nad .westchnieniem, gdyż Blood nie trwonił współczucia, podob­nie jak większość ludzi liczących tylko na siebie. Nauczyły go tego przeciwieństwa losu. Człowiek o czulszym sercu, obdarzo­ny jego wiedzą i wyobraźnią mógłby znaleźć powód do łez w widoku tych prostych, zapalonych protestantów, gdy tak szli na rzeź jak barany, odprowadzani na punkt zborny w Castle, Field przez żony i córki, narzeczone i matki, przekonani, że ru­szają na bój w obronie prawa, wolności i religii. Wiedział bowiem, tak jak i całe miasto, że Monmouth zamierza stoczyć bitwę je-szcze tej nocy. Książę miał poprowadzić swych stronników do niespodziewanego ataku na armię rojalistów dowodzoną przez. Fevershama, obozującego teraz w Sedgemoor. Blood przypusz­czał, że lord Feversham jest dokładnie poinformowany o wszyst­kim. Przypuszczenie to, jeśli nawet było mylne, opierało się na

Wigowie i torysi — stronnictwa polityczne w Anglii (XVII—-XIX w.>. Wigowie, głównie kupcy, bankierzy i przemysłowcy, bronili swobód parlamentarnych; torysi, wielcy właściciele ziemscy, popierali absolutną władzę królewską.


pewnych  podstawach. Nie   należało  bowiem  posądzać   dowódcy rojalistów o nieznajomość zawodu żołnierskiego.

Gdy Blood wybił popiół z fajki i cofnął się, by zamknąć okno, wzrok jego padł na przeciwległą stronę ulicy i spotkaj się naresz­cie ze spojrzeniem śledzących go wrogich oczu. Należały one do panien Pitt, dwóch miłych, sentymentalnych starych panien, najgorętszych z całego Bridgewater wielbicielek pięknego Mon-moutha.

Blood uśmiechnął się i pochylił głowę, gdyż żył w przyjaznych stosunkach z tymi pannami, a jedna z nich była nawet przez krótki czas jego pacjentką. Lecz nie odwzajemniono jego powi­tania. Zamiast tego dwie pary oczu posłały mu spojrzenie pełne zimnej wzgardy. Uśmiech cienkich warg Blooda stał si nieco mniej uprzejmy. Rozumiał przyczynę tej wrogości, która rosła z każdym dniem w ciągu ostatniego tygodnia, to jest od czasu, kiedy Monmouth zawrócił głowy wszystkim kobietom bez wzglę­du na wiek. Panny Pitt potępiały Blooda, widząc, jak ów młody i rześki mężczyzna, zaprawiony w sztuce wojennej, który mógł oddać usługi sprawie, pozostał na uboczu, paląc spokojnie fajkę i pielęgnując pelargonie nawet tego wieczoru, kiedy prawi mężo­wie jednoczyli się wokół protestanckiego księcia, gotowi przelać krew, aby osadzić prawowitego władcę na tronie.

Gdyby Blood zniżył się do dyskutowania o tych sprawach z da-mami, mógłby im odpowiedzieć, że dość już miał w życiu wędró­wek i przygód, że powrócił teraz do zawodu, do którego był pierwotnie przeznaczony i do którego przygotowały go studia. Był lekarzem, nie żołnierzem; powołanym do leczenia ran, a nie zadawania ich. Odparłyby prawdopodobnie, że w takiej potrzebie każdemu prawdziwemu mężczyźnie przystoi chwycić za broń. Damy postawiłyby też za wzór swego kuzyna Jeremiasza, żegla-rza z zawodu, kapitana okrętu, który na swoje nieszczęście teraz właśnie rzucił kotwicę w zatoce Bridgewater i opuścił ster, by chwycić muszkiet w obronie prawa. Lecz Blood nie należał do tych, którzy dyskutują. Jak już powiedziałem, był człowiekiem zadufanym w sobie.

Zamknął okno, zasunął firanki i odwróciwszy się objął spojrze­niem przyjemny pokój i stół z zapalonymi świecami, który jego


gospodyni, pani Barlow, nakryła właśnie do kolacji. Zwracając się do niej, głośno wypowiedział swoje myśli:

— Nie jestem w łasce u tych skwaśniałych na ocet dziewic
z przeciwka.             

Miał przyjemny, wibrujący głos o metalicznym brzmieniu, zła­godzonym nieco wymową irlandzką, nie zatartą mimo wszystkich jego wędrówek. Był to głos zdolny uwodzić i pieścić lub też wy­dawać nie dopuszczające sprzeciwu rozkazy. Przebijała w nim prawdziwa natura tego mężczyzny. Blood był wysoki i szczupły, o smagłej, cygańskiej cerze i błękitnych oczach, kontrastujących z ogorzałą twarzą i czarnymi brwiami. Błyszczące, przenikliwe oczy, osadzone przy dumnym, orlim nosie, miały wyraz powagi i pychy. Wskazywały na nią również zaciśnięte usta. Ubrany był w czerń, jak przystało człowiekowi jego zawodu, jednakże wytworny krój stroju pasował raczej do byłego poszukiwacza przygód niż do obecnego solidnego medyka. Kaftan z cienkiego kamlotu lamowany był srebrem, a okalający szyję żabot oraz mankiety zdradzały wytwornego londyńskiego bieliźniarza. Czar­na, wielka peruka była misternie trefiona, niczym na królewskim dworze.

Gdy się już poznało Blooda i przeniknęło jego prawdziwą na­turę, można było zaryzykować pytanie, jak długo taki człowiek będzie się zadowalał cichą przystanią w tym małym światku, gdzie przeznaczenie rzuciło go jakieś sześć miesięcy temu, i jak długo będzie uprawiał zawód, do którego przeznaczono go jeszcze w kolebce? Aczkolwiek komuś znającemu jego dzieje przeszłe i przyszłe nie łatwo byłoby w to uwierzyć, mógłby kontynuować swój spokojny żywot, zadowolony z kariery lekarza w tym raj­skim zakątku Somersetshire'u, gdyby nie przekora losu. Wydaje się to możliwe, lecz nieprawdopodobne.

Blood był synem irlandzkiego medyka i szlachcianki z Somer­setshire. W żyłach jego matki płynęła korsarska krew Frobi-sherów, co wyjaśnia pewną dzikość, jaka cechowała chłopca od najmłodszych lat. Dzikość ta głęboko zatrwożyła jego ojca, czło­wieka o dziwnie pokojowym jak na Irlandczyka usposobieniu. Postanowił wcześnie poświęcić syna swemu szacownemu zawo­dowi, a Piotr zdolny do nauki i żądny wiedzy, zaspokoił jego am­bicje   otrzymując   w   wieku   lat  dwudziestu   stopień   bakałarza

9


medycyny, w Trinity College w Dublinie. Ojciec przeżył ten suk­ces tylko o trzy miesiące. Matka umarła już kilka lat wcześniej. Blood odziedziczył paręset funtów i wyruszył poznać świat i dać na jakiś czas folgę opanowującemu go duchowi przygód. Splot dziwnych wydarzeń zawiódł go w szeregi najemnych wojsk Ho­landii, która prowadziła wtedy wojnę z Francją, a zamiłowanie do morza kazało mu wybrać służbę związaną z tym żywiołem. Miał okazję wziąć udział w wyprawie pod słynnym de Ruyterem i walczyć w bitwie na Morzu Śródziemnym, w której zginął, ten wielki holenderski admirał. Po zawarciu pokoju w Nimegue mrok okrywa jego dalsze poczynania. Wiemy jednak, że spędził dwa lata w hiszpańskim więzieniu, chociaż nie wiemy, w jaki sposób tam trafił. Być może dlatego po uwolnieniu oddał swą szpadą na usługi Francji i walczył u. boku Francuzów w czasie działań wo­jennych przeciwko hiszpańskim Niderlandom. W trzydziestym drugim roku życia strącił ochotę do przygód, podupadł bowiem na zdrowiu wskutek zaniedbania rany, a serce jego opanowała tęsknota za ojczyzną. Wsiadł więc na okręt w Nantes z zamiarem powrotu do Irlandii, lecz burza zapędziła statek do zatoki Brid-gewater. Zdrowie Blooda pogorszyło się w czasie podróży, posta­nowił tedy zatrzymać się tam, tym bardziej że była to ojczyzna jego matki.

W ten sposób w styczniu 1685 roku przybył do Bridgewater jako posiadacz niemal takiej samej fortuny, z jaką opuścił Dublin przed jedenastu laty.

Polubił miejsce, w którym szybko przyszedł do zdrowia, a po-nieważ uważał, że doświadczył już dość przygód jak na jedno życie, postanowił osiedlić się tutaj i praktykować w zawodzie lekarskim, tak lekkomyślnie kiedyś porzuconym.

Oto cała historia Blooda, a przynajmniej najważniejsza jej
część do momentu bitwy pod Sedgemoor.             

Blood rozumował słusznie, iż rozgrywająca się wojna domowa wcale go nie dotyczy. Obojętny wobec wydarzeń, które postawiły na nogi Bridgewater, nie reagował na dochodzące odgłosy i wcze­śnie położył się do łóżka. Zasnął spokojnie na długo przed jede­nastą, kiedy to, jak wiadomo,'Monmouth wyruszył razem z gosz­czącym go lordem-buntownikiem bristolską drogą i począł okrą­żać bagniska położone między armią jego a królewską. Przewaga

10


liczebna wojsk księcia Monmountha - prawdopodobnie zrówno-

ważona większą odpornością regularnych oddziałów przeciwni­ka — oraz szansa, jaką dało mu zaskoczenie żołnierzy częściowo już pogrążonych we śnie, zostały zmarnowane wskutek błędów nieporadnego dowództwa, zanim jeszcze zdołał się wziąć za bary z Fevershamem.

Armie zetknęły się około godziny drugiej nad ranem. Daleki grzmot armat nie przerwał spokojnego snu Blooda. Obudził się dopiero o czwartej, kiedy wschodzące słońce rozproszyło ostatnie ławice mgły na pobojowisku.    .

Usiadł w łóżku, przecierając senne oczy i zbierając myśli.- Drzwi jego domu drżały pod ciosami i jakiś głos wołał coś niezrozu­miale. Ten hałas go obudził. Blood przypuszczał, że chodzi o nagły poród, sięgnął więc po szlafrok i pantofle, żeby zejść na dół. W korytarzu nieomal zderzył się z panią Barlow, wyrwaną- ze snu, rozchełstaną i trzęsącą się ze strachu. Uciszył jej gdakania, i zeszedł otworzyć drzwi.

Na dworze stał mężczyzna o dzikim wejrzeniu i zgrzany koń, ozłoceni skośnymi promieniami wschodzącego słońca. Młody czło­wiek, zakurzony i wybrudzony, z odzieniem w nieładzie i lewym rękawem kurtki zwisającym w strzępach, otworzył usta, żeby przemówić, lecz przez długą chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.

Ale Blood poznał już w przybyłym młodego szypra, Jeremia­sza Pitta, kuzyna starych panien z przeciwka, który — porwany powszechnym entuzjazmem — dał się wciągnąć w wir rebelii.

Ulica budziła się, poruszona przybyciem żeglarza; otwierano drzwi, odmykano okiennice, z okien wychylały się niecierpliwe, zaciekawione głowy..

              Uspokój się i poczekaj — rzekł Blood. — „Spiesz się powoli".
Lecz  młodzieniec  o  dzikim  wejrzeniu  nie  zwrócił  uwagi  na

upomnienie. Łapiąc -oddech wyrzucił z siebie wartki potok słów.  — To lord Gildoy — dyszał — został ciężko ranny... na far­mie Oglethorpe'a nad. rzeką. Zaniosłem go tam... i... i on posłał mnie po was, panie. Zbierajcie się w drogę! Jedźcie ze mną!   Byłby chwycił doktora i zaciągnął siłą, tak jak stał, w szlafroku i pantoflach,   gdyby   ten , nie   umknął  przed  zbyt  żwawą   ręką.

              Pojadę z pewnością - odparł.

U

/


Wytworzyła sie nieprzyjemna sytuacja, Gildoy był serdecznym, wspaniałomyślnym opiekunem lekarza od czasu jego osiedlenia się w tych stronach i Blood pragnął spłacić swój dług wdzięcznoś­ci, ale nie w tej chwili, wiedział bowiem doskonale, że porywczy młody  szlachcic  był  czynnym  stronnikiem  księcia  Monmoutha.

            Pojadę z pewnością, lecz wpierw pozwól mi się ubrać i przy­gotować niezbędne narzędzia.

            Nie ma czasu do stracenia!

            Uspokój się, nie stracę ani chwili. Jeszcze raz powtarzam: „śpiesz się powoli". Wejdź i siadaj. Weź sobie krzesło — to mó­wiąc otworzył drzwi do salonu.

Młody Pitt machnął odmownie ręką.

              Poczekam tu. Śpieszcie się, panie, na Boga!

Blood poszedł się ubrać i wziąć skrzynkę z narzędziami. Pyta­nie dotyczące stanu lorda Gildoya mógł zadać po drodze. Wcią­gając buty do konnej jazdy doktor dawał pani Barlow zlecenia na nadchodzący dzień, między innymi dotyczące obiadu, którego nie przeznaczone mu było spożyć.

Kiedy ponownie wyszedł na ulicę, nie zważając na niezadowo­lone gderanie pani Barlow, zastał młodego Pitta otoczonego gro­madą przestraszonych, na wpół odzianych mieszczan — przeważ­nie kobiet — żądnych wiadomości o wyniku bitwy. Z lamentów rozdzierających poranną ciszę można było wywnioskować, jakie przyniósł nowiny.

Na widok doktora, ubranego do drogi, ze skrzynką narzędzi pod pachą, posłaniec oswobodził się od ciżby. Strząsnął z siebie zmęczenie i obie zapłakane ciotki czepiające się go natarczywie, chwycił za uzdę i wskoczył na siodło.

              Chodźcie,  panie — zawołał.  — Dosiądźcie  konia  za  mną!
Blood bez słowa usłuchał wezwania. Pitt dotknął wierzchowca

ostrogą. Mały tłumek rozproszył się i w ten sposób, na grzbiecie podwójnie obładowanego konia, trzymając się pasa towarzysza, Piotr Blood ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin